23.09.2013, 22:55 | #1 |
Zarejestrowany: Dec 2010
Miasto: Złotów
Posty: 3
Motocykl: RD03
Online: 9 godz 21 min 41 s
|
Jedno oko na Maroko..
Na forum jestem raczej czytaczem, ale tym razem zamiast czytać, podzielę się relacją z kwietniowego wyjazdu do Maroka
Jedno oko na Maroko.. Dlaczego Maroko? Dlaczego nie, po prostu jeszcze nas tam nie było.. Decyzja o tym, jaki będzie nasz kolejny cel zapadła już na początku zimy. Nad formą jego realizacji za wiele nie myśleliśmy, przyszła sama. Przeglądając na forum relację Kowala przyszło nam do głowy, żeby przetransportować motocykl i dolecieć. Szybka kalkulacja kosztów, wszystkich "za i przeciw", podliczenie dni wolnych, mail z zapytaniem czy wcisną naszego osiołka, potwierdzenie urlopu na 100% w danym terminie i tak pojechaliśmy, a raczej DL pojechał, a my nie mogliśmy się doczekać kiedy już do niego dolecimy. Dzień 1. (13.04.2013), przejechaliśmy 140 km. Motocykl czekał na nas w Maladze już od dobrych 4 dni. Samolot mieliśmy z Berlina o 7 z minutami, także z zapasem wyjechaliśmy ok. 24:00 z domu. Ok.5 nad ranem, po przejechaniu 300 km bez żadnych problemów byliśmy już na lotnisku. Trochę poczytaliśmy, szybka odprawa i nawet nie wiemy kiedy już byliśmy na górze. Po 3,5h wylądowaliśmy w Maladze. Kowal z Baśką po nas wyjechali na dwa motocykle, dzięki czemu zaoszczędzamy na taksie.10 minut później jesteśmy na parkingu, skąd zaczyna się nasz Marokańska przygoda. Jak podjechaliśmy to część osób, która przyleciała w piątek, pakowała się już do wyjazdu na prom. Jako, że byliśmy pierwsi tego dnia z drugiej grupy, to na spokojnie się przepakowaliśmy, przebraliśmy, przygotowaliśmy, zjedliśmy i.. ruszyliśmy. Cel na dzisiaj nie był zbyt odległy. 140 km w stronę promu, żebyśmy rano bez problemu zdążyli na pierwszą odprawę. Nocleg na dziko, w górach, na zielonej łące porośniętej chwastami, które przebijały wszystko co dało się przebić! Dzień 2. (14.04.2013), przejechaliśmy 160 km. Rześki poranek sprzyjał pakowaniu i ok.10 byliśmy już w porcie. Celnik, budka z biletami promowymi, policjant i czekamy pod promem na załadunek. 10 minut, 15, 30, 50... po dobrej godzinie jak już wjechały TIR'y, osobówki, matki z dziećmi, emeryci, renciści, dzieci, młodzież, rowerzyści i wszyscy inni, do których my się nie zaliczaliśmy, wpuszczono i nas. Pan specjalista, montażysta przypiął jedną linką motocykl do burty, sprawdziliśmy czy wszystko OK i poszliśmy na pokład. Przed nami 1,5h rejsu podczas którego trzeba odwiedzić policjanta, zdobyć pieczątkę wjazdu, a osoby, które jadą pierwszy raz - numer CIN. Z racji nadmiaru wolnego czasu, postanowiliśmy skorzystać ze sklepu wolnocłowego w celu zaopatrzenia się w alkohol na najbliższe dni. Prom dobił do brzegu, pierwsza kontrola bez problemu. Druga kontrola to budka celnika przy której wszyscy musimy wypełnić kartę emigracyjną, wypisać deklarację i udać się na posterunek policji. Po drodze na posterunek wymieniamy euro na dirhamy. Policjant zabrał, po chwili oddał wszystkie paszporty i wracamy do magicznej budki z celnikami. Część paszportów jest ok, ale 3 osoby muszą wrócić do policjanta. Sprawdził, zweryfikował, oddał - jest OK ,podobnie jak wcześniej, mija chwila i wracamy. Tym razem celnik, któremu wcześniej coś nie pasowało, z 3 osób puszcza dwie i każe się cofnąć tylko mi. Protesty nic nie pomagają, więc po raz 3 wracam do punktu kontroli policyjnej, gdzie wyjaśniono mi, że zawiesił im się system i nie mogą nic zrobić. Trzeba czekać. 15 minut, 30, 50, godzina.. odwiesił się system i wszystko ok, mogę iść. Jak wyszedłem przed budynek, wszyscy już podjechali, bo celnik zreflektował się chwilę wcześniej niż policjant i powiedział, że jest wszystko ok i można jechać..... 3 godziny stracone na papierki, ale udało się! Jesteśmy w Maroku! Plan na dzisiaj to dojechać do miejscowości El-Jebha na nocleg. Po drodze tankowanie. Samo tankowanie poszło sprawnie, ale sporo czasu zajęło nam wytłumaczenie panu na stacji, że za mało nam wydaje.. W całej grupie przejechaliśmy przez Tetuan, za którym się zatrzymaliśmy i każdy ruszył swoim tempem. Droga do celu była prosta i nie było się gdzie zgubić. Korzystając z sytuacji, że wyprzedziliśmy nieco grupę, zjeżdżamy z drogi na chwilę zabawy w piachu i ruszamy dalej. Na wjeździe do El-Jebha, przy głównej drodze spotykamy naszą drugą grupę, która przeprawiała się dzień wcześniej. Właśnie kończyli kolację. Szybki rozładunek najważniejszych rzeczy, kąpiel, zrzuta dla stróża, po euro od motocykla a nocne pilnowanie i udaliśmy się na kolację z owoców morza. Dzień 3. (15.04.2013), przejechaliśmy 325 km. Poranek dnia trzeciego wzbudził w nas niepewność co do pogody, było ponuro, bez grama słońca, tak jakby chmury wisiały nam 20 metrów nad głowami... i tak też było. Śniadanie wcinamy w barze, tankujemy się i ruszamy. Pierwsze 20 km idzie całkiem znośnie, później jednak wjeżdżamy w coś co wygląda jak mgła, w której nie widać dobrze końca motocykla.. Prędkość spada nam do 30 km/h ale powoli trzymając się czerwonego światła Marcina brniemy w górę..zakręt po zakręcie.. prosta po prostej.. Naszym oczom ukazał się niesamowity widok. Coś co określaliśmy mianem mgły okazało się być chmurami, po wjechaniu ponad które ukazał się nam słoneczny dzień. Widok zapierał dech w piersiach, a nasze obawy o pogodę zniknęły jak ręką odjął Umówiliśmy się pod drodze na kawę, po której każdy ruszył swoim tempem z postojami na zdjęcia, siku i odpoczynek, wedle uznania. Kolejny punkt zbiorczy to Taza. Za nami trochę asfaltu dobrego, trochę dziurawego, trochę drogi gdzie kiedyś asfalt może był, ale przyszedł czas na szuter. Lekki, przyjemny i bez problemu przejezdny dla naszej dwójki zaopatrzonej w szosowe opony. Bez przerwy wspinaliśmy się w górę, trochę w dół, później znowu w górę, serpentyna w dół, serpentyna w górę itd.. Zasada jaką ustaliliśmy na początku była prosta - nie wiesz gdzie jechać? Czekaj! Jako że wysunęliśmy się na przód, jechaliśmy cały czas przed siebie, w przekonaniu że jedziemy dobrze, zmartwieni, że nikt nas nie dogania.. Pytamy jednej osoby, jedziemy dobrze.. pytamy drugiej, jedziemy dobrze.. jedziemy, jedziemy, jedziemy no i dojechaliśmy! Jak się później okazało, pomyliliśmy drogi i pojechaliśmy na około, a do miejsca zbiorczego dotarliśmy w sumie przez przypadek. Przejechaliśmy co prawda market, gdzie wszyscy podjechali chwilę wcześniej, ale w porę zawróciliśmy i na przeciw nam czekał Kowal, którego nie dało się nie zauważyć Szybkie zakupy, obiadokolacja i ruszamy na nocleg. Wyjechaliśmy za miasto ok. 10, może 15 km i zjechaliśmy w bok ok. 30 metrów od drogi. To tu. REWELACJA! Góry, drzewa, skały, strumyk. Wysokości noclegu 1240 m.n.p.m. Rozbicie namiotów, wieczorna "toaleta" i winko.. Dzień 4. (16.04.2013), przejechaliśmy 410 km. Rano dojechała do nas druga grupa, z którą nie udało nam się wczoraj w Tazie spotkać. Plan na dzisiaj to dojechać do Missour, a co dalej to się okaże... Szutry, asfalty, górki, zjazdy, podjazdy, strumyki i dzień mija nie wiadomo kiedy. 3 osioły⌠Dojechaliśmy do celu. Na wjeździe czekamy na resztę i wszyscy razem ruszamy na jedzenie. Tankujemy się po drodze i jedziemy do sprawdzonej knajpy, gdzie wiszące mięso przypomina nam zasadę "tysiące much nie może się mylić". W skrócie -są muchy, jest smaczne jedzenie. Wcinamy baraninę w formie szaszłyków i mielonych, po czym dzielimy się na dwie grupy. Terenową i szosową. Na drodze mijamy jaszczurki wygrzewające się na słońcu i.. żółwia! Ruszamy w stronę tunelu Legionistów przed Ar-Rachidą, szukając noclegu w tamtych okolicach. Tunel jak tunel, ale za tunelem jedziemy przez Gorges du Ziz, który w porze wieczornej, podczas zachodzącego słońca sprawia, że wiemy po co przyjechaliśmy do Maroka. Właśnie dla takich widoków. Zatrzymujemy się co kawałek. To na zdjęcie, to na zaczerpnięcie powietrza, to na napawanie się widokiem.. Przejechaliśmy polecany nocleg, ale szybko znaleźliśmy inny. Hotel Oaza (1063m.n.p.m.). Na wstępie udało nam się zbić 1/4 ceny. Nocleg z sytą kolacją i obfitym śniadaniem kosztował nas 150 dirhamów za głowę. Początkowo się trochę przestraszyliśmy, po podaniu przystawek myśleliśmy że to już wszystko. Nic bardziej mylnego! Dopiero wtedy wszedł tadżin z baraniną jako danie główne kolacji. Zbiegło się kilkoro dzieci ze wsi na widok motocykli i 'wujek' Dominik dał posiedzieć i przygazować. Dzień 5. (17.04.2013), przejechaliśmy 210 km. Zbiórka, śniadanie i w drogę.. Żeby nie jechać najprostszą drogą, postanowiliśmy zrobić małą pętlę aby pozwiedzać. Widoki od momentu wjazdu na czarny ląd zmieniły się znacząco. Zielone góry, opuncje, trawy, strumyki zmieniły się w suszę, piach, skały i kamienie.. Z każdym kilometrem widok stawał się coraz bardziej pustynny. Wcześniej nie mieliśmy z tym styczności, co wpływa na dodatkowe zafascynowanie miejscem w którym sie znajdujemy. Na nocleg trafiamy bez problemu - jedyny hotel na górce. Dzisiejsze popołudnie i jutrzejszy dzień to planowany odpoczynek. Zanim przyjechała grupa terenowa zdążyliśmy się na spokojnie rozpakować, wykąpać i napić (trudem zdobytego) zimnego piwka Reszta przyjeżdża ok. 2 godzin po nas. Upoceni, zakurzeni, śmierdzący, poobijani, ale zadowoleni - a to najważniejsze! Dzielimy się wrażeniami. My przechwalamy się widokami, oni trudnościami z jakimi się borykali. Wieczorem wszyscy zasiadamy przy wspólnej kolacji. Świeża przystawka, chleb, cola i odpowiednio duży tadżin z z baraniny. Później już tylko relaks na tarasie przy drinkach i opowiastkach. Dzięki uprzejmości lokalnych grajków mamy przyjemność posłuchać koncertu Berberów, który dodatkowo dodał klimatu miejscu w którym się znajdowaliśmy. Zanim wieczór się skończył, spotkało nas po raz kolejny coś ciekawego. Idąc spać Kowal, w przejściu na taras, ok. metra? od naszych nóg, w przejściu przez które każdy przechodził kilka razy, jakby nigdy nic, siedział sobie dziki lokator - skorpion polny! Do tej pory tylko czytaliśmy o nich w książkach i przewodnikach, w sumie tyle, że trzeba na nie uważać. Nawet w relacjach rzadko zdarzało się, żeby ktoś pisał o takim spotkaniu. Od tamtej pory, bez przypominania Kowala, wszyscy sprawdzali dokładnie buty i inne zakamarki każdego ranka. Ciekawe doświadczenie, na szczęście tylko w takiej formie. Dzień 6. (18.04.2013), przejechaliśmy 60 km. Przed nami kolejny dzień relaksu. Wszyscy przejrzeli motocykle, co musieli - poprawili, naprawili, doczepili na trytytki i silvertape'a. My na spokojnie pojechaliśmy pokręcić się po uliczkach Merzougi. Gliniane domki, wąskie uliczki, kamienie, dzieci biegające na boso, pojawiające się znikąd w przeciągu 5 sekund jak tylko się zatrzymujemy. Wszystko to z wydmami w tle. Widok iście jak z odcinków Cejrowskiego. Planując wyjazd do Maroka, o wiele bardziej niż popularne miejsca turystyczne chcieliśmy zobaczyć właśnie taką Afrykę. Krążąc po uliczkach trafiliśmy na wypożyczalnie quadów, jedną, drugą, trzecią.. Niestety ceny był tak zaporowe, że ostatecznie tę formę aktywności odpuściliśmy. Jako że pojechaliśmy na oponach szosowych, nawet nie łudziliśmy się, że wraz z resztą pojedziemy na wydmy bawić się w piaskownicy. W wąskich uliczkach przykuły naszą uwagę narty i snowboardy. Ostatnia rzecz jakiej byśmy się tutaj spodziewali. Dopytaliśmy co, jak, po co i dlaczego tutaj. Po zasięgnięciu języka zaryzykowaliśmy i wzięliśmy na próbę ze sobą na motocykl. W drodze do hotelu ludzie patrzeli na nas dziwniej niż parę minut temu, ale jakoś nie zrobiło to na nas wrażenia. Do wieczornego wyjazdu na wydmy było jeszcze sporo czasu, więc udaliśmy się na obiad. Kurczak przyrządzony w tadżinie z frytkami był najlepiej przyprawionym kurczakiem jakiego kiedykolwiek jadłem. Frytki umoczone w sosie zniknęły nie wiadomo kiedy, a sam sos był tak wyczyszczony z naczynia, że spokojnie nadawało się do podania kolejnego dania bez mycia.. Dłużej niż chwilę w jednym miejscu bez konkretnego zajęcia, powoduje u mnie wzmożoną aktywność (ADHD). Ubrałem się w pełen komplet, zalałem camelbaga i ogień po hamadzie! Próba wjechania na wydmy kończy się utknięciem na 3 wydmie z rzędu. Prawie się udało dojechać na utwardzoną część na której mógłbym wziąć rozpęd żeby wrócić, ale jak wiadomo prawie robi wielką różnicę. 15 minut szarpania wyciska ze mnie siódme poty. Z pomocą przychodzi mi karawana. Co 3 chłopów do wytargania DL'a to nie jeden. Nawet na wydmach, w piasku wielkości mąki, upale ok. 45 stopni nie obyło się bez próby sprzedaży suwenirów! Gość wyczarował nagle plecak i wyciągnął z niego całą przekrojówkę pamiątek, niestety made in China. Po wyjechaniu z piachu, ok. 30 minutach "dzikowania" w pełni spełniony, spocony, śmierdzący wracam do hotelu. ADHD zaspokojone, na jakiś czas.. Wieczór zbliżał coraz bardziej. Temperatura spadała do znośniej, więc zostało wywołane pospolite ruszenie i wszyscy po chwili byli gotowi na wydmy. Ruszyliśmy razem, jedni szybciej, drudzy wolniej, a my na motocyklu ze snowboardem! Jeszcze przed pierwszym dużym piachem pojawiły się pierwsze piruety i kontuzja. Bark na szczęście jak się później okazało był tylko zbity, a udało się to ustalić po wizycie w szpitalu, ok. 130 km w jedną stronę od Merozugi. Pierwsze piaski przejechaliśmy, ale już w głęboki piach nie pchaliśmy się za resztą. Upatrzyliśmy sobie najbardziej stromą wydmę na próbę. Podejście, buty, zapięcie w deskę i ... wielkie rozczarowanie. Sam pomysł jazdy po wydmach uważam, że może mieć i sens, ale niestety tylko i wyłącznie na najwyższych wydmach jakie mieliśmy w zasięgu wzroku i po podjechaniu na górę quadem lub 4x4. Piach okazał się na tyle tępy, że deska zatrzymywała się, pomimo sporego spadu. Człowiek uczy się na błędach, na szczęście ten kosztował nas nie wiele. Reszta szalała, było widać tylko latający piach i słychać wkręcający się na obroty silnik co chwila w innym motocyklu. Bez większych obrażeń wszyscy już wnet po ciemku zjechali do hotelu. Kąpiel, wspólna kolacja i integracja na tarasie kończy ten dzień.. Dzień 7. (19.04.2013), przejechaliśmy 120 km. Planem na dzisiejszy poranek było objechanie wydm dookoła. Część jechała, część odpuściła po wczorajszych piaskach. Wyruszyliśmy wraz z pierwszą grupą, ale jeden, drugi piasek, uświadomił nam, że w dwójkę lekko nie będzie. Podczas gdy reszta będzie âgryźćâ piach postanowiliśmy pojechać się zatankować, spakować, pokręcić jeszcze trochę wkoło hotelu i przygotować do wyjazdu w stronę naszego kolejnego celu - Alnif. Po powrocie wchłonęliśmy śniadanie i czekaliśmy na resztę. Po południu wszyscy razem ruszyliśmy w drogę. Droga, pomimo że porywająco kręta nie była, miała swój urok. Kilometry mijały szybko, a wszystko co nas otaczało kojarzyło mi się z westernami z lat 70'tych. Na wjeździe do Alnif stajemy w barze przy stacji benzynowej. Jedzenie było smaczne, ale czas oczekiwania był tak długi, że spokojnie mogliśmy je zamówić przed wyjazdem z Merzougi (120 km wcześniej)i jeszcze byśmy zdążyli przed podaniem. Później już tylko tankowanie, małe zakupy w lokalnym sklepie i nocleg. Mówiąc lokalny sklep mam myśli pomieszczenie 3x3m w którym jest wszystko. Temperatura w środku była równa temperaturze na zewnątrz w cieniu. Co ciekawe, wszystkie jogurty, pitne, do jedzenia, naturalne i smakowe, stały po prostu na półce( i nie chodzi tu o półkę lodówki). Miły Pan podał co chcieliśmy, gdy w międzyczasie przybiegł drugi i zaczął mu coś tłumaczyć i wyliczać na kalkulatorze. Jak się po odejściu okazało, osoby które kupowały to samo, zapłaciły różne kwoty, Ci co poszli przed wizytą ów gościa - mniej, ci którzy poszli po â więcej. Któryś mądry przewodnik bardzo trafnie tłumaczył tę zależność, która po raz kolejny podczas wyjazdu nam się sprawdziła: âIm bardziej wyglądasz na turystę âw potrzebieâ, tym cena jest wyższaâ. Z pod sklepu na nocleg było ok. hmm.. 10 km? W każdym razie nie daleko. Wyjechaliśmy za miasto główną drogą po czym zjechaliśmy na szuter. Wszystko co nas otaczało po wjechaniu z drogi wyglądało jak hamada, ale z wyjątkowo dużymi kamieniami i zamiast piaskowych górek, były prawdziwe góry. Czarno widziałem ten nocleg, ale jak się okazało nie potrzebnie. Po odbiciu w prawo naszym oczom ukazało się idealnie oczyszczone miejsce, które Kowal przygotował kiedyś z wcześniejszą ekipą. Spokojnie pomieściło 10 naszych namiotów. Dla nas był to dzień w którym odbudowaliśmy siły na dalszą część wyjazdu. Taka ciekawostka. Było nas 18ânaściro, w tym troje jubilatów â tego samego dnia. Właśnie dzisiaj ď Dzień 8. (20.04.2013), przejechaliśmy ok. 420 km Miejsce noclegu, było kolejnym miejsce, gdzie się rozdzielaliśmy. Część jechała w teren, a my asfaltem do Quarzazate na plan filmowy. Pierwsze kilometry były nudne.. nuda już nam tak bardzo doskwierała, że zatrzymaliśmy się na kawę. O ile co jakiś czas mijaliśmy się z kimś po drodze, to my wyprzedzaliśmy naszych, to oni nas wyprzedzali, o tyle od wyjazdu z noclegu nikt nie widział Dominika. Mapy nie miał, ale napisał SMSa, gdzie ma się kierować. Po chwili udało nam się z nim skontaktować. Określenie położenia zawęziło się mniej więcej do ânie wiem gdzie jestem⌠dookoła pole, góry i drzewoâ. Ustaliliśmy, że najlepiej będzie jeśli da znać gdzie jest jak dojedzie do pierwszej miejscowości. Zanim dał znać zauważyliśmy go pierwsi po jakichś dobrych 30 minutach. Dalej droga była już o wieeeeeele ciekawsza. Góry, zakręty, podjazdy, zjazdy, a to wszystko na dobrej jakości asfalcie w gratisie! Cała nuda, która mało nas nie zabiła zmieniła się we frajdę z jazdy i coraz większe skupienie z każdym kolejnym ciasnym zakrętem.. Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy, także i ta droga się skończyła i powróciliśmy do punktu wyjścia. Prosta, gładka droga. Kierunek â Quarzazate. Dojeżdżamy w porze obiadowej, więc przy drodze zatrzymujemy się na jedzenie. Na pytanie o menu otrzymujemy jedną odp.: pizza. Za wielkiego wyboru nie ma, ale zawsze coś. Lokalizujemy w międzyczasie, gdzie znajduje się sklep z alkoholem, potem gdzie dokładnie są plany filmowe i ruszamy. Najpierw sklep, a potem droga do Ait Ben Haddou. Po drodze spotyka nas jedyny na całym wyjeździe deszcz.. hmm, w sumie to za wiele powiedziane. Z nieba spada kilka dużych kropel deszczu dla ochłody, które dały naprawdę sporą ulgę. Po drodze mijamy chyba z 3 grupy niemieckie i ich busa wożącego bagaże. Oczywiście 99% motocykli na jakich podróżowali to BMW. W miejscu do którego dojechaliśmy kręcono takie filmy jak Klejnot Nilu, Gladiator, Aleksander. Samo miejsce nie powalało na kolana. Przed wejściem sporo straganów i turystów. Osada umieszczona na wzgórzu, ponad gajem palmowym była ładna, jednak po obiekcie wpisanym na listę UNESCO spodziewaliśmy się większych fajerwerków. Myślę, że z czystym sumieniem można sobie to miejsce w Maroku odznaczyć jako niekonieczne do zobaczenia. Ruszyliśmy bezpośrednio na nocleg w okolice Boumalne Dades. Każdy wyjechał swoim tempem. Droga była delikatnie mówiąc nudna. Ktoś pił kawę jak ktoś jechał, ktoś jadł jak ktoś jechał i tak droga zleciała. Na miejscu byliśmy chwilę przed zmierzchem, rozejrzeliśmy się po miejscowości i znaleźliśmy sensowny nocleg z ładnym widokiem w dobrej cenie. Czekamy na resztę.. czekamy, czekamy i czekamy.. Gospodarz poczęstował nas herbatą.. Jest SMS od Anki, że jest na dole i nie wie gdzie jechać, chwilę później są kolejne 2 motocykle, które znalazły Ankę. Brakuje jeszcze tylko dwóch, niestety nie dojadą na nocleg. Jeden miał szlifa, ale wszystko z nim ok, tylko kartel nie domaga i puszcza olej. Zjechaliśmy na dół do miasta, przejechaliśmy po stacjach w poszukiwaniu czegoś, czym można było zakleić wyciek, niestety nic takiego nie posiadali. Zrezygnowani, już całkiem po ciemku przejeżdżamy obok serwisu skuterów, pod którym stała przynajmniej 1/3 mieszkańców całego miasta.. Niestety nikt ni w ząb nie mówi w żadnym ze znanych nam języków. W takim razie pakujemy się na motocykl. W tej chwili podszedł chłopak który mówił łamanym angielskim. Wytłumaczyliśmy mu o co chodzi (przynajmniej tak nam się wydawało) i kazał nam iść za sobą. Zabrał nas do sklepu z częściami motoryzacyjnymi â tam, ku naszemu zdziwieniu, znaleźliśmy Poxipol. Chwila rozmowy i okazuje się, że ów młodzieniec ma kolegę w Poznaniu i był tam, do tego zna polską śliwowicę, którą chętnie by od nas dostał w zamian za pomoc. Niestety nie byliśmy przygotowani na taką okoliczność.. Dojechaliśmy do chłopaków 15 km, po czym okazało się, że nie jest źle. Jako, że tylko jeden nie mógł jechać, a bez sensu, żeby wszyscy zostali (bo i tak nie przyspieszy to naprawy) szukamy miejsca, w którym chłopaki będą mogli na spokojnie zakleić wyciek. Miejscowy zorganizował kawałek podłogi na dziedzińcu kazby, gdzie chłopaki przez pół nocy naprawiali motocykl i nocowali. My udaliśmy się na wcześniej znaleziony nocleg. Po ciemku zrobiliśmy w Maroku ok. 30 km i było to najwolniejsze i najbardziej stresujące 30 km w moim życiu.. Wiele razy słyszeliśmy, żeby nie jeździć po zmroku, ale braliśmy na to poprawkę â to był błąd. Miejscowości nie są oświetlone, ludzie chodzą ubrani w ciemne kolory i są zupełnie niewidoczni. Do tego samochody jeżdżą bez świateł migając tylko na chwilę przed minięciem, albo i wcale. Ci bardziej stawiający na bezpieczeństwo jeżdżą na pozycyjnych lub włączają światła mijania chwilę przed Tobą i zaraz za Tobą gaszą! Podpisujemy się pod tym co mówili inni â nie jeźdź w Maroko po zmroku! Dzień 9. (21.04.2013), przejechaliśmy ok. 140 km? Dzień zaczął się pozytywnie. Zaczęliśmy od śniadania o poranku na balkonie, z widokiem na góry. Chwilę później już wiedzieliśmy, że moto naprawione i jedziemy dalej w komplecie. Plan był taki, żebyśmy na naszym noclegu spotkali się z grupą offową i pojechali dalej w grupie, ale jak dowiedzieliśmy się, że oni u nas będą ok. 14-15 postanowiliśmy na spokojnie wyjechać przed siebie. Wszyscy mamy ok. ž baku paliwa, mapa pokazuje białą trasę o długości ok. 100 km. do wsi w której jak twierdzi nasz gospodarz, jest paliwo, więc wszyscy stwierdzamy, że na spokojnie dojedziemy do kolejne stacji. Ruszyliśmy zakręt po zakręcie w górę. Po chwili dojechaliśmy do serii serpentyn z dobrym asfaltem. Minęliśmy na odcinku ok. 20 km, 2 grupy niemieckie które wczoraj wjeżdżały na górę, a dzisiaj wracały.. widoki jakie widzieliśmy sprawiały, że dzisiejszy dzień był coraz bardziej udany. Droga na mapie miała kolor biały, o według legendy oznacza, że jest dobra i bez problemu przejedziemy.. Asfalt był dobry, później gorszy, a po chwili zniknął całkiem.. i dobrze! Jechaliśmy szutrem w zupełnej ciszy i spokoju otaczających nas góry. Od czasu do czasu mijaliśmy chodzące kupy krzaków z pod których wystawały tylko nogi osłów prowadzonych przez kobiety ubrane w âdywanyâ z widocznymi oczami. Do przejechania mieliśmy kilka strumieni, większych kamieni, błot i kolein. W pewnym momencie, uświadomiłem sobie, że nie pamiętam kiedy ostatnio 4 bieg zapiąłem.. Tego dnia dystansu nie liczyliśmy na kilometry, liczyliśmy godziny drogi jakie były za nami. W pewnym momencie na zupełnym odludziu spotkaliśmy 2 samochody, z czego jeden wyglądał jakby miał robioną kapitalkę. Rozebrane pół silnika, części poukładane na szmatach i magik, który go składał mając jedną jedyną skrzynkę z narzędziami na wyposażeniu.. Zupełne zatracenie czasoprzestrzeni podświadomie wpływało na brak odczucia głodu. Napotkaliśmy jedną chatę do której podjechaliśmy. Urzędujący tam Berber uraczył nas herbatą miętową. Z ciekawości sprawdzamy wysokość na jakiej się znajdujemy, 2919 m.n.p.m.! W międzyczasie podjechali z tego co pamiętam Hiszpanie i Francuzi, którzy również jechali tą drogą co my. Po herbacie ustaliliśmy gdzie jesteśmy i jak daleko do najbliższej wsi. Szybka analiza paliwa i powinno być ok (przynajmniej tak stwierdzili wszyscy faceci). Ruszyliśmy bez większego pośpiechu, chłopaki pojechali przodem, my stwierdziliśmy że poczekamy na Ankę, bo przed chwilą znowu leżała. Ujechaliśmy jakieś 15 minut i Anka stoi. Motocykl nie chce jej odpalić. Pytam â masz rezerwę? â mam, a kiedy włączyłaś â tu zamiast odpowiedzi widzimy âwzruszenie ramionamiâ. Taaak, wszystko było już jasne. Niestety nasza rezerwa migała już od jakichś 20 km, także za wiele też nie mamy. Telefon nie łapał nawet kreski zasięgu. âTo co Ania, masz tu z górki to pchaj, a my jedziemy za chłopakami i szukamy paliwaâ. Do wsi miała zaledwie 10 km i to w dużej mierze z górki.. Wjeżdżając do wsi już z daleka zobaczyliśmy spora grupę dzieci stojących na ulicy. Chłopaki ledwie zatrzymali się po paliwo a już obiegło ich około 30 dzieciaków. Dom z paliwem zlokalizowany, niestety była to pora obiadowa i nikt nie był w stanie określić kiedy zjawi się gospodarz gotowy sprzedać butelkę, albo i dwie. Eryk znalazł w kurtce paczkę polskiej Mamby. Jedną paczkę na trzydzieścioro dzieci! Zdziwił się nie bardziej niż my, gdy wygłodniałe, małe szarańcze rzuciły się niemalże wywracając nas i motocykle. Z pomocą przyszedł nam lokales, który jednym krzyknięciem załatwił sprawę. Ostatni uratowany kawałek dał najmłodszemu. Do najbliższej stacji mieliśmy 36 km w jedną stronę i Ankę 10 km w drugą. Stwierdziliśmy, że jedziemy przed siebie, a na stacji ustalimy kto się wraca z paliwem. Odcinek na stacje był chyba najbardziej ekonomicznie przejechanym kawałkiem ze wszystkich wyjeżdżonych przeze mnie kilometrów. Zero kręcenia na obroty, niska prędkość, wysoki bieg, hamowanie silnikiem itp⌠udało się. Producent z tego co pamiętam podaje pojemność zbiornika = 22l, zatankowaliśmy 21,6 litra. Paweł proponuje żebyśmy ciągnęli losy kto powinien wracać się z Paliwem po Ankę, żeby było uczciwie. Znajdujemy kipy i wygrywa â Paweł ď to chyba uczciwe. My w tym czasie siadamy przy trasie na jakieś jedzenie. Wyglądało lepiej niż smakowało, ale co zrobić. Paweł dał znać, złapał Ankę zaledwie 2 km przed wsią. Okazało się, że przejechaliśmy planowany nocleg i jak chcemy spać z resztą to musimy się cofnąć właśnie do tego miejsca. Nie lubimy się cofać, ale cóż â zawracamy. Wszyscy już byli na dziedzińcu hotelu, obok którego faktycznie przejeżdżaliśmy. Pokoi wolnych jest sporo więc bierzemy jeden i się ogarniamy. Później udajemy się do âświetlicyâ gdzie raczymy się resztkami alkoholu jakie pozostały nam po zakupach na promie. Poznajemy tam Australijczyka który od 2 lat podróżuje po świecie z polką z Poznania. Mówiąc w skrócie facet miał wypadek, po którym rok czasu był w śpiączce. Lekarze nie dawali mu żadnych szans na przeżycie, ale na złość wszystkim obudził się, przeszedł rehabilitację i odzyskał pełną sprawność. Odszkodowanie, jak sam policzył, wystarczy mu na 50 lat podróżowania po świecie. Dostał nowe życie i fundusze, wyruszył w świat. Zjechał całą Afrykę wzdłuż i w szerz. Przejechał przez 26 europejskich państw. Plany na najbliższy czas to Skandynawia, a później zobaczy.. Wstaje każdego dnia rano i jedzie⌠przed siebie. Posłuchaliśmy trochę opowieści, zjedliśmy kolację i spać! Dzień 10. (22.04.2013), przejechaliśmy ok. 400 km Kolejny poranek pomimo wysokości 2500 m.n.p.m. okazał się nie najzimniejszy. Rano zjedliśmy wspólnie marokańskie śniadanie (dżem, oliwa, chleb, serek topiony i kwa lub herbata), po którym się spakowaliśmy i ruszyliśmy dalej. 40 km dalej wszyscy tankują się do pełna, żeby po kilkunastu kolejnych kilometrach, móc spokojnie zjechać na szutry. Z asfaltu zjeżdżamy w nieoznaczoną drogę szutrową, gdzie na dzień dobry czeka na nas strumyk do przeprawy. Droga którą jedziemy dalej jest niesamowicie urokliwa. Łatwy szuterek, kamyki, zakręty i dookoła nas góry i strumyki. Po drodze mijamy górskie wioski w których dzieci dla rozrywki obdarowują nas rzuconymi w naszą stronę kamieniami. Nam udaje się uniknąć kamieni, jednak nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Baśka oberwała w kolano, więc Kowal postanowił postraszyć trochę dzieciaki i poganiać je po placu. Dorośli nie byli raczej zadowoleni z zachowania "starszego" motocyklisty Przy wyjeździe na asfalt mamy pierwszą glebę tego dnia. Anka, tym razem poleciała na kolano i nie bardzo może ustać na nodze. Wyglądało to dość poważnie, jednak z zaciśniętymi zębami, po upływie dłuższej chwili powoli zaczyna wstawać. Na szczęście miała ze sobą ochraniacze na kolana, które podczas upadku⌠były zamontowane z tyłu na karimacie! Nie ma sensu żebyśmy wszyscy czekali aż ból zmaleje, więc zostają 3 osoby a reszta powoli rusza do najbliższej wioski z kawą i ciastkiem. Niestety to nie koniec dzisiejszych âprzygódâ. Nie odjechaliśmy daleko, gdy na zjeździe, zza zakrętu wyłonił nam się Paweł. Wyleciał z zakrętu. Przednie koło przeleciało przez betonowy rów a motocykl wyhamował opierając się o skałę. Uszkodzeń za wiele nie ma: pęknięty plastik, urwany kierunek, tu odgięliśmy, tam naciągnęliśmy i tylko zostało wytargać Tenerę 1200 przez rów i można jechać dalej. W wiosce zatrzymaliśmy się w kawiarni, która wyglądała jak otwarty garaż z 3 stolikami przed wejściem, ladą i ekspresem do kawy w środku. To normalny, marokański widok. Pewnie wiele osób przejeżdżając ulicą nie zwróciłoby uwagi, że można się tam napić kawy i zjeść ciastko. Obsługa kawiarni stanowczo nie ogarniała takiej ilości gościu. Zamówienia przyjmował pojedynczo â wydał jedno, przyjmował drugie. Trochę to trwało. Do tego osoby które zamawiały to samo, płaciły nie wiedzieć czemu różne kwoty. Cóż, taka już marokańska mentalność. Cel na dziś to kaskady w okolicach Azilal. Dalsza droga prowadzi już asfaltem, lepszym lub gorszym, ale wciąż asfaltem.. Ostatni kawałek przed kaskadami to ok 15-20 km nowiutkiego asfaltu, który wije się mniejszymi i większymi łukami â rewelacja. Przed samymi kaskadami ustawiamy motocykle, zestaw 17 sprzętów prezentuje się efektownie. Część osób zamawia jedzenie w ramach obiadu, my wolimy na głodnego zejść na dół i zjeść później. Przeszliśmy kawałek uliczką pomiędzy straganami i naszym oczom ukazał się ogromny wodospad. Można go podziwiać z tarasu widokowego i od dołu w pełnej okazałości. Schodząc w dół napotykamy zgraję małp. Byliśmy na tę okoliczność bardzo dobrze przygotowani ď po drodze kupiliśmy sporą garść orzeszków, jak zobaczyły co mamy to dwa razy nie trzeba było wołać. Jadły z ręki w zamian dając się pogłaskać. Kiedy wszyscy zaspokoili głód postanowiliśmy, że nie zostajemy tu na noc, tylko jedziemy na camping w Marakeszu. Nie wiele zostało nam do przejechania, a wieczorem udamy się na targ, żeby zobaczyć jak miasto żyje nocą. Droga do końca dnia była luksusowa. Kilometry ubywały bardzo szybko i jeszcze przed zmierzchem dotarliśmy na nocleg. Ktoś decyduje się na bungalow, ktoś wynajął duży namiot z łazienką, a reszta, w tym my, pozostaliśmy przy noclegu w naszym luksusowym, dwuosobowym namiocie. Lepiej nie mogliśmy wybrać miejsca do rozbicia namiotów! Zmęczeni po całym dniu jazdy i zwiedzania nie wyglądaliśmy zbyt atrakcyjnie, nie przeszkadzało to jednak naszym nowym campingowym sąsiadom. Na miły początek zostaliśmy poczęstowani zimnym piwkiem i winkiem! Naprzeciw nas rozbici byli Anglicy, którzy przez rok podróżowali po Europie kamperem, po czym stwierdzili że chcą wjechać do Afryki, wrócili do Londynu, sprzedali kampera, kupili Subaru 4x4 i ruszyli. Po krótkiej wymianie opowieści dowiedzieliśmy się, że gość też kiedyś jeździł motocyklem. Najpierw miał Trampka, a potem Tenerę. Jedziemy na miasto! Szybkie prysznice, ogarnięcie i recepcjonista zamówił nam taksówki; dwie dla 11 osób, cena ustalona to 90 dirhamów za auto. Przyjechały najbardziej niezawodne i najbardziej liczne auta w Maroku - Mercedes Beczka. Do jednej wpakowało się 5, do drugiej 6 osób + oczywiście kierowcy. Po 15 minutach byliśmy pod samą medyną. Zobaczyliśmy to o czym do tej pory czytaliśmy w przewodnikach, a co chcieliśmy zobaczyć na własne oczy. Cały rynek tętnił życiem, dookoła przewijało się mnóstwo osób różnych narodowości. Wszędzie pełno było budek z jedzeniem, świeżo wyciskanymi sokami, słodyczami, pamiątkami i czym tylko jeszcze można sobie wyobrazić. Sprzedawcy jak tylko usłyszeli język polski, bez problemu przekonywali nas do swojego stoiska krzycząc Magda Gessler, Robert Makłowicz polecają; specjalne ceny dla Polaków, zapraszamy itp. Jako, że chcieliśmy spróbować czegoś, czego jeszcze nie jedliśmy to decyzja padła na móżdżek i jądra. Smakowało porównywalnie do naszej rozgotowanej wątróbki. Po jedzeniu udaliśmy się na spacer po targu, kosztowanie soku ze świeżo wyciśniętych pomarańczy i powrót na camping. Sam powrót, który mógłby się wydawać tylko 15 minutową przejażdżką stał się chyba największą przygodą tego dnia. Kowal poszedł ustalić cenę z taksówkarzami. Dwóch zgodziło się na 90 dirhamów, więc podzieliliśmy się podobnie jak poprzednio i wsiedliśmy. Podjechaliśmy do pierwszych świateł na których kierowca upewnił się gdzie chcemy jechać. Na szczęście mieliśmy ulotkę z adresem, pokazaliśmy ją, po czym cena wzrosła do 150 MAD. Dyskusja, że przed chwilą zgodził się na 90 nic nie pomogła, więc kierowca wbił wsteczny, wycofał ze świateł i kazał wysiadać. Jak powiedział tak zrobiliśmy. Chwilę trwało, zanim złapaliśmy kolejną beczkę do której zmieściliśmy się w 6 osób. Kierowca był młodym człowiekiem, mówiącym po angielsku co znacznie ułatwiło nam komunikację. Zgodził się na cenę za jaką przyjechaliśmy w tę stronę, wydawało się więc, że za chwilę dołączymy do pozostałych. Kierowca pojechał kawałek pod prąd, kawałek chodnikiem pomiędzy ludźmi, jeszcze tylko przez pasy dla pieszych i udało się wjechał na drogę. W ramach rozrywki włączył nam w radiu Koran, urządził wycieczkę krajoznawczą, przewiózł przed pałacem króla, dużo opowiadał. Bardzo wesoły człowiek. Wiózł nas już jakieś 15 minut, po czym zatrzymał samochód na dwupasmówce mówiąc âto tuâ. Nie wiedzieliśmy gdzie był nasz camping, jednak jedno wiedzieliśmy na pewno â to nie było tu! Daliśmy mu jeszcze raz ulotkę i stwierdził, że to rzeczywiście nie tutaj, ale już wie gdzie. Po kolejnych 15 minutach, jadąc tą samą drogą znaleźliśmy się na miejscu z którego nas zabrał, po czym pojechał w przeciwnym kierunku. Jedziemy, błądzimy, pytamy o drogę, raz, drugi, trzeci, piąty, w końcu lituje się nad nami skuterzysta, doprowadza nas do dużego ronda, każe tylko skręcić w prawo i pojechać kawałek prosto żeby znaleźć się na campingu. Niestety z tym kierowcą nie było to takie proste. Gość pytał o drogę, dojeżdżał do pierwszego skrzyżowania i już nie wiedział gdzie jechać! Po ponad godzinie błądzenia zorientowaliśmy się gdzie jesteśmy i jak dojechać na nasz nocleg. Przekazaliśmy mu naszą cenną wiedzę, a on nie marnując czasu postanowił zawrócić, zaraz za skrzyżowaniem, na podwójnej ciągłej, dzielącej 4 pasy ruchu â na oczach policji. Oczywiście nie obyło się bez zatrzymania. Policjant zajrzał do środka, przeliczył nas i uśmiechnął się pytając skąd jesteśmy. Powodem zatrzymania nie było wcale to, że siedziała nas tam 7-ka. Ponieważ wiedzieliśmy już gdzie jesteśmy delikatnie zasugerowaliśmy, aby panowie sobie porozmawiali, a my się przejdziemy. Policjant jednak skutecznie odwiódł nas od tego pomysłu. Kazał wsiadać do auta, przekonując, że wytłumaczyli już naszemu kierowcy jak dojechać na nasz camping. Ruszyliśmy, przez skrzyżowanie pełni nadziei, a gość zatrzymał się 200 m dalej bo nie widział gdzie jechać! To już był szczyt naszej cierpliwości. Ku naszemu zadowoleniu (kierowcy chyba z resztą też) z naprzeciwka wyjechała taxi, która wcześniej wiozła nas do miasta. Tamten taksówkarz powiedział, że jak pojedziemy w prawo i potem w prawo, to za chwilę będziemy pod campingiem. Tym razem sami mówiliśmy mu gdzie ma skręcać. Czas powrotu to blisko 1,5h! Przygoda na koniec dnia nadała mu dodatkowego smaku. Dzień 11. (23.04.2013), przejechaliśmy ok. 245 km Poranek przywitał nas jak zawsze słonecznie. Znowu dzielimy się na dwie grupy: my jedziemy bo mamy samolot w sobotę, Ci co mają samolot w niedzielę zostają dłużej z nadzieją na odpoczynek na plaży. Spakowaliśmy się na spokojnie, zjedliśmy śniadanie na kampingu i ruszyliśmy na ten sam targ co wczoraj, ale za dnia. Po straganach z jedzeniem nie ma śladu! W ich miejsce porozkładali się zaklinacze Kobr, treserzy małp i innych dziwnych zwierząt. Dookoła można kupić tyle souvenirów ile tylko dusza zapragnie, niestety większość z nich z napisem âMade in Chinaâ. Kupiliśmy kartki i kilka ręcznie robionych drobiazgów. O umówionej godzinie wróciliśmy w wyznaczone miejsce, a naszym oczom po raz kolejny ukazało się potwierdzenie solidności Kowala. Kiedy się rozchodziliśmy motocykle stały ustawione pod ścianą, jak wróciliśmy plac z motocyklami był ogrodzony barierkami tak szeroko, że ciężko było w ogóle dostrzec stojące w oddali maszyny! Najlepszy stróż jakiego mieliśmy i nawet nie wziął Dirhama za pilnowanie! ď Później już tylko pakowanie i wyjazd w stronę wybrzeża. Założenie to okolice Al-Jadida. Marakesz pożegnał nas dość nietypowym i bardzo rzadkim widokiem na ośnieżone szczyty Atlasu Wysokiego. Ciężko będzie nam rozstać się z tym krajem. Sama jazda w stronę wybrzeża była nudna â prosta droga, dobry asfalt, uroku jedynie dodawały przydrożne wioseczki w iście marokańskim stylu. W samym Al- Jadida zahaczamy o market w którym robimy zapasy na wieczór, co byśmy o suchym pysku nie siedzieli. Z miasta wyjechaliśmy drogą położoną jak najbliżej plaży. Znaleźliśmy miejsce za wydmą jednak dość mocno wiało. Ponieważ robiło się coraz ciemniej, postanowiliśmy że się rozbijamy. Adam, który kilka dni wcześniej spalił swój namiot o tłumik ruszył dalej w poszukiwaniu hotelu. Wrócił po chwili informując nas że ok. 1 km dalej znalazł super miejscówę â za wydmą, pod drzewami, cisza, spokój i ani grama wiatru. Szybko zwinęliśmy co zdążyliśmy rozłożyć i podjechaliśmy kawałek. Miejsce okazało się rewelacyjne! Namioty rozłożyliśmy się już przy światłach motocykli, ale nikomu to nie przeszkadzało. Chwilę później paliło się już ognisko przy którym wspólnie odpoczywaliśmy. Tak kolejny dzień dobiegł końca⌠Dzień 12. (24.04.2013), przejechaliśmy ok. 256 km Jako, że wstaliśmy trochę wcześniej niż pozostali postanowiliśmy udać się za wydmę i pospacerować po plaży. Dzień jak co dzień â z nieba lał się żar. Odpływ sprawił, że szerokość plaży była naprawdę imponująca, galopujące konie wzdłuż wybrzeża łapały resztki kropel wody, która jeszcze wczorajszego wieczoru była dokładnie w tym miejscu, gdzie nie gdzie przechadzali się zbieracze muszli. Wszystko to sprawiło, że naprawdę był to zajebisty poranek! Cisza, plaża, konie, słońce, Maroko⌠eh⌠Po spacerze wróciliśmy pod namiot i obudziliśmy resztę, co by za długo nie spali. Zjedliśmy śniadanie, ogarnęliśmy się i stwierdziliśmy, że skoro miejscowi mogą jeździć na koniach po plaży to nikt nie będzie miał nic przeciwko jak i my również swoimi końmi tudzież osiołkami (jak kto woli) wjedziemy na plażę! Piach był twardy, plaża szeroka, a z każdą kolejną chwilą coraz bardziej zorana. Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy i pora była już ruszać dalej. Kolejny dzień kierujemy się bezpośrednio w stronę parkingu pod Malagą. Plan na dziś to Casablanca i później jak najdalej w górę. Nie będę opisywał już drogi do CasablankiâŚ. Drogi na zachodzie kraju wyglądają naprawdę tak samo, są po prostu dobre. Założenie było jedno â zdjęcie przy znaku âCasablancaâ. Śmiało można powiedzieć, że znak nas wydymał i go nie było, ani przy drodze którą wjeżdżaliśmy, ani przy drodze którą wyjeżdżaliśmy.. Przejazd przez samo miasto był chyba za karę. Z nieba lał się żar, a ulice były zakorkowane jak Kołobrzeg w weekend z Sunrisem! Największy chyba zawód z całego wyjazdu. W ogóle nie było czuć marokańskiego klimatu, którego się spodziewaliśmy i z którym mieliśmy styczność wcześniej. Jest to w pełni europejskie miasto, w którym na ulicach widać tłumy turystów i McDonaldâsy! Oczywiście skoro już tu był, to i my skorzystaliśmy. ď Było widać radość na twarzy części osób. W sumie dopiero po fakcie zastanowiło mnie âco dają zamiast wieprzowiny w kraju muzułmanów?!â Na uboczu miasta znajduje się 3. co do wielkości na świecie Meczet z najwyższym na świecie Minaretem wznoszącym się na 210 m w górę, co daje mu również tytuł najwyżej budowli w Maroku. Z zewnątrz wyglądał naprawdę okazale. Niestety wejście do środka dla ânie muzułmanówâ wiązało się z opłatą 150 MAD, a dla muzułmanów 70 MAD. Byliśmy chyba na tyle zdemotywowani przejazdem przez Casablancę, że nawet nam w głowie nie było płacić za wejście do środka. Z Casablanki żwawo ruszyliśmy w stronę Kenitry, gdzie dojeżdżamy wieczorem, wraz z zachodzącym słońcem. Szukając noclegu wjeżdżamy do rezerwatu przyrody. Zmęczenie już mi się daje we znaki, mijając auto na polnej drodze nie zauważyłem wystającego korzenia o który chwilę później zahaczamy uchwytem od osłony silnika. Motocykl podskoczył, bujnął się ale utrzymałem go, żeby nie spadł na mijane auto. Niestety podczas podskoku mojemu Plecaczkowi noga zsunęła się ze stopki i niefortunnie wpadła pomiędzy korzeń, a podnóżek klinując się. Zatrzymaliśmy się wszyscy, jednak Dominika nie mogła ustać na nodze. Chwilę minęło zanim udało jej się zwalczyć ból od uderzenia, abyśmy mogli jechać dalej uważając szczególnie na korzenie! Jako, że miejsce mieliśmy, a przynajmniej tak nam się wydawało, postanowiłem zawrócić na górce, co by jutro było przodem do wyjazdu. Jak pomyślałem, tak zrobiłem, podjazd pod górkę, zwrotka, zatrzymanie i⌠pod prawą noga nie wiem skąd wziął się uskok, noga Gadżeta nie zadziałała i paciak przy 0 na godzinę zaliczony. W tym momencie można było oficjalnie uznać, że wszystkie wyjazdowe motocykle leżały, a nasz jako ostatni. Namioty rozbiliśmy pomiędzy drzewami, tuż przy brzegu jeziora, niedaleko stolika, na którym stołowaliśmy się do późnej nocy.. Dzień 13. (25.04.2013), przejechaliśmy ok. 230 km Rano nie było niespodzianki â pogoda zapowiadała się przednia. Śniadanie zakłóca nam lokales, który ostrzega nas o zakazie rozbijania się w tym miejscu. Celowo udajemy opornych i nierozumiejących, facet jednak nie odpuszcza, dzwoni do kogoś mówiącego po angielsku i podaje nam telefon, żeby nam wytłumaczył o co mu chodzi. Okazało się ze jest to rezerwat przyrody i można robić w nim wszystko: piknikować, wjeżdżać samochodami, camperami, tylko nie motocyklami. Nie wolno też rozbijać namiotów. Grzecznie Panu dziękujemy za troskę, dojadamy śniadanie i ruszamy dalej do Chefchaouen na ostatni nocleg w Maroko. Owce na dachu były żywe.. Droga wiedzie fajnymi górskimi terenami z dobrym asfaltem i niewielkim natężeniem ruchu. Po drodze nie obyło się bez mijania niemieckich wycieczek na BMW. Na campingu, który znajduje się na wzniesieniu, ponad błękitnym miastem, meldujemy się po południu. Rozbijamy namioty i pod prysznicem bez ciepłej wody odmaczamy 3 dniowy brud. Zanim dobrze się ogarnęliśmy dojechała druga ekipa, która miała zamiar poświęcić dzień na wybrzeże. Odpuścili, bo byli tak samo zawiedzeni jak my tym, co zobaczyli. Po ogarnięciu ruszyliśmy do miasta schodami w dół, niby skrót taki, ale końca nie widać, w dodatku wiodą przez cmentarz. Samo miasto nie bez przyczyny nazywane jest âbłękitnym miastemâ. Wszystko co nas otacza po wejściu w jego uliczki jest koloru błękitnego. Od chodników pomalowanych na ten przyjemny (mój ulubiony z resztą ď) kolor po czubki najwyższych fasad. Ogólnie nigdy tego typu motywy nie robiły na mnie wrażenia, ale tam mi się naprawdę podobało. W uliczkach porozkładani byli uliczni handlarze warzyw, przypraw, kur, kogutów, pamiątek, farb i wszystkiego innego czym handluje się w Maroku. Jako, że od śniadania nic jedliśmy szukamy punktu w którym możemy coś zjeść smacznie, niedrogo i swojsko. Wybór pada na małą knajpkę w które siedzi sporo miejscowych, w końcu oni najlepiej wiedzą gdzie jeść. Zamawiamy 1 zupę, 2 porcje po 5 sztuk szaszłyków, sałatkę, 2 porcje frytek, 2 napoje i na koniec płacimy ku naszemu miłemu zaskoczeniu 5,5 euro! To był zdecydowanie najlepszy wybór! Po jedzeniu zagłębiamy się w uliczki medyny, gdzie kupujemy hurtowo olej arganowy w odpowiedniej cenie po długiej negocjacji i ostatnie pamiątki z Maroka, które będą nam po powrocie przypominały o tym świetnym kraju i przygodzie, która niestety już dobiega końca. W licznych uliczkach medyny gubimy resztę i po schodach przez cmentarz wracamy sami już po ciemku. Jako, że nikomu nie uchował się alkohol, to wieczór spędzamy przy Pepsi z lodówki w campingowym barze. Dzień 14. (26.04.2013), przebieg z całego przejazdu po Maroku na promie wyszedł 3492 km Na prom mieliśmy już niedaleko, ok. 120 km, a na nim nasza marokańska przygoda kończyła się po 2 tygodniach. W planie było zdążyć na pierwszy prom tego dnia. Zbiórka rano przebiegła bez problemów, wszyscy poupychali gifty kupione dzień wcześniej. Chłopaki odlatujący dzień po nas, wiec jeszcze zostali . Żegnamy się z nimi po raz kolejny (wcześniej w Marakeszu) i ruszamy w mniejszej grupie. Słońce nie odpuszczało, ale jakoś nie było radości z jazdy - w sumie to nie droga, nie słońne, a świadomość, że wracamy.. Ruch był spory. Przed nami jechała ciężarówka kopcąca gorzej niż lokomotywa towarowa ciągnąca 3x więcej niż jest w stanie pociągnąć! Wszyscy jechali spokojnie, cierpliwie za Kowalem, tylko Marcin nie wytrzymał, poszedł lewą i 100 metrów dalej na rondzie zamiast w prawo pojechał w lewo na Tanger ď Reszta pojechała dobrze i chwilę później byliśmy w porcie. Najpierw okienka w budynku z którego na wjeździe nie chcieli mnie wypuści, później szybkie wypełnienie kwitka i ruszamy dalej pod prom. Dwie osoby zostały w oczekiwaniu na Marcina, który chwilę po nas podjechał do okienek odprawy. Cała przeprawa troszkę się przedłużyła przez niepotrzebnie zamieszanie jakie powstało pomiędzy celnikiem, a jednym z nas. Na szczęście wrodzony spokój i pokora drugiego zrównoważyła nerwy innego. Po podjechaniu na brzeg ujrzeliśmy jak prom na który się spieszyliśmy zamyka właśnie wjazd na pokład⌠spóźniliśmy się 1,3,5 minut? Nie wiemy i się nie dowiemy, ale na pewno była to chwila. Nie pozostało nam nic innego jak poczekać ok. 2,5 godziny na kolejny. Kimamy, jemy, opalamy się, gramy, bąki puszczamy i po 2,5 godziny podstawił się kolejny prom, na który spóźnić się już nie mieliśmy jak. Szybki załadunek motocykli, upięcie ich przez obsługę promu i idziemy na pokład, gdzie spędzimy trochę czasu. Prom odpłynął, a my z pokładu żegnaliśmy się z Marokiem, z nadzieją, że jeszcze nie raz w podobnych okolicznościach będziemy się z nim ponownie witać.. Po przybiciu do portu zjechaliśmy z pokładu przed wszystkimi autami, tirami, autobusami i ruszyliśmy w stronę Gibraltaru, na który planujemy zajechać. Słońce schodziło coraz niżej, ale po ciepłym dniu dawało dużą ulgę. Szybki, hiszpański MaC po drodze, zakupy w Lidlu na wieczór. Chwilę później wjeżdżamy na kawałek ziemi Brytyjskiej z ruchem prawostronnym. Zaraz za przejściem granicznym, które miało formę bardzo symboliczną przejechaliśmy przez pas startowy, który przecina się z normalną drogą, a podczas startu i lądowania samolotu zamykane się szlabany (jak u nas na przejazdach kolejowych). Kawałek dalej zatrzymujemy się przy starym mieście, gdzie część z nas udała się na spacer. Zmęczenie jednak bierze górę i szybko wracają. Ruszamy dalej pod latarnię morską z pod której po raz kolejny i ostatni na tym wyjeździe, przez Cieśninę Gibraltarską rzucamy jedno oko na Maroko. Objechaliśmy skałę i w pełnej ciemności ruszyliśmy na parking pod Malagą. Wieczór, a właściwie środek nocy (zajechaliśmy ok. 2) kończymy popijając winko i wspominając co nas spotkało przez ostatnie 2 tygodnie. Resztkę nocy spędzamy gościnnie na pace Kowalowego busa. Dzień 15. (27.04.2013), samolotem wracamy do domu O 5:30 startuje jedna część osób, po której przyszła i kolej na nas.. o 11.30 wylecieliśmy a po 3,5 godzinnym locie byliśmy już w Berlinie, gdzie czekał na nas transport do domu. Podsumowując. Cieszymy się, że wybraliśmy taka formę wyjazdu. Poznaliśmy sporo ciekawych ludzi i co najważniejsze dzięki Kowalowi mieliśmy okazję zobaczyć miejsca w które sami byśmy na pewno nie trafili! Dzięki! Na pewno wrócimy do Maroka, żeby poznać południową część kraju tak wielu kontrastów.. Mapa: http://goo.gl/maps/Xi9jc Film: Ostatnio edytowane przez radekbrt : 26.09.2013 o 21:24 |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Jedno oko na Maroko..Czyli kochane piachy, tajin i żołądkowa gorzka [Luty 2011] | puszek | Trochę dalej | 157 | 06.04.2012 16:30 |