23.12.2020, 12:46 | #1 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 85
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 dni 2 godz 6 min 32 s
|
Bez Hondy... Mazury na szerokie wody. sierpień 2020
Cześć. Nie wrzuciłem tej relacji wcześniej... bo Honda została w garażu na ten czas... ale historia wydaje się ciekawa więc chyba warto się podzielić. Zauważyłem że to forum lubi dobre historie
Dzień 0. Jemy w Olsztynie zapiekanki. Miasto jak miasto widziałem ładniejsze, widziałem też znacznie mniej ładne. Zapiekanka też jak wszędzie. Na wybór miasta nie do końca mieliśmy wpływ. Wypadła tu przesiadka ale pociąg spóźnił się na tyle, że drugi już zdążył odjechać, mieliśmy ponad 2 godziny czekania do następnego połączenia. Zamówiliśmy więc kawę w maku i zapiekankę w przydworcowej budzie⌠tyle że nie dane nam było się nią nacieszyć. Siedzimy w pełnym słońcu delektując się niepowtarzalnym smakiem keczupu z litrowego dozownika, Sielankę przerywa pisk opon i złowieszczy brak huku. Pan na najbliższym skrzyżowaniu wybiegł z auta. Skoro nie było huku, uderzył więc w coś miękkiego. Marek już biegł. Nie wiem co zrobiłem z zapiekanką ale byłem zaraz za nim. Kobieta leżała ze 4m od auta, drżała i dziwnie kwiliła jeszcze nieprzytomna. Ktoś dzwonił po pogotowie, Marek już był obok z apteczką. Wyglądało to bardzo słabo, auto miało wgnieciony słupek i kępę włosów weń wkomponowaną, uderzenie musiało być nieliche. Kiedy on tą apteczkę w ogóle ogarnął? Nie miał jej przecież jak jadł zapiekankę, nie mógł z nią biec bo skąd? Minęły może dwie minuty a dziewczyna się podnosi. Ponoć wszyscy chcą wstawać. Krew się z głowy sączy i zasycha na rozgrzanym asfalcie, ogólnie dziewczyna jest cała poobdzierana. Niczego nie pamięta i wypytuje gorączkowo co się stało. Kierowca za to pamięta doskonale i tłumaczy, że nie miał możliwości jej wcześniej zobaczyć, wymijał na pasach autobus. Rzeczywiście skoro wymijał na pasach to nie miał takiej możliwości. Uspokajam dziewczynę na ile potrafię, Marek zajmuje się kierowcą. W pięć minut przyjeżdża Policja i karetka. Pierwsi zajmują się kierowcą, drudzy odjeżdżają na sygnałach z dziewczyną, tak szybko jak się zjawili. Patrzę na Marka, jak zwykle profesjonalny, my z Angelą trochę już mniej bo adrenalina opada i miny mamy nietęgie. grubo się zaczyna ta przygoda skoro nawet na miejsce jeszcze nie dojechaliśmy. Dobrze, że jeden z nas ma łeb na karku. W milczeniu dojadamy zimne zapiekanki, smak keczupu dalej niepowtarzalny. Prolog, czyli o co kaman i czemu Mazury na szczyt w kajakach. Zaczęło się to dobry rok wcześniej kiedy Marek z Szymonem postanowili wejść na Elbrus w górach Kaukazu. Sam szczyt jest sporym wyzwaniem nie tylko ze względu na wysokość (5642 m n. p. m.) ale również na ilość przygotowań i logistyki jaką trzeba przejść by się w ogóle z tematem zmierzyć. W całym procesie wsparły ich między innymi Miasto Giżycko i Ełk, a że chłopaki są niebanalni to górę złoili w sposób bardzo emocjonujący. Współpraca wszystkim się bardzo podobała. Warto więc było pójść za ciosem, Świat jest mały i fajne rzeczy nie pozostają bez echa. Skoro jest człowiek, który łazi po górach, lata na czymkolwiek da się latać, jeździ motocyklem ile się da i gdzie tylko możnaâŚ. To musi kiedyś trafić na drugiego takiego co robi najlepsze wyprawowe kajaki. Zwłaszcza że obydwaj orbitują w koło Giżycka. I tak Szymon poznał Szymona. Szybko doszli do wniosku, że warto zrobić coś razem. Okazuje się, że wokół Giżycka orbituje też Igorek Kamiński. Sześcioletni chłopak, który walczy o zdrowie odkąd otworzył oczy. Nie jest to równa walka i Iza i Zbyszek wspierają go z całą dostępną im mocą. Wiadomo, jak to rodzice oddali by wszystko za swojego malucha. Niestety realia są takie, że nawet to nie wystarcza. Szlag człowieka trafia kiedy jest bezsilny w takiej sytuacji. Z tym, że tak do końca bezsilni nie jesteśmy. Iza i Zbyszek to niesamowicie zawzięci, pozytywni i radośni ludzie, nie dziwota, że i Igorek jest taki. Marek też jest pozytywną i zaciętą bestią, może to dlatego w tej samej firmie pracują Podobne spotkania, nie zdarzają się przypadkiem, trzeba by być ślepym żeby nie połączyć kropek. Chłopaki więc szybko kropki połączyli i z projektu Mazury na szczyt stworzyli Mazury na szerokie wody. Idea jest prosta: płyniemy z Giżycka poprzez szlak wielkich Jezior Mazurskich, wpływamy na Pisę, później na Narew a w Nowym Dworze Mazowieckim wpływamy na Wisłę i dalej już prosto do Gdańska. Cała trasa to 720 km wspaniałej przygody połączonej ze zbiórką pieniędzy na rehabilitację Igorka https://www.kawalek-nieba.pl/igorek-kaminski/ Skąd w tym ja? To chyba kolejna połączona kropka. Jeździliśmy już razem i z Markiem i z Szymonem przecież nie raz. Dwa lata wcześniej przeżyliśmy wspólnie pyszną przygodę w Gruzji. Na Elbrusie też byłem, choć nieco wcześniej â gorąco trzymałem za chłopaków kciuki w trakcie akcji. Ponoć robię ładne zdjęcia i do filmu złożenia się nadam. Szymon z Wigkayaks obiecał trzeci kajak przygotować na potrzebę spływu - a wiedzę i doświadczenie kajakarskie miałem równie kompletne co reszta ekipy⌠czyli zerowe. I już tak zupełnie poważnie, ostatni rok z okładem nie był moim najlepszym. Za dużo pogrzebów w ostatnim czasie, za dużo przemijania i rozterek. Zresztą chłopaki też nie mieli wesoło. To nie był najlepszy okres dla żadnego z nas, potrzebowaliśmy zrobić coś razem. Zrobić coś z sensem. Igorek spadł nam z nieba, czasem myślę, że chyba bardziej niż my jemu. Szymek (będę go tak nazywał dla klarowności narracji, Szymona z Wigkayaks będę nazywał po prostu Szymonem) z racji tego, że był na miejscu odwalił niesamowitą robotę w trakcie przygotowań, z Markiem doszli w tej materii do perfekcji. Strona Mazury na Szczyt na FB rozhulała się na dobre, pojawiły się aukcje, książki od wyjątkowych ludzi (Aleksandra Doby i Piotra Kuryło). Mimo Covidowego szału cała akcja nabierała tempa i tydzień przed startem zameldowaliśmy się u Szymona w siedzibie Wigkayaks. Szymon to niesamowity gość, od początku kompletnie zaangażował się w całą akcję, wyposażył nas w kajaki, które już na pierwszy rzut oka wyglądają fenomenalnie. Kiedy jednak zaczął opisywać wszystkie wykorzystane rozwiązania, nasz zachwyt rósł bezgranicznie. Każdy kajak został wyposażony w składany ster, bardzo ułatwiający pływanie pod wiatr czy przy niekorzystnych prądach. Mieliśmy do dyspozycji wodoszczelne bakisty do których bez problemu załadowaliśmy cały niezbędny sprzęt kempingowy, ubrania, jedzenie i sporo innych gadżetów. Otrzymaliśmy super lekkie wiosła GPowerpaddles, neopranowe fartuchy zakładane na kajak podczas niekorzystnej pogody, pompy zęzowe by pozbyć się w razie czego wody z kajaka, pływaki ułatwiające powrót do kajaka po wywrotce. Cały sprzęt testowaliśmy jeszcze tego samego dnia, celowo wywracając kajaki i próbując wsiąść do nich na nowo na wodzie. Różnica między tym sprzętem a kajakami w których do tej pory siedziałem jest kosmiczna. Wystarczy kilka pchnięć wiosłem a dziób tnie wodę aż miło, prędkości są inne, wysiłek mniejszy, zwrotność niesamowita. Przy tak dużym dystansie każdy szczegół będzie miał znaczenie. Co ciekawe najbardziej nieprofesjonalnym i zawodnym elementem ekwipunku był łącznik wiosła z kajakiem - czyli my. Ten dzień testowo szkoleniowy dał mi dużo do myślenia, ale też wlał sporo otuchy w serce â poczułem tak realnie, że cel jest jak najbardziej do zrealizowania, sprzęt z pewnością da radę to i my musimy. Tego samego dnia przyjechał do nas Igorek z rodzicami. Fantastyczna trójka pozytywnych ludzi, zjedliśmy razem grilla a dzieciaki bawiły się na świeżym powietrzu. Nawet bez całego tego spływu był to świetnie spędzony czas. Kolejny tydzień mija ekspresowo, przepakowuję się po kilka razy żeby jak najlepiej rozlokować rzeczy w bakistach, nie mniej dopiero po jakimś trzecim dniu spływu dojdę do sensownego konsensusu. Ostatnie zakupy, ostatnie telefony. Rzutem na taśmę pożyczam od Micha panele słoneczne by mieć jakieś źródło prądu na wodzieâŚoj ratuje nam to telefony przez następne dwa tygodnie. Często jesteśmy pytani jak się przygotowaliśmy do tak długiego wiosłowania. Strategię każdy z nas miał inną. Szymon od miesięcy pogrążał się w wielogodzinnych medytacjach, oddawał swego ducha naturze, zarzucił jedzenie mięsa i odciął ciepłą wodę w mieszkaniu. Stał się dziką naturą niczym rzeka, był jak woda, jak połączenie Talesa z Miletu i Bruceâa Lee. Ja podszedłem bardziej merytorycznie i dogłębnie przeczesałem cały Internet na temat technik wiosłowania, rzek, nawigacji, oceny pogody, sytuacji awaryjnych, rzecznego survivalu i bushcraftinguâŚ. Skończyło się na obejrzeniu trzech filmików na youtube z serii kajakarstwo do początkujących, później włączyły mi się śmieszne koty, więc zaprzestałem dalszej edukacji. Niezbędną wiedzę już mam, resztę ogarnę w locie. Co może być w tym trudnego? Marek za to powiedział, że on się urodził gotowy i jesteśmy mięczaki. Coś w tym jest, z okna w rodzinnym mieszkaniu faktycznie widział jezioro i jakąś dziwną siłę z tego czerpał bo przez pierwsze dni nie mogliśmy go dogonić. Dzień 0 Z Gdańska do Giżycka mieliśmy jechać po południu więc poszedłem z rana jeszcze do pracy by po domykać ostatnie tematy, okazuje się jednak że jedziemy wcześniej. Biegam więc jak szalony by obrócić z roboty na chatę, zabieram wszystkie toboły i wołam ubera by zdążyć na pociąg. Wszystko się jakoś udaje. Nawet psa wyprowadzić zdążyłem. Jedziemy z Markiem i Angelą do Giżycka z zaplanowaną przesiadką w Olsztynie. Z tym, że kiedy powinniśmy się przesiadać ciągle jeszcze brakuje nam 30 km do miasta. Kiedy więc dojeżdżamy, chcąc nie chcąc musimy czekać na inne połączenie. Idziemy na kawę i na tą nieszczęsną zapiekankę. Słońce grzeje niemiłosiernie, dojadamy zimne zapieksy i przez zmrużone powieki patrzymy na odjeżdżającą karetkę pogotowia. Z tego co dowiedział się Marek po 4 dniach dziewczyna opuściła szpital. Bardzo dobrze dla niej, równie dobrze dla sprawcy wypadkuâŚ. wówczas jednak nie wyglądało to tak obiecująco. Dalsza podróż do Giżycka przebiega już bez przygód, powiedziałbym nawet, że w pociągu jest bardzo wesoło. Szymek odbiera nas z pod dworca, jakże miło zobaczyć tą wiecznie uśmiechniętą gębę. Widać, że ostatnie dni pracuje na najwyższych obrotach, przydałby mu się odpoczynek, hah ale się nie zanosi. Do późnej nocy oklejamy kajaki i zawozimy je do Eko Mariny skąd dnia następnego będziemy startować. Przed północą zjadamy jeszcze pizzę i zapijamy piwem. Szymek coś próbuje się pakować ale marnie mu idzie. Zastanawiam się po co pakuje prezerwatywy, przecież będzie nas tylko trzech? Widać, że już nic mu się nie klei, cóż spakuje się rano. Dzień 1 Wstajemy około 5, piękny rześki poranek zapowiada dobry dzień. Szymek pakuje toboły, ja walczę z kamerą. Pożyczyłem dwie duże karty specjalnie na spływ, niby nie ma ciśnień ale jednak odpowiadam za dokumentację całej akcji, a żadna karta nie chce działać. Na szczęście Szymek ma dużo kartJ Pożyczam więc jedną na zapas, i jak się okazuję jedyną jaką udało mi się uruchomić na wyjeździe. Nie wiem o co chodzi temu Gopro,(jak wiecie czemu jedne karty działają a inne nie to proszę o info, żeby nie było wszystkie powyższe karty bez problemu działają w Gopro5 a w 8 już nie chcą). Z przyjemnością wciągamy jajecznicę przygotowaną przez Angelę i ruszamy ku Eko Marinie. Zapakowanie się do kajaków nie jest takie proste jak mogłoby się zdawać. Mimo dobrze pomyślanego systemu nie mamy jeszcze wprawy we właściwym rozłożeniu szpeju. Bakisty są pojemne lecz płaskie i wąskie, sporo czasu walczymy ze sprzętem by go odpowiednio powciskać, w międzyczasie przyjeżdża Szymon z nowym kajakiem. Smukła i szybka bestia, widać to gołym okiem. Szymon chce nas eskortować przez pierwsze jezioro. Bardzo nam się podoba ten pomysł, raźniej jest ruszać z kimś kto wie co robi. Na samym starcie przyjechała Iza ze Zbyszkiem i Igorkiem. Kurczę jacy to sympatyczni ludzie. W ogóle zebrało się sporo osób zainteresowanych tym co robimy, wszyscy niesamowicie życzliwi i wspierający. Jest coś bardzo budującego i nadającego realności tym naszym poczynaniom. Z mojej perspektywy jesteśmy przecież trzema kolesiami na urlopie w kajakach. Z tą jedną różnicą, że skoro spływ ma zwrócić nieco uwagi na sytuację Igorka i jego rodziców â musi być zrobiony z pewnym przytupem i zaangażowaniem. Robimy więc co w naszej mocy by akcja była ciekawa i wielką radość sprawia nam fakt, że ta pozytywna energia, która tworzy się wokół przyciąga coraz więcej ludzi. Już wiemy, że nie ruszamy sami, znajdują się chęci, uśmiechy, słowa wsparcia i miłe gesty. Ruszamy więc żegnani radosnymi oklaskami choć niczego jeszcze nie zrobiliśmy, w myślach wdzięczny jestem za te dowody sympatii dla przedsięwzięcia i za dozę zaufania w nasze możliwości. To chyba jednak już coś więcej niż trójka gości na urlopie. Minęła dziewiąta, na starcie mamy więc godzinę obsuwy i tak nieźle przy wszystkim tym co się wydarzyło. Próbujemy złapać jakiś rytm ale w zasadzie dopiero uczymy się wiosłować. Jezioro Niegocin zajmuje nam jakieś 1,5 godziny. Momentalnie dowiadujemy się czym są wiatr i fale dla kajakarzy. Sama krypa, załadowana trzydziestoma kilogramami sprzętu, zachowuje się zadziwiająco stabilnie. Szymon na swoim lekuchnym i pustym kajaku ma zdecydowanie większe problemy na falach niż my. Na końcu jeziora żegnamy się z Szymonem dziękując gorąco za okazaną pomoc. Jak się okazuje, mimo wszystkiego co zrobił, nie było to jeszcze jego ostatnie słowo. Ale o tym później. Nieśpiesznie płyniemy dalej. Nie powiem żeby płynęło się jakoś lekko. Ruchy są dla nas nowe a poruszanie się pod wiatr wymaga pewnego wysiłku. Nie, że jakoś bardzo uciążliwego ale po kilku godzinach jest to wysiłek odczuwalny. Stajemy na przerwę nieopodal jednorodzinnego domu. Jest weekend, więc domownicy grillują w pełnym słońcu. Kajaki od razu budzą zainteresowanie, pojawiają się pytania skąd, dokąd i czemu tak daleko. Już po kilku słowach okazuje się, że sytuacja Igorka jest tutaj znana. W ramach wsparcia dostajemy trochę warzyw z przydomowego ogródka. Już to pierwsze spotkanie dodaje nam energii, widać że to co robimy ma sens. Samo spotkanie będzie miało ciąg dalszy, tylko jeszcze o tym nie wiemy. W założeniach mamy robić 50 km lecz do Mikołajek dopływamy koło 18, już wypruci i wymęczeni. Jezioro, wiatr i fala to jedno, ale przeprawy przez kanały, i kilwater którym częstują nas przepływające szybko łodzie to dla nas spory dyskomfort. Niby nic wielkiego jednak widać, że wszyscy odczuwamy to podobnie. Wychodząc na brzeg napotykamy Grzesia. Trzy słowa i zaprasza nas byśmy rozbili się z namiotami w marinie. Plan był by płynąć dalej, niemniej faktycznie już nam się nie chce. Wizja prysznica i kolacji w cywilizacji okazała się zbyt kusząca. Mamy jeszcze dwa tygodnie z pewnością nadrobimy te 10 km. Kajaki wyciągnięte na brzeg znów budzą ciekawość, chłopaki momentalnie wyciągają puszki i przez kilka minut z entuzjazmem prowadzą zbiórkę, z niesamowicie pozytywnym odzewemâŚ. Znów ta energia w powietrzu. Tak to działanie zdecydowanie ma sens. Grzegorz nadzoruje nasz rozstaw namiotów i bacznie przygląda się kajakom. Sporo rozmawiamy, widać, że swoje już w życiu przepłynął i wie o czym mówi. Pracując za granicą poznał emerytowanego trenera pływania długodystansowego. Żona tegoż emeryta poprosiła by dał mu się trenować, w ten sposób starszy pan wrócił jeszcze raz to co kochał robić. Wraz więc z kolegami podjęli treningi pływania na otwartym akwenie. Przepłynęli w sztafecie między Anglią a Francją i jest to coś czym warto się pochwalić. Grzegorz też ma kajak, choć nie tak wyczesany jak nasze, jednak jest to kajak z historią. A my lubimy dobre historie, na koniec dnia to one decydują czy był to dobrze wykorzystany czas. Przy okazji niniejszym dziękuję za gościnę. To był bardzo budujący gest. Zwłaszcza oranżada Mazurska, zrobiła szał wypita do kolacji dnia następnego. Do Marka dzwoni telefon, jak się okazuje Szymon zgubił scyzoryk, wypadł mu z kapoka kilka godzin wcześniej. Rodzina od której otrzymaliśmy warzywa, znalazła scyzoryk na plaży. Odnalazła kontakt do taty Igorka i Zbyszek zadzwonił z informacją, że scyzoryk jest zabezpieczony i czeka na właściciela, zanim ten właściciel w ogóle zorientował że go zgubił. Nie ma w tym żadnej magii, są tylko dobrzy ludzie i to wystarcza. Ponieważ nie odpłynęliśmy od Giżycka daleko, na noc przyjeżdża do nas Angela. Logistycznie bardzo nam pomogła ponieważ odprowadziła później do Gdańska auto, na którym kajaki miały wrócić do Giżycka, oraz przywiozła nam sporo węgli i protein w postaci różnych przysmaków. Wciągaliśmy je w zastraszającym tempie, regularnie więc należało uzupełniać zapasy. Na kolację ruszyliśmy już po zmroku, podziwiając nową marinę w Mikołajach. W blasku latarni prezentuje się bardzo malowniczo, mimo późnej pory udało się jeszcze coś zamówić. Entuzjazm pierwszego dnia powoli z nas schodzi i czekając na jedzenie czujemy jak bardzo zmęczeni jesteśmy. Kufel z piwem ledwie udaje mi się do ust podnieść, przy każdym przymknięciu powiek czuję jak podłoga faluje. Z apetytem dojadamy spaghetti, ledwie dopijamy piwo i udajemy się na spoczynek. To był intensywny dzień lecz tak naprawdę to tylko przedsmak tego co będzie dalej. Dzień 2. Wstaję o piątej, zaczynam się krzątać po obozie, ładuję akumulatory panelami słonecznymi. Działa to całkiem sprawnie. Dobrze, bo nie mamy żadnej alternatywy dla pozyskania zasilania. Trzy telefony i dwie kamery wciągają jednak trochę elektronów. Miałem nadzieję na wczesny start, by nadgonić to co wczoraj sobie odpuściliśmy, ale widzę, że chłopakom się nie spieszy. W sumie nie ma co dzidować, mamy w końcu jeszcze dwa tygodnie, bez sensu zajechać się na starcie. Zjadamy miłe śniadanie pod wiatą, robimy kawę, korzystamy z prysznica i ruszamy po 10. No niech będzie, bardziej przed 11. Po 5 km ukazuje nam się jezioro Śniardwy. Jezioro wielkie, musimy się wspomagać nawigacją by trafić we właściwy kanał. Znów motorówki, fale i wiatr w twarz. Słońce rozkręciło się do 29 stopni i szybko odczuwamy zmęczenie. Wstając rano czułem fatygę poprzednich kilometrów, teraz zaczyna coś rypać w nadgarstku. Szymon skarży się na starą kontuzję barku. Po 4h robimy przerwę na plaży. Marek zanabył świeże buły, z apetytem wciągamy je z kiełbasą. Nawet Szymek odwiesił na kołek swoje niejedzenie mięsa na okazję spływu. Na tej samej plaży wygrzewa się młode małżeństwo z maluchem. Standardowe skąd dokąd i czemu tak daleko i dowiadujemy się od pani czym jest walka o zdrowie i możliwość chodzenia. Jak wielkim szczęściem jest posiadanie dzieci. Każdy ma swoją historię do opowiedzenia, lubimy słuchać tych dobrych. Dostajemy na drogę świeże ciasto z jagodami, Igorka puszka również została zasilona. Bierzemy jeszcze orzeźwiającą kąpiel i tak doładowani ruszamy dalej. Zadziwiające jak bardzo takie spotkania dodają nam energii do działania. I jak szybko woda tą energię wyciąga. Marek by się rozbudzić bierze energetycznego szota. Mamy taki żelazny zapas w który zaopatrzył nas Szymon. Sęk w tym, że w małej buteleczce są 4 porcje które Marecki wypija na raz. Nie mija kilka chwil a zaczyna się cały drapać przekonany, że gryzą go jakieś niewidzialne mrówki. Nauczeni tym doświadczeniem kolejne szoty kofeinowe dozujemy z dużo większą rozwagą. Koło 17 dopływamy do Piszu z marnym wynikiem trzydziestu kilku kilometrów. W głowach zaczynamy przeliczać średnią oraz czas jaki mamy do dyspozycji i wychodzi nam, że trzeba będzie dobrać urlopu, żeby dopłynąć do Gdańska. Śniardwy, kanały i kolejne jeziora mocno nas wymęczyły, pęka mi głowa chyba z przegrzania, ręka w nadgarstku przestała się zginać jeszcze koło 15. Nie jest to zbyt budujące. Łykam przeciwzapalną pigsę, zagryzam sezamkami i bierzemy kolejną chłodną kąpiel, po której znów zyskujemy siły do działania. Od tego momentu wszystko się zmienia. Pisz z perspektywy wody jest bardzo urokliwy. Byłem tu w czerwcu z rodziną i fajnie zobaczyć znajome miejsca z innego kąta. Wpływamy na Pisę i nagle zyskujemy olbrzymią frajdę z tego, jak niesie nas rzeka. Na jeziorach każda kilkusekundowa przerwa w wiosłowaniu powodowała, że pchany wiatrem kajak zaczynał się cofać. Teraz nie dość, że płyniemy szybciej i mniejszym wysiłkiem, to nawet, kiedy odłożymy na chwilę wiosło to rzeka niesie dalej. Powolutku ale ciągle do przodu. W końcu zaczynamy odliczać kilometry w sensownym tempie. Do tego zaraz po minięciu Piszu robi się dziko i malowniczo. Chcieliśmy płynąć do 20 ale robimy dobre 18km bo brzeg jest bardzo niedostępny i nie bardzo jest gdzie stanąć. Gzy i komary tną jak szalone. Dopiero o zmroku znajdujemy skarpę pod którą z trudem ale da się wciągnąć kajaki. Nie nadgoniliśmy planowanych kilometrów, kończymy z wynikiem 43. Rozbijamy się w pośpiechu by w namiotach znaleźć schronienie przed krwiożerczymi owadami. Jak czas pokaże jest to wysiłek bezsensowny bo do końca spływu problem okaże się raczej nierozwiązywalny, bez znaczenia ile Mugi na siebie wypsikamy. Dzień 3 ogólnie a drugi na Pisie. Rzeka ma 80km długości, jest wąska i niesamowicie kręta. Krajobraz bardzo dziewiczy. Brak ludzi, brak zabudowań, sama natura. Wstaję o 5.30. Zwykle budzę się o 5, zrzucam zdjęcia z kamery i wrzucam kilka słów na FB i na IG. O 5.30 zwijam matę i śpiwór. Dziś namiot jest mokry po nocy a poranek nie oferuje zbytnio słońca, raczej lekko kropi. Mimo tego Szymon decyduje się odpalić dziś drona. Bardzo dobrze bo zdjęcia tego odcinka, robione z lotu ptaka, pokazują jak bardzo malownicza i kręta jest Pisa. W ciągu całego dnia mijamy raptem 3 osoby, skończyły się głośne motorówki, kilwater i "twe oczy twe oczy zielone" walące z głośników bluetooth. Przepływając pod mostem sprawdzamy w telefonie, że nieopodal jest jakaś miejscowość. Wybieramy się z Szymonem na 1,5 km spacer po zakupy. Marek w tym czasie udziela wywiadu na żywo dla Radia5. Postój z tego tytułu mocno nam się przeciąga do 1,5h. Nie martwi nas to zbytnio bo wyraźnie czujemy, jak nurt rzeki nam pomaga i kilometry dziś lecą, znacznie szybciej niż poprzednich dni. Koło południa się rozpogadza, ładujemy więc akumulatory, nie do pełna niestety bo o 17 zaczyna grzmieć i padać. Mijamy jakąś altankę akurat, więc postanowiliśmy przeczekać deszcz przy ciepłej misce strawy. Wysiadając z kajaka źle oceniam głębokość bo zamiast 30 cm jest 130 i z całym majdanem ląduję w wodzie. Marek mówi, że nigdy nie widział by ktoś tak szybko się odbił od dna. Zjadamy po gorącym kubku i deszcz jakby odpuszcza. Chłopaki wskoczyli w kondony przeciwdeszczowe, mi się nie chce nawet przebierać i tak jestem cały mokry po wodowaniu. Ledwie machnęliśmy parę razy wiosłem i zaczyna się teatr. Deszcz gwałtownie się nasila, pioruny walą raz za razem. Że dopiero co ruszyliśmy, postanawiamy płynąć dalej. Burza szaleje na dobre. Woda w rzece wygląda jakby się gotowała. Huk w koło niemiłosierny. Nie zdążyłem ubrać neopranowgo fartucha, żaden z nas nie zdążył. Zrobiło się bardzo zimno, płynę więc jak szalony by się zagrzać. Chłopakom kondony biorą wodę i tworzą im się śmieszne balony wody w rękawach. Co parę minut musimy wypompowywać wodę z kajaków przybywa jej tak intensywnie. Burza trwa może 40min, deszcz pada nieco dłużej. Przeżycie jest bardzo intensywne ale i piękne za razem. Wszyscy jesteśmy pod jego sporym wrażeniem. Rozpogadza się, wychodzi piękna tęcza, przebieramy się w suche ciuchy i płyniemy dalej. Ten okres burzy i intensywnego wiosłowania to spora fatyga dla łokcia. Ręka zapuchnięta była od rana ale obrzęk ewidentnie postępuje. Pigułki pomagają na chwilę i mam nadzieję, że do jutra będzie lepiej bo robi się nie wesoło. a noc stajemy na przepięknym zakręcie rzeki. Po burzy zaczyna podnosić się mgła, jednocześnie przebija się przez nią malowniczy zachód słońca. Szymek robi genialne zdjęcia z drona, wystawiając się w tym czasie na pastwę komarów. Korzystając z drewna w okolicy, szykujemy ognisko. Nie ma nic lepszego niż kiełbasa z ognia w pięknych okolicznościach przyrody, no i dym nieco odstrasza komary. Mugi raczej używamy jak perfum bo komarom jest wielce obojętna. Najważniejsza rzecz dzisiaj â Szymon wrzucił post, że oddaje jeden z naszych kajaków na licytację dla Igorka. Jasne jest dla nas, że to największa darowizna jaką ktokolwiek poczynił. Co za człowiek? Co za pomysł? Jesteśmy zachwyceni, zresztą nie tylko my bo kajaki robią olbrzymie wrażenie gdziekolwiek się pojawiamy. Wiemy już że kilka osób sobie na nie zęby ostrzy. Robi się bardzo ciekawie. Dzień wyrypy 4, ruszamy koło 9, choć wstałem o 5. Kiedy jest nas trójka, zawsze wyskoczy coś co spowolni start. Z ręką jest znacznie słabiej niż dnia poprzedniego, ciężko mi długi rękaw wciągnąć nawet. Jestem zły na nią i trochę na siebie. Ruszam przed chłopakami bo na myśl, że miałbym ich cały dzień gonić z tą łapą i tylko ich spowalniać, robi mi się jakoś nie wesoło. Pierwsza dycha to lipa straszna, liczę każde machnięcie wiosłem. Najpierw robię przerwę co 100, później co 50, wkładam rękę do zimnej wody, to na kilka chwil pomaga. Zwinąłem ją buffą i co chwilę ją moczę w rzece, bo stan zapalny rozgrzewa od środka niemiłosiernie. Po 10 km ledwie daję radę zrobić 20 uderzeń wiosłem, dopływają chłopaki i Marek wspiera mnie kolejną pigsą przeciwbólową. Daje mi to jakieś 2 godziny swobody ruchu. Oczywiście mają ze mnie polewkę, bo wystrzeliłem rano jak poparzony, mówiąc, że nie chcę ich spowalniać a później musieli mnie gonić przez dobrą godzinę. Poczułem się znacznie lepiej. Wiem, że Szymek też miał taki moment z barkiem, kiedy jeden dzień decydował czy dalszy spływ jest w ogóle możliwy. Jeziora wszystkim nam dały w kość lecz na rzece znacznie nam ulżyło. Płyniemy więc dalej w komplecie. Po 15 km dopada nas Staszek. Jesteśmy z nim w kontakcie w zasadzie od początku, bardzo nam kibicuje i zacięcie licytuje kajak. To typowy zwierzak wodny. Gdyby uczestniczył w spływie, to by nas holował bo niemielibyśmy szans dotrzymać mu kroku. A tak możemy sobie tu uprawiać amatorszczyznę. Wie też chłopak, jak ważne jest zaopatrzenie mesy oficerskiej. Przywiózł nam zapas wody (zwykle filtrujemy tą rzeczną do picia ale przy większych miejscowościach, tak jak teraz kiedy minęliśmy Ostrołękę, woda nie pachnie zbyt przyjemnie), mamy też jagodzianki, piwo, i masę pasztetów. Te pasztety to chyba Marek ma do tej pory w lodówce pomrożone, nie sposób było przejeść takiej ilości. W notatkach mam też zapisane, że Staszek kupił nam oposy. Notatki sporządzam zwykle wieczorem, często przy tym odpływam i literki mi się rozjeżdżają. Jestem prawie pewien, że oposów nie było, cokolwiek nam wówczas przywiózł Staszek, byliśmy mu bardzo wdzięczni. Pogoda nam sprzyja, nurt dobrze niesie w okolicy 14 mamy już 30 km. Spotykamy przyjazną rodzinę na spacerze. Młody biega z wykrywaczem metali, działo się na tych ziemiach wiele to i co nieco można wygrzebać z piasków czasu. Do wieczora robimy 60 km nadganiając trochę te pierwsze powolne dni. Rozbijamy się na malowniczej plaży, nieopodal znajdują się domki rekreacyjne. Pytamy Pań czy nie będziemy im na plaży przeszkadzać i w przyjaznym geście otrzymujemy drewno na ognisko, jabłka, wodę i prąd do akumulatorów. Właścicielem najbliższego domu jest Ewa, szybko staje się bardzo przychylna naszym poczynaniom. Fiona radośnie poszczekuje co jakiś czas, zazdrośnie tylko powarkując kiedy obgryza szponder (mój pies gdyby zobaczył surowy szponder to co najwyżej mógłby na niego się położyć, bo do ust by nie wziął - zmanierowany zwierz). 6 Dzień zapowiada się pysznie. Idziemy rano do Ewy, celem odpięcia akumulatorów od ładowarki. Dziewczyn jest więcej, dostajemy serniczka na śniadanie, puszka dla Igorka również została doładowana. Co prawda w całym tym entuzjazmie zostawiam Szymka ładowarkę do drona w gniazdku ale i z tym nie ma problemu. Ewa znajduje nas później na FB i umawiamy się, że podrzuci nam ładowarkę w Pułtusku. Płynie się raczej wolno dzisiaj, od rana mocny w mordewind. Może to po prostu zmęczenie materiału wychodzi ale tempo nie powala. W Pułtusku Szymon chciał kupić lody na plaży ale Pan nalegał byśmy wzięli je w gratisie, zasilił również puszkę Igorkowi. Rozbrajają nas takie gesty. Nurt spowalnia i robi się coraz szerzej⌠niebawem zalew Zegrzyński i później Wisła. Na nocleg znajdujemy niewielką wyspę na środku rzeki. Organoleptycznie potwierdzamy, że jest zamieszkana przez bobry. Będzie to słychać również w ciągu nocy. Delektujemy się zachodem słońca i liofilizowaną kolacją. 49,5 km. 7 Ruszanie idzie już całkiem sprawnie. Znów mocny wmordewind. Fale przelewają się przez kajak i musimy się trochę siłować by płynąć do przodu. Wcześniej mieliśmy 7 czasem 8 minut na kilometr. Teraz potrzebujemy momentami nawet 18. Upał zelżał, płyniemy więc na długim rękawie. Zbiornik Zegrzyński zamienił rzekę w olbrzymie jezioro. Cieszymy się docierając do jego końca, bo mocno nas wymęczył. Jak się okazuje, męczenia na dzisiaj to dopiero początek. Kajaki musimy przenieść na drugą stronę. Jesteśmy na to przygotowani, mamy wózki składane do podczepienia pod kajakiem, niestety grzęzną w piachu strasznie. Dystans do pokonania to jakiś kilometr, max półtorej ale targanie 50 kg sprzętu po piachu przypomina targanie zwłok. Zaraz za zaporą jest jeszcze stopień spiętrzający wodę, musimy się zwodować za nim. Stopień ma ok 1,5 m wysokości, w zeszłym roku, para kajakarzy, nieświadoma ryzyka została zmielona przez wodę. Dziewczynę wyrzuciło z kajaka na tyle daleko, że wydostała się z kipieli. Chłopak jednak nie miał tyle szczęścia. Musieli zatrzymać wodę na zaporze, żeby wydobyć ciało. Patrzę teraz na wodę i z chęcią nadkładam tych kilkaset metrów drogi, zanim znów zwodujemy kajaki. Znów wiatr w pysk, ale nurt też lepiej niesie. Jesteśmy mocno wyczerpani. Skończyła nam się woda i jedzenie. Mamy, co prawda żelazne racje liofilizatów ale i tak musimy znaleźć sklep. W miejscu, gdzie jest przystań spodziewamy się jakiegoś sklepu ale nic podobnego nie ma. Załoga przystani szykuje się na wieczorną imprezę, (piątek) lecz widząc nasz stan - wskazujący na lekkie zużycie organizmu, goszczą nas wszystkim co mają. Dostajemy kiełbaski i rozpalone ognisko do dyspozycji. Kawę z ekspresu (jak to smakujeJ) i na deser zimnego radlerka. Ratuje nam to życie bo mocno byliśmy już przetyrani dzisiejszym dniem. Jest 16 godzina a my mamy dopiero 25km na budziku. Ruszamy raźnie dalej, przez tą godzinę udało się nieźle zregenerować. Serdecznie dziękujemy za gościnę ekipie z WeźTuPrzystań. Płyniemy do zmierzchu stając po drodze w Nowym Dworze Mazowieckim, gdzie udaje się uzupełnić zapasy. O zachodzie słońca mijamy jeszcze Twierdzę Modlin, widok ruin spichlerza z wody robi na nas ogromne wrażenie. Zaraz za nim, na zakręcie Narew wpływa do Wisły. Tym samym, kończymy trzeci etap i wpływamy na ostatni â 370km odcinek Wisły. Na noc rozbijamy się na piaszczystej plaży. Wybór jest niewielki a nie chcemy się rozbijać całkowicie po ciemku, plażę więc dzielimy z dwoma wędkarzami. Zapraszają do rozpalonego ogniska ale dziś już jesteśmy zbyt przetarci by prowadzić długie nocne rozmowy. Na kolację zanabyłem kilogram masła orzechowego bo pasztety już mi bokiem wyszły ze dwa dni wcześniej. Ależ to jest pychota⌠a jak z dżemem wchodzi, oj tęskniłem za tym smakiem. Wynik 45km⌠bez szału, ale przenoska kosztowała sporo czasu. 8 dzień. Wczoraj z powodu fali ucierpiał mój powerbank, fala zalała go w trakcie ładowania. Miałem nadzieję że się podniesie, lecz wiadomo czyją matką jest nadzieja. Nie podniósł się. Na szczęście mam jeszcze jeden od Micha. Wieczorem karta pamięci wywaliła błąd w kamerze i Go Pro wiesza się przy każdym odpaleniu. Długo w nocy walczyłem z tym problemem lecz bezskutecznie. Czuję się odpowiedzialny za dokumentację i bardzo zależy mi na zdjęciach z wyrypy. Rano wstałem z gotowym rozwiązaniem. Wyszukałem w apteczce agrafki za pomocą której wydłubałem z telefonu kartę sim i włożyłem kartę z gopro. W menadżerze plików skasowałem ostatnie uszkodzone zdjęcie i zapis błędów. Z powrotem podmieniłem karty i wszystko wróciło do normy. Oj foty ten sprzęt robi fenomenalne ale nie powiem żeby był bezstresowy⌠not so pro⌠Wisła z rana jest piękna. Lekka mgiełka unosi się nad wodą złocąca się w pierwszych promieniach słońca. Szymek, chcąc jej urokliwość uchwycić z powietrza, odpala drona. Przelatując nad naszą plażą sieje popłoch wśród wędkarzy, którzy szpagatami pędzą do aut. Zdaje się, że nie wszyscy mają tu ważne pozwolenia. Mamy więc kilka ładnych zdjęć lotniczych z tego poranka, okupionych kilkoma zawałami. Udaje się płynąć znacznie szybciej niż wczoraj, jakieś 7 do 10 km/h. Rzeka jest szeroka, raczej prosta. Ma też wiele wypłyceń i wydaje się bardzo dziewicza. Wcześniej postrzegałem Wisłę tak, jak znam ją z końcowego odcinka nieopodal Gdańska, prostą, zurbanizowaną, przewidywalnąâŚ oswojoną. Tutaj to zupełnie inna rzeka, surowa, naturalna, piękna. W południe mamy zrobione 20 km, o 17 już 40 km, chcemy dopłynąć do Płocka. Na przerwy stajemy na łachach piachu tworzących rozległe wyspy po środku rzeki. W koło nie ma żywej duszy. Do Płocka dopływamy po 20 mając jakieś 65 km na liczniku. Wcześniej jeden z wędkarzy napotkanych na rzece, polecił nam przystań Klubu Wioślarzy (zdaje się że to sam prezes był). Korzystamy więc ochoczo z trawnika (szukanie noclegu w mieście nie jest łatwe, bo nie wiadomo co zrobić z kajakami). Komary tną straszliwie. Marek poszedł po piwo by złagodzić nasze cierpienia J Widok mostów o zachodzie słońca zostanie z nami na długo. Dzień 9, Rano schodzą się wioślarze, z ciekawością i radością oglądamy nawzajem swoje sprzęty. To zupełnie różne pojazdy i zupełnie inne doświadczenia z pływania. Zawiązuje się całkiem sympatyczna więź porozumienia. Dostajemy też możliwość skorzystania z prysznica. Od Mikołajek to pierwszy ciepły prysznic, więc jesteśmy wniebowzięci. Myślimy dotrzeć do Włocławka (tam jest kolejna zapora). Wioślarze ruszają pierwsi. Nam już się tak nie spieszy, jest przecie niedziela. Ze względu na zaporę nie planujemy niczego na sztywno, ale we Włocławku również Wioślarze mają swoją przystań i tam maja punkt docelowy. Myślimy się tam spotkać na koniec dnia jeśli okoliczności będą po naszej stronie. Po moich przygodach z łokciem i Szymona z barkiem dzisiaj przychodzi czas na Marka rękę. Coś mu nie pracuje jak trzeba, boli, skrzypi, puchnie, Marecki kombinuje jak wiosłować jedną ręką. Brzmi idiotycznie ale sprawdzałem i wiem że da się. Ze względu na zaporę, Wisła rozlewa się na wielkie jezioro, prądu zero, za to walory zapachowe zmieniły się mocno. Woda śmierdzi, nie bardzo mamy ochotę na kąpiel. Do śluzy trafiamy dopiero na 19, nie jest to pora śluzowania ale, że jest nas 3 jednostki pływające, i obowiązują restrykcje dotyczące gromadzenia się (covid19), to mamy zgodę na przepuszczenie. Byliśmy już nastawieni na przenoszenie, lecz po poprzednich doświadczeniach nie śpieszyło nam się do targania kajaków. Załadowaliśmy się ochoczo do śluzy. Wygląda imponująco już na starcieâŚ. Nie wiedzieliśmy tylko jak duża jest różnica poziomów. Woda opada z hukiem metr, dwa, pięć⌠dziesięć. Widok jest niesamowity, trochę jak stać przed bramą Mordoru. Cały czas trzymamy się drabinek, wydaje się to nieco przesadną ostrożnością, do póki, pod koniec nie okazało się, że otwór wylotowy wody jest przy rufie mojego kajaka. Teraz muszę się trzymać dosyć mocno bo cały czas zasysa mi dupkę. Nie wiem ile trwa cała operacja, bo będąc pod sporym wrażeniem 14 m opuszczania, nie kontroluję zegarka. Na pewno ze 40 min najmniej. Kiedy wreszcie otwierają się wrota, wypływamy na skąpaną w zachodzie słońca Wisłę. Wszystko w koło jest betonowe i mocno zurbanizowane, niemniej w świetle zachodzącego słońca, wygląda przepięknie. O tej porze termika się uspokaja i woda przybiera postać idealnej tafli lustra. Potęguje to tylko nierealne wrażenia świetlne. Niestety nie daje się nam spyknąć z ekipą wioślarzy, nie możemy też spać w przystani. Nie ma tu możliwości rozbicia namiotów. Wracamy więc kawałek pod prąd (to dopiero impreza â nie wiem co to za pomysł by przepłynąć Wisłę pod prąd- syzyfowa praca). Koniec końców rozbijamy się na kawałku piaszczystej plaży pod mostem. Do Gdańska stąd to niecałe 2h drogi, przyjeżdża do nas znów Angela z ciastem czekoladowym. Ależ my jesteśmy łakomczuchy na ciasto, bardzo wdzięczni za te pyszne kalorie, odpalamy cytrynówkę, którą Szymek targa jeszcze z Giżycka. Widoki z pod mostu są przepiękne. Wynik jakieś 47 km (nie wiem tylko czy ten ostatni kilometr pod prąd dodać, odjąć czy policzyć podwójnie). Dzień 10 mokry. O tym, że będzie mokro wiemy już od wczoraj. Zgodnie z zapowiedzią pogodynki pakujemy namioty w lekkim deszczu. Słońca nie ma wcale ale nie jest jakoś zimno. Żegnamy się z Angelą i kulamy się dalej. Rzeka znów za zaporą się nieco rozpędziła, znów jest bardziej dzika, są wiry, są dzikie zwierzaki, nie ma ludzi. Od 12 deszcz nasila się mocno. Nie jest jakiś niesamowity lecz jednostajnie nieubłagany, wdziera się wszędzie. Mimo sztormiaków z czasem zaczynamy przesiąkać. Nie robimy wielu przerw bo nie ma sensu odpoczywać w deszczu. Mocno jesteśmy tym zmęczeni i dopływając do Torunia widać, że wszyscy mamy dość. Mi włącza się przekora. Mam tak czasem, podśpiewuję pogwizduję, niby nie mam już na nic siły ale niesie mnie dobra energia. Padam na ryj ale humor mnie nie opuszcza. To taki tryb bring it on, niech sobie pada, niech lecą nawet żaby z nieba, nie ma takiej opcji żebyśmy się poddali. Wiem, że Markowi też włącza się podobny tryb. Widać, że ledwie machamy już wiosłami ale nie zamierzamy przestać. To bardzo dobry tryb (czasem nazywam go nieśmiertelność) bo dobre półtorej godziny szukamy miejsca na nocleg. Myśleliśmy znaleźć jakieś suche lokum, nawet poczyniliśmy telefoniczną rezerwację. Okazuje się jednak, że nigdzie nie ma szansy przybić kajakiem. Koniec końców zaraz za starym miastem znajdujemy przystań AZS. Szymon załatwia nam możliwość spania pod dachem. Nie, że jakieś hotelowe warunki, rozbijamy namioty na betonie, pod kawałkiem dachu. Opcja ma olbrzymi plus. Nie pada nam już na głowę. Przynajmniej namioty już nie mokną. Mamy też dostęp do ciepłego prysznica i możemy podładować akumulatory (słońce nie wzeszło więc panele solarne zostały w bakistach, kamera i telefon też już puste). Kilka chwil po nas dopływa kolejna ekipa kajakowa. W zasadzie jedyna jaką spotkaliśmy przez cały spływ. Chłopaki z â4 i pół wiosłaâ to niezłe kozaki. Ojciec z dwoma synami płyną o dwa dni dłużej od nas i widzę, że pogoda nie robi na nich wrażenia. Plan mają by spłynąć całą Wisłę i wykąpać się w Bałtyku. Robią po 70km dziennie. Nam się wydawało, że robimy sporo a oni nie wysiadają praktycznie z kajaków. Przerwy robią na wodzie. Nie marnują też tyle czasu na szukanie sklepów - pomagają im harcerze donosząc zakupy na wieczorny popas. Niesamowite zaparcie i logistyka bardzo nam imponują. Obwiesiliśmy całą łazienkę mokrymi łachami, wygląda to jak międzynarodowy zlot bezdomnych. Pachnie też podobnie. Wymieniamy się namiarami i rozmawiamy chwilę. Jarek to niesamowity gość, też płynie z ciekawym pomysłem. Zbierają pieniądze na stroje piłkarskie dla swojej drużyny. Obiecują zorganizować piłkę z podpisami piłkarzy na licytację dla Igorka (wyprzedzając nieco bieg wydarzeń piłki dwie takie od chłopaków otrzymaliśmy J). Dziękujemy serdecznie. Już mocno po zmroku udajemy się z Markiem na stare miasto, z którego Toruń przecież słynie. W deszczu i po ciemku też jest pięknie i klimatycznie. W nagrodę za mokry i ciężki dzień kupujemy sobie kebaby, pierniczki i piwo. Jesteśmy tego warci:P Wynik na dziś to 57 km. 11 â plan na dziś to Bydzia. Nie zrywamy się jednak jak zwykle. Pada drugą dobę i dobrze nam pod suchym dachem. Bierzemy jeszcze jeden ciepły prysznic â jest to niebywały luksus. Ciekawe jest też to, że po raz pierwszy od startu widzimy swoje odbicia w lustrze. Dziwny jest to widok. Niby 11 dni a morda nie do poznania, czerwona zarośnięta, oczy podkrążone i przekrwione. Jakbym po tygodniowej libacji zasnął na słońcu.... Ciuchy nie przeschły, co najwyżej ociekły. Ubieramy więc mokre łachy i ruszamy dalej. Wisła znów jest taka jak lubięâŚ. Bezludna. Pachnie też ładniej, płynie się więc całkiem dobrze. Szybko się zagrzałem pod warstwą ubrań. Jest dość płytko, co i rusz musimy lawirować między łachami piachu. Na przerwę stajemy dopiero koło 13 w Solcu Kujawskim. Chłopaki z 4ipół wiosła ruszają po nas ale tu już nas wyprzedzają. Zjadamy liofilizata na obiad. Spisuje nas WOPR, z jednej strony jest to dla mnie nowość, z drugiej brzmi sensownie. Jakby nas wciągnął tajfun jakiś na wodzie, przynajmniej będzie wiadomo, że ten punkt minęliśmy i trza nas szukać dalej z nurtem rzeki. Markowa ręka zaczyna skrzypieć całkiem donośnie. Widocznie ciągły wysiłek i wilgoć nie wspomagają rehabilitacji. Ale nie jakieś to jakieś tam cichutkie skrzypienie, nienasmarowanych dawno drzwiczek od szafki. Raczej takie skrzypienie jak wydaje pokład pirackiego statku. Szukamy więc apteki. Skrzypienie nam z Szymonem bardzo nie przeszkadza ale Marek twierdzi, że jest dość bolesne. Na sam słuch mnie boli. Marek włącza tryb cyborga i płynie, licząc kolejne uderzenia wiosłem, by czymś umysł zająć. Złota rada od farmaceuty â przestać wiosłować jakoś nie wchodzi w grę. Z plusów za to deszcz jakby odpuszcza, postój w Bydgoszczy zajmuje nam z półtorej godziny ale mamy uzupełnioną apteczkę i zapasy jedzenia. Na nocleg stajemy z 10 km dalej. Koło nas jest wędkarz i ten w przeciwieństwie do poprzednich faktycznie coś łapie. Pierwszy raz widzę żywego węgorza. Jest też bóbr i jest milion komarów. Trupy rozmazane na ściankach namiotu można już liczyć w kilogramach. Na chwilę przed zmierzchem niebo się przejaśnia i wychodzą pierwsze, tym samym też ostatnie promienie słońca, barwiąc niebo w magiczny sposób. Wynik 50km Dzień 12. Słońce grzeje od wczesnych godzin porannych. Wspaniałe uczucie po dwóch dniach butwienia w mokrych ciuchach. Suszymy szmaty, ładujemy powerbanki. Silny nurt pozwala nam robić 10 km w jedną godzinę i 10 min. To bardzo dobre tempo jak na nas. W Chełmnie robimy dłuższy postój, Marek idzie na zakupy. Ponoć bardzo malownicze miasteczko. Zaznaczam w pamięci, że trzeba będzie odwiedzić na kołach. Czujemy ewidentnie, że meta jest blisko i nie mamy już wątpliwości, że wyrobimy się w czasie. Zastanawiamy się wręcz czy nie uda się być nawet w piątek wieczór miast w sobotę południe. Przygoda wspaniała ale fajnie byłoby skosztować domowych luksusów jak mycie, golenie i łóżko. Kolejne miasteczko, które robi na nas ogromne wrażenie z wody (nie było okazji by je obejrzeć z perspektywy lądu) to Grudziądz. Robimy kilka zdjęć zabytkowych zabudowań spichlerzy i zamku. Wygląda jak żywcem wyciągnięty ze średniowiecznej powieści. Mogliby tu kręcić Wiedźmina. Znów sobie obiecuję że przyjadę tu na kołach. Pod wieczór mamy 59 km na liczniku, zwykle płynęlibyśmy jeszcze kapkę ale od rana wiemy, że przyjedzie do nas Mich. W tym miejscu do mety mamy jakieś sto kilka kilometrów, motocykielem to już całkiem blisko. Dobrych kilka minut słyszymy silnik, kiedy Mich walczy z błotem by dostać się w pobliże rzeki. Teren w koło albo bagnisto-zalewowy albo pastewny i miejsce spotkania wcale nie jest łatwe do określenia. Kiedy w końcu udaje nam się dostrzec jego hondę w patriotycznym biało czerwonym umaszczeniu, los nam zsyła piękną plażę. Radości mamy masę, bo to sympatyczny jegomość bardzo, i przywiózł dużo piwa (zdawało mu się, że możemy wypić więcej niż jedno i nie paść). Rozbijamy więc 4 namioty, odpalamy ognisko z wyrzuconych na brzeg konarów. Nie ma tego dużo ale, my też nie jesteśmy w stanie siedzieć dłużej niż to jedno piwo właśnie, później nas odcina. To bardzo dobry i pozytywny wieczór. Mich cicho zazdrości przygody w kajakach, my mu motocykla i tego, że rano wróci na śniadanie i ciepły prysznic do domuâŚ. Ale tak naprawdę byśmy się nie zamienili przecież :P Dzień 13, wstajemy jak zwykle po 5 ale znów się nie speszymy i ruszamy po 8, Mich zebrał się ciut szybciej bo na 9 do robotyâŚzdalnej. Mijamy Kwidzyn i w Gniewie stajemy na popas. Chłopaki obejrzeli zamek, kiedyś tam nocowałem i miejsce jest warte odwiedzin zdecydowanie. Dziś znów uczta na wypasie bo koledzy kajakarze wracają z kebabami J Upał daje mocno w kość ale woda w Gniewie zdecydowanie nie zachęca do kąpieli. Im bliżej Bałtyku tym mniej możliwości do pluskania. Z filtra wody też skorzystaliśmy ostatni raz z tydzień temu i jedziemy na wodzie butelkowanej. Kilka kilometrów dalej udaje się nam wejść do wody i schłodzićâŚmyciem tego przecież nie nazwę. Dzikości w rzece też jest jakby mniej. Jeszcze dwa dni temu widzieliśmy Orła Bielika. Majestatyczne zwierzę. Kiedy siedzi jest wielki jakâŚ. Wybaczcie porównanie, jak doberman (tak mi się skojarzył). Lecz, kiedy zerwie się do lotu, skrzydła ma tak wielkie, że wygląda jakby dobermany połykał na śniadanie. Też, nie dalej jak wczoraj z pod kajaka wyskoczył nam zaskroniec zwyczajny. Oczywiście kiedy wyskakiwał nie mieliśmy pojęcia, czy on zwyczajny czy nadzwyczajny, gryzący, duszący czy jadowity. Ustąpiliśmy mu pola i pozwoliliśmy odpłynąć w spokoju i dopiero później, rozkminialiśmy z Googlem, co to za zwierz był i czy należało panikować (kiedy nie wiesz co to za wąż, paniczna ucieczka zawsze wydaje się strategicznie uzasadniona). Dziś Wisła już jest inną rzeką, taką jak kojarzę ją od dzieciństwa, szeroką, leniwą, w koło zurbanizowaną, nie za czystą, niezbyt mile pachnącąâŚ myślałem, że już mnie niczym nie zaskoczy. Jutro okaże się że się miło myliłem. Znów z zachodem słońca dopływamy do epickich mostów. Tym razem w Tczewie mijamy zabytkowy most kolejowy. Onegdaj zdarzyło nam się nim przejechać w nocy motocyklami. To niezły kawał architektury i historii, w chwili obecnej w remoncie, ciekaw jestem bardzo jak będzie wyglądał, kiedy remont ukończą. Filmuję ostatni zachód słońca, ostatni raz rozstawiamy namioty, to jeszcze nie meta ale czuję, że coś się kończy. Jeszcze za dnia, kilkukrotnie mijały nas nisko przelatujące śmigłowce wojskowe. Wieczorem latają nadal, robiąc niezłe widowisko. Jeden zdaje się ćwiczy lądowanie na przyrządach, bo w nocy ląduje i startuje kilkaset metrów od nas. Wcześniej bywały w nocy bobry, to mogą być śmigłowce. Nam się podoba a Szymek jest wniebowzięty. Wynik 66 km. Dzień ostatni 14, Piątek. Napisaliśmy na FB że będziemy na 18, sporo osób nam kibicuje, zostało jakieś 50 km, ciężko to oszacować patrząc na mapę, nie mamy pojęcia co się będzie działo kiedy odbijemy od Wisły, czy będzie prąd, fala, jak bardzo spadnie tępo. 18 więc wydaje się dość optymistyczna. Z drugiej strony chyba wszyscy sobie zdają sprawę, że to nie do końca spacer i ewentualny poślizg nam wybaczą w razie czego. Płyniemy więc ostatni odcinek Wisły. Kilkukrotnie przemywam twarz wodą z rzeki zdziwiony tym jak bardzo jestem słony. Po chwili uświadamiam sobie, że to nie ja jestem tak spocony, lecz woda już się miesza z Bałtykiem, stąd ten słony posmak. Im bliżej Gdańska tym prąd bardziej słabnie i fale rosną. Musimy się mocno napracować by minąć most w Kiezmarku. Chłopaki wyrwali trochę do przodu na spotkanie z Marcinem â dziś on łapie nas na motocyklu. Ja zabalowałem troszkę z tyłu albowiem jakieś 20 metrów od kajaka wynurzył się z wody łeb. Patrzę i myślę sobie, nie bóbr i nie pies przecie. Wielkie czarne oczy wpatrują się we mnie i bez wątpliwości są to focze źrenice. Stanąłem więc podniecony jak dziecko a foka momentalnie się schowała pod taflą wody. Czekam chwilę w nadziei, że jeszcze z ciekawości się wynurzy. W końcu daję za wygraną i chcę odpłynąć i wtedy skubaniutka znów wystawia łeb kilka metrów bliżej. Ileż frajdy mam z tego spotkania. Wielu rzeczy się na spływie spodziewałem ale na pewno nie foki. Znów znika pod wodą i kiedy tylko ruszam dalej, wynurza się jeszcze raz na chwilę⌠wydaje się, że jest podobnie zaciekawiona moją obecnością co ja jej. Ledwie doganiam chłopaków a z brzegu macha nam Marcin. Nie wiem czy ma to związek ale zarówno Mich jak i Marcin byli z nami w Gruzji⌠widocznie mocno się tam zżyliśmy, skoro tak za nami moturami jeżdżą. Każde spotkanie daje nam dużo radości i ładuje energetyczne akumulatory. Marcin licytuje kajak, korzysta więc z okazji by przepłynąć się kilka metrów. Widać, że ma z tego frajdę. Przerwa nie trwa długo bo dziś mamy jasno wyznaczony cel. Mocno przebieramy wiosłami, fale są coraz większe i coraz więcej kosztuje nas energii każdy przebyty metr. W końcu znajdujemy naszą odnogę i skręcamy na Śluzę w Przegalinie. Momentalnie tafla wody się wypłaszcza. Śluza zamyka się za nami i bez większej zwłoki otwiera z przodu⌠widocznie nie ma różnicy poziomu wody do wyrównania. Wszystko już tu wygląda znajomo. Wielokrotnie zjeździłem okolicę zarówno motocyklem jak i rowerem. Ciekawie jednak się ogląda brzegi z perspektywy kajaka. Dla Szymka to w większości nowości. W Sobieszewie robimy przerwę na popas. Wymęczeni jesteśmy strasznie, skończyła się też woda. Nie ma już fal ale i nurtu brak, więc trzeba mocno pracować by utrzymać jako takie tempo, do tego słońce mocno grzeje. Potrzebujemy chwili regeneracji. Sobieszewo mocno zmieniło się ostatnimi laty i oferuje szereg atrakcji. W tym pyszne hamburgery i lody. Jemy, pijemy odpoczywamy, niby wizja domu już bliska ale jesteśmy po prostu zmordowani. Kiedy ruszamy dalej wiemy, że więcej przerw nie będzie. I tak już jest siedemnasta, na osiemnastą dotrzeć już nie ma szans. Poruszamy się powoli, Martwa Wisła przeżywa sezon w pełni. Jest gęsto od motorówek, żaglówek i skuterów. Bujamy się na kilwaterach dość mocno, woda wlewa się do środka kajaków. Upał taki, że nie zapinaliśmy neopranów i teraz płyniemy mokrzy. Znaczy ja i Marek bo Szymkowi się upiekło i jest ciągle suchy. Tyle, że się z nas śmiał więc machnąłem mu wody wiosłem ile zdołałem⌠tak dla sprawiedliwości społecznej. Codziennie jadąc do pracy mijam most wantowy, teraz dziwnie się czuję przepływając pod nim. W ogóle Gdańsk jest wielki i robi niesamowite wrażenie. Zwłaszcza, kiedy wpływamy w część stoczniowo-przemysłową. Gigantyczne statki z każdej strony, prześlizgujemy się przez fale, jak nic nieznaczące drobiny, zadzierając wysoko do góry głowy. Tyle już lat żyję w tym mieście, lecz nigdy nie oglądałem go z tej strony. Wspaniałe przeżycie. Znów zachód słońca, już widzimy stare miasto. Dziwnie ściska w dołku. W koło masy ludzi, jest środek sezonu i Jarmark Św. Dominika. Tego co oglądamy z wody nie da się porównać z niczym co oglądaliśmy do tej pory w trakcie spływu, to kompletnie inna skala. Jest też bardzo wąsko i gęsto na wodzie, trzeba się mocno skupić by nie zaliczyć wywrotki. Po chwili już widać Żuraw, znajome twarze, transparenty. Jasny gwint udało sięJ Przez ostatnie dni docierają do nas sygnały, że Covid rozszalał się na dobre, do tego przybywamy przed planem, nie spodziewaliśmy się takiego powitania. Nie spodziewaliśmy się iż Iza ze Zbyszkiem wezmą Igorka, w sumie nikogo z Giżycka się nie spodziewaliśmy â jest to przecież kawał drogi. Nie bardzo chcieliśmy wysiadać pod Żurawiem bo nabrzeże jest dość wysoko⌠ale nie było opcji odmowy⌠wyciągnęli nas z tych kajaków za uszy. Dobrze bo o własnych siłach pewnie zaliczyłbym efektowną wywrotkę. To było bardzo miłe powitanie, dziękujemy serdecznie za wszystkie ciepłe słowa jakie wówczas padły. Za kwiaty, za szampana. Działałem trochę jak w amoku, każdy chciał coś powiedzieć i zrobić z sensem, choć organizm już od dawna jechał na rezerwie. Od wielu dni zasypiałem na siedząco, wiosłowałem z zamkniętymi oczami i umykały mi oczywiste rzeczy. A teraz w sekundę trzeba było wrócić do cywilizacji. Zapada już zmrok, a po zmroku nie wolno poruszać się na Motławie łodziami z napędem ludzkim. Pakujemy się z powrotem do kajaków, choć żal opuszczać tak miłe towarzystwo. Płyniemy jeszcze jakieś 15 min do przystani Żabi Kruk. Tu podjeżdżają dziewczyny z autami Angela, Aga i Aga, są też synowie moi, jest Michał. Jestem trochę rozczulony, trochę rozwalony, mocno zmęczony ale staram się dociągnąć załadunek na auta do końca. Komary tną niemożebnie. Kolejne półtorej godziny ogarniamy sprzęt i kompletnie kończy się we mnie energia. Angela z Agą zapraszają do Marka, ale od wielu godzin jestem w mokrych ciuchach i mam ochotę się tylko przebrać w suche i zasnąć. Dziękuję i niniejszym również przepraszam bo nie wiedziałem wówczas, z jaką pompą przygotowały powitanie i ile się przy tym napracowały. Jakoś wówczas nie zaświtało mi to w głowie (Na szczęście dnia następnego spotykamy się w pełnym składzie również Iza Zbyszek i Igorek z dziadkiem są z nami. Żadne jedzenie się nie zmarnowało, jak kozy zjemy teraz wszystko). Do domu dojeżdżamy koło 22. Rany jakie to mieszkanie duże i przestronne. Coś mi się zepsuło z perspektywą, dziwnie wymiary postrzegam, przecież to tylko 60 m. Siadam na chwilę na fotelu i czuję jak wszystko w koło się buja. Błędnik też się zepsuł. Koszmarnie jestem zmęczony ale tyle się wydarzyło, że nie umiem zasnąć. Wiele dni będę się jeszcze budził przed świtem, myśląc, że jestem w namiocie. Wiele razy pierwszą poranną myślą będzie ta, że trzeba dalej wiosłować. Szybko się człowiek przyzwyczaja. Kilka słów podsumowania. Może mam zepsutą perspektywę, ale dopadły mnie po tym wszystkim mieszane uczucia. Cały spływ postrzegam jako niesamowitą przygodę w doborowym towarzystwie, z olbrzymim wsparciem i motywacją by zrobić coś, co sprawi, że Izie Zbyszkowi i Igorkowi będzie nieco lżej. W tej kolejności. Nie wyobrażam sobie tego ogromu ciężkiej pracy, jaką wykonali dla Igorka, ile ich to kosztowało wysiłku i wyrzeczeń. Uśmiech malucha wynagradza tak wiele, zobaczyć go szczęśliwego na nabrzeżu z kwiatami to coś bezcennego. Niemniej mam pełną świadomość tego, że trzech kolesi na kajakach nikogo nie uzdrowi, życia nie zmieni, szans nie wyrówna. To,co uzbieraliśmy na spływie, może Ich tylko lekko odciążyć, na pewien czas tylko. Usłyszeliśmy przez ostatni okres niesamowite rzeczy o nas samych, padały nawet takie słowa: podróżnicy, wyprawa, lokalni bohaterzy, czy żart o zbawianiu świata. I rozumiem dobre intencje stanowiące podstawę tych wypowiedzi, tylko nic nie poradzę, kiedy coś się we mnie buntuje. Wyprawa to była Magellana. Podróżnikiem jest Aleksander Doba, Jacek Pałkiewicz, WC, czy Marek Kamiński. My tylko połączyliśmy kropki. To wszystko, co się wydarzyło przez ostatnie tygodnie, zadziało się nie jako organicznie, jakby nie mogło być inaczej. Kiedy dzieje się coś podobnego, nie można stanąć z boku i udawać, że nie układa się to w pewną całość. Nie wierzę w przeznaczenie, los jest raczej ślepym i głuchym sędzią ale i pozytywna energia ma tendencję, by przyciągać dobrych ludzi. Pomyślałem tylko, że jeżeli jest opcja, by zrobić coś z przytupem, coś co pozwoli rozbujać zbiórkę, która ułatwi rodzicom Igorka codzienną egzystencję, to przecież mogę wiosłować choćby i 700 km. Więc my zapewnimy energię i niech się dobrzy ludzie schodzą. To, że ludzie są dobrzy i hojni docierało do nas po drodze stopniowo. Z każdym pozytywnym słowem, z każdym przyjaznym gestem, dawało to nam olbrzymią wiarę w to, że faktycznie co robimy ma sens i w jakimś stopniu pomoże Igorkowi. Ale byliśmy tylko wiosłującymi trybami tej maszyny, która zasilana była przez innych. Przez zupełnie obcych, nieznajomych jak i przez tych bliskich, którzy postanowili się zaangażować. Mama Marka założyła osobną puszkę i zbierała pieniążki w pracy, z bardzo dobrym efektem.. Książki, buffy, piłki - przedmioty wylicytowane za niebanalne sumy, przez osoby, które przecież mogły te rzeczy kupić za przysłowiowy grosz. No i Szymon Mackiewicz, który przeszedł samego siebie, najpierw kompleksowo wyposażając nas na spływ a później ofiarowując kajak na licytację. Dziękujemy Wam wszystkim, bez tego nasze poczynania mieniałyby sensu. Przede wszystkim dziękuję też chłopakom, za zaproszenie do całej wyrypy, bo przecież nie byłem tu w żaden sposób konieczny. Logistycznie ogarnęli wszystko perfekcyjnie. Dziękuję za długie godziny rozmów, tonę pozytywnej energii, za wyrozumiałość i złośliwe żarty. Nie z każdym można zrobić coś takiego. Nie z każdym też, chciałbym coś podobnego powtórzyć. Mich jak zobaczył nas pod koniec, stwierdził zdziwiony, że skoro nadal rozstawiamy namioty po tej samej stronie rzeki⌠musimy się dobrze dogadywać i zdecydowanie coś w tym jest. Trochę się boję następnego pomysłu, jaki zawita w tych zwichrowanych umysłach ale już jestem chętny I teraz nie wiem kto doczytał do końca, bo cholera nigdy nie napisałem niczego tak długiego... to przez to że za dużo w domu się siedzi ostatnimi czasy. Ale zrobiłem jeszcze coś gorszego... popełniłem film pełnometrażowy w wersji reżyserskiej biger longer and uncut... proponuję ze trzy piwa mieć w zapasie przed seansem
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com Ostatnio edytowane przez Ciaho : 23.12.2020 o 13:05 Powód: dopisanie daty do tytułu |