Wróć   Africa Twin Forum - POLAND > Podróże. Całkiem małe, średnie i duże. > Relacje z podróży > Trochę dalej

 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Prev Poprzedni post   Następny post Next
Stary 19.05.2008, 14:31   #1
DrSpławik
tip top
 
DrSpławik's Avatar


Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Warszawa / Kraków
Posty: 399
Motocykl: RD07a
DrSpławik jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 dni 1 godz 55 min 55 s
Domyślnie Ale Skład, czyli jak szybko i bez sensu zwiedzić Chorwację

Na pomysł tego wyjazdu wpadliśmy i inne bla bla bla sobie odpuszczam. W Chorwacji byliśmy już w zeszłym roku na dwa tygodnie we wrześniu i było jasne, że tamtejsze kręte asfalty, cudowne zachody słońca i mili ludzie staną się celem kolejnego wypadu zwłaszcza, że nie zaliczyliśmy Jezior Plitwickich i kilku innych atrakcji. Padło na weekend majowy a w zasadzie na czwartkowe popołudnie jeszcze przed weekendem bo moje krakowskie poddasze już mogło nas przenocować. Nas czyli: Monike i Kube na Hondzie Silverwing 650, Basie i Darka na Hondzie Shadow 750 i piszącego te słowa ( na kanaryjskiej Lanzarote ) na wiernej Czarnuli. Skład mocno egzotyczny, bo endurak, czopek i skuter na jednym wyjeździe są raczej mało powszechne, ale prędkości przelotowe podobne, zainteresowania zbieżne… przecież nie ważne gdzie i czym, ale z kim. Start z Warszawy indywidualny a zbiórka w Krakowie. Darek z Basią ruszyli wcześniej i zaliczyli jeszcze w czwartek Sanktuarium w Łagiewnikach, mikro imprezę w Warsztacie na Kupa ( wielki szacunek dla wszystkich obecnych ) gdzie moja Afryka połączyła się węzłem małżeńskim z rowerem Puszka za pomocą linki stalowej, giętkiej. A może to ja zabezpieczyłem tak Afrykę bo kto by ją chciał z puszkowym rowerem.

O wpół do trzecie nad ranem dotarli Kuba z Moniką mocno zmarznięci i trafili na wracających z Rynku Basie i Darka.
Wyjazd planowany na piątek rano opóźnił się do godzin południowych po primo ze wzglądu na jajecznice serwowaną przez moją Rodzicielkę ( ciągłe dokładki ) a po secundo przez dziurę w tylnym kółku Afryczki i przymusową wizytę u wulkanizatora . Tu zacytuję:
- Ty to taka jak Sambora
- Nie, a może …
- No taka jak Sambora tylko chyba inny kolor…
Sambor przepraszam, że bez Twojej wiedzy i zgody łatałem oponę w serwisie na ul. Bociana, ale jak widać Ciebie znają wszędzie. A serwis polecam.
Zresztą dziurawa opona była tylko preludium do tego, co działo się w ten pechowy piątek.

Piątek ……
Przeciskanie się przez krakowskie korki poszło dość sprawnie. Zdziwiony stwierdziłem, że pasem oznakowanym BUS jeździły tylko taksówki i autobusy a reszta grzecznie stała w korku na Alejach. Nie przepuszczamy takich okazji i bez problemu przedarliśmy się przez Kraków by wyskoczyć na cudownie zwężoną i remontowaną zakopiankę. Tutaj też poszło sprawnie tylko palec mnie pobolewał od szczucia długimi a w Rabce Darek oświadczył, że ma lęk przed jazda poboczem…
„- No teraz nam to mówisz jak do granicy już piękna jedno pasmówka bez pobocza?
- Bo tak zapierda…cie bez postoju…. To ja za wami….. Dopiero teraz jest okazja…” Pierwsze koty za płoty. Przekroczyliśmy pamiątkę po granicy ze Słowacją w Chyżnem i polecieliśmy na Bańską, Rużomberok, Donovaly i Zwoleń. Uwielbiam ten odcinek z Bańskiej na Donovaly, środkiem lasu droga kręci pod górę, zakręty kapitalne, w kasku zapachy iglaków, czyste powietrze, wiaterek, i tylko prawy…. lewy… Na Donovaly krótka przebiórka w deszczówki bo się zachmurzyło i już lecimy do Zwolenia na późny obiad. Knajpka jest sprawdzona, dają jeść dobrze i tanio i obsługa hmmmm… palce lizać. Polecam, tuż za Zwoleniem po lewej za Slovnaftem , przy kempingu – droga na Sahy. W tym miejscu po raz drugi dał znać o sobie pech, bo tankbak zamiast na zbiorniku położyłem na lewym kufrze a że nie jest to odpowiednie na niego miejsce przekonałem się 30 km dalej na stacji. Dokumenty, aparat, kasa, klucze od domu poszły w pizdu… Powrót do knajpy zabrał mi jakieś 15 minut, ale tankbaga nikt nie oddał, nic nie wiedzą, nie pomogą… Wróciłem do reszty towarzystwa na stacje benzynową penetrując przydrożne rowy i krzaki niestety bez rezultatu. Koledzy tymczasem ubrali zakupione wcześniej pasy odblaskowe, na głowy bejsbolówki i za pomocą telefonu komórkowego dokonywali „pomiarów prędkości” zaskoczonych obecnością „policji” w tym miejscu Słowaków. O tym, że Słowacy zostali wkręceni niech świadczy nie tylko to, że ostro hamowali przed „patrolem”, ale jeszcze mrugali mi światłami jak dojeżdżałem na stację. Brak mojego paszportu wykluczył możliwość dalszej jazdy do Chorwacji, więc wybraliśmy Bułgarię i tam postanowiliśmy jechać. O powrocie solo do domu wspominał co prawda przez chwilę niejaki Spławik ale „policjanci” szybko mu to wybili z głowy. Postanowiliśmy jednak jeszcze raz przeglądnąć rowy w kierunku Zwolenia i tam podjąć dalsze decyzje. Poszukiwania znów nic nie dały i wtedy pewien uczynny Słowak ( niech mu w dzieciach wynagrodzi ) zadzwonił na policje (prawdziwą) i okazało się, że tankbag czeka na mnie w miejscowości Kriżna czyli tam gdzie byliśmy na stacji benzynowej. Już po ciemku dotarliśmy na posterunek gdzie zwrócono mi tankbag i całą resztę z wyjątkiem marnych 60 eurasów. Z radości zmieniłem szybkę w kasku z przyciemnianej na przeźroczystą. O 21.30 przekroczyliśmy granicę z Węgrami i już było nieźle, ale 30 km przed Budapesztem darkowy Shadow zaczął się krztusić i przerywać. Stacja, tankowanie i diagnoza: - a może Ci się klema poluzowała? Jak na to wpadłem nie wiem ważne, że diagnoza słuszna a Kuba to ukryty talent mechaniczny i razem z Darkiem akumulator w shadole odnaleźli i klemę przykręcili. Delikatnie przegapiłem wjazd do Budapesztu, więc była dodatkowa nawijka na autostradzie, potem jeszcze jazda przez węgierską stolicę na Pecz i szukanie spanka bo zbliżała się północ. Jazdę późną porą przez Budapeszt polecam, oznakowanie ok., iluminacje milutkie a widok z mostu spowodował, że spacerowo jechałem na stojąco. No i zero korków. Poszukiwanie pierwszego noclegu nie poszło łatwo. Był to wciąż pechowy piątek i pierwszy hotel odstraszył nas ceną ( 60 E/ osobę) ale drugi…… W parku, na wzgórzu stoi pałacyk, Hotel Regina. Z zewnątrz super, podjazd pod wejście, kolumienki, kilka schodów…. Kuba pobiegł pytać o miejsca i po polsku wali w drzwi. Po chwili pojawia się 50cio letni pan i coś do niego nawija po węgiersku. Kuba mu na to „ok… ok….” i dalej szarpie za klamkę. Gość z drugiej strony znowu swoje i jeszcze macha rękami, Kuba dalej swoje, puka w szybkę itd. Madziar macha coraz rozpaczliwiej i coś pokazuje z boku…. Dzwonek? Dzwonek! Kuba dzwoni, Węgier przekręca klucz i wchodzimy do środka. Za kontuarem wiszą klucze do WSZYSTKICH pokoi. Zaczynamy po światowemu: „ Hellou. English? Cisza… Deutsch? Cisza…. Pa ruskij? Cisza….France? Italiano?..... i że dzwonione było i tylko eine nacht, fynf personen i możemy szlafen zusammen i kawa gratis…….. Eszmegoroteszok walaszenik poczerysikuk meneto, kiwanok pecoreszeket piwerot eg mejaraszuk nepokut…. My: cisza. Gość tylko po madziarsku…. Po pól godzinie i użyciu pisma obrazkowego dostaliśmy dwójkę i trójkę po 20 eurasów od łba. Radości nie było końca, gdy ogłosiliśmy, że minęła północ i pechowy piątek się zakończył. Nie przeszkodziło nam już nic by spożyć na kolację zasłużone 0,7 finki wiezione z Polski. Darek nawet na chwilę złapał „stand by’a” a ja ubrałem arafatkę…

Sobota

W cenę pokoju nie było wliczone śniadanie, więc rankiem, po zrobieniu kilku fotek wydarliśmy drogą E73 w kierunku Peczu. Po kilkudziesięciu kilometrach zjazd z autostrady na śniadanie i red bule. Szybko, sprawnie i bez awarii. Co to znaczy sobota. Pogoda piękna, ciepło, słonecznie, na dwupasmówce ruch minimalny a po kilkunastu kilometrach jazda już zwykłą szeroką E73. Lecimy między 120 a 140 km/h a oczy nie mogą nacieszyć się żółtymi po horyzont polami rzepaku, nos wciąga zapachy wiosny i cudowne madziarskie słoneczko ogrzewa i budzi z polskiego zimowego snu. Jechać, jechać, jechać…. Do przodu, za horyzont, ku ciepłym zatokom Adriatyku… Super…. No super do granicy z Chorwacją bo po jej przekroczeniu chmury zaczęły się zbierać i dopadł nas intensywny opad. Pierwszy raz naprawdę mocno polało i jedziemy w deszczówkach. Granica z Bośnią i zaczyna się inny świat. Widać, że kraj jeszcze nie podźwignął się po wojnie, ludzie ubrani inaczej…. Biedniej… Samochody: stare ople i volkswageny, czujemy lekkie mrowienie w plecach bo jakby wciąż daleko tu do Europy, jakby inaczej, bardziej dziko…. Kolacja w knajpie za przejściem granicznym i lecimy w kierunku Sarajewa. Ciemno, mokro, duży ruch na drodze, kiepsko z wyprzedzaniem. W tunelu – sucho, jasno i długa prosta - wyprzedamy kilka autobusów. Nie są zadowoleni i słyszymy jak na nas trąbią. Spadajcie!! Jak nie tu to gdzie? O 23.30 docieramy do Zenity ok. 70 km od Sarajewa i trafiamy pod hotel „Ruder”… Nazwa absolutnie adekwatna. Klimaty średnie, ostatnie sprzątanie musiało być jeszcze za czasów Tity, u Kuby w łazience kiep przy kiblu, smrodek potu, fajek i …. W kiosku obok hotelu kupujemy przez kraty piwko. Kiosk - bunkier ale ceny bardzo przyjazne a właściciel bardzo ok. Lokalersi pociągają Ożujsko, śmiechy, luz…. Tam zaczynam dostrzegać, że życie toczy się tu inaczej ale ma swój urok, klimat. Fajnie.

Niedziela

Próba porannego prysznica przynosi niekontrolowany wypływ pary z kranu. Wodę ogrzewał bojler bez termostatu włączony na całą noc. To naprawdę cud, że nie rozerwało go w nocy, bo kłęby pary napełniły nie tylko łazienkę, ale i pokój. Otwarłem okno i spokojnie sobie paląc czekałem na straż pożarną. Para wypełniła pokój od podłogi po sufit i waliła oknem na zewnątrz jakby się paliło. Po kwadransie było po wszystkim i po zimnym prysznicu zameldowałem się na śniadaniu. Śniadanie to najważniejszy posiłek dnia i tą teorię wyznawały kelnerka ( lat 60, ambicje na 40 ) i sprzątaczka ( lat 70 , bez ambicji ). Gdy już się posiliły usłyszeliśmy, że na śniadanie może być hot dog albo omlet. A jajecznica? Hot dog albo omlet… Ok. omlet, omlet, omlet, omlet, omlet…. Spadamy do Sarajewa. Sarajewo leży między wzgórzami i na myśl o tym czego doświadczyli jego mieszkańcy w czasie wojny coś ściska żołądek. Tutaj snajper miał wszystkich jak na widelcu a jak nie miał to walił po oknach, ścianach, ulicach, chodnikach… Zwykłe blokowiska ze śladami po kulach, spalone domy, zburzone kamienice… Ale centrum już tętni życiem, rzeka Bośnia która przekraczamy po drodze kilkanaście razy przynosi tu nowe dni, nowe nadzieje na powrót do normalności. Sarajewo ma klimat pogranicza Europy i Azji. Kościoły i meczety, kafejki z super mocną kawą, chałwa o wielkich rozmiarach, część deptaku to eleganckie sklepy z zachodnimi ciuchami a kawałek dalej stragany, kafejki, palona szisza. Tylko muskamy ta atmosferę, zatrzymujemy się przy grających w szachy metrowymi figurami, pijemy kawę, targujemy się o koszulkę… Dwie godziny na Sarajewo to mało ale my pędzimy dalej. Przed nami dzisiaj jeszcze przełom Neretwy, Mostar, Medjugorie… Na wylotówce z Sarajewa u Kuby zapala się kontrolka paska, co robić? Krótki telefon do Zbycha i jest decyzja, jechać – powinien wytrzymać. A zresztą, jaką mamy alternatywę? W Sarajewie nie ma serwisu Hondy… Kilometry za Sarajewem to super widoki, Neretwa szmaragdową wodą przez lata wyrzeźbiła tu piękny kanion, jest zielono, jest wiosennie, zakrętasy aż miło a na szczytach gór wciąż zalega śnieg. W Bośni sporo policji z radarami na poboczach, ale jakoś bez problemów… Do czasu. Darek po którymś zakręcie znika mi z lusterka. Zjeżdżamy na parking i czekamy, czekamy, czekamy… Po dwudziestu minutach pojawia się Shadow. Zatrzymała go policja za wyprzedzanie na ciągłej w terenie zabudowanym, straszą „trybunałem”, w końcu ustalają opłatę 20 euro, ale Darek uzbierał tylko 19,50 w drobnych i walucie kombinowanej. Impas w rozmowie przerywa oficer z łady. „- Masz 100 euro? – Mam. – To dawaj, wydam Ci resztę”. I wydał mu uczciwie 80 eurasów. Mostar oglądamy w promieniach popołudniowego słońca, jemy tu późny obiad, foty na słynnym moście, zwiedzanie, szwędanie się po uliczkach, piękne miasto, ale naznaczone przez wojnę. I te pamiątki wykonane z łusek po nabojach… Dlaczego? Krętą i wąską drogą docieramy do Medjugorie, tu jak w domu, pensjonat Jana (ach ta Jana!), pokój ten sam co w zeszłym roku, festynowo na ulicach ale jakoś znajomo. W nocy wypad na Kriżewac. Darek i Basia zdobywają górę w klapkach, po ciemku, z małą latareczką. No coż… Respect!!!

Poniedziałek

Rano rozstajemy się na dwa dni z Shadowami, Basia i Darek lecą przez Metkowiec do Dubrownika, my przez góry na Makarską. Pogodę mamy przepiękną, bez chmurki, ciepło, tempo krajoznawcze… Zdobywamy ostry szutrowy podjazd pod zamek, Monika przesiada się na Afrykę a Kuba Silverwingiem na stojaka… Skuter Enduro – nowa jakość. Przekraczamy granice z Chorwacją i lecimy górską drogą, piękne widoki, super asfalty, zygzaki, patelnie i zjazdy. Opony zamknięte!!! Na Makarską jedziemy najpiękniejsza drogą, jaką kiedykolwiek widziałem. Adriatyk lśni w dole, kilkaset metrów pionowej skały, uwieszeni skalnej półki, odurzeni zapachami i widokami robimy przystanki na fotki. Przed Makarską wjeżdżamy ( za opłatą) do Parku Narodowego Sv. Juraj…. 24 kilometry a różnica wysokości 1744m. Przejeżdżamy przez sosnowy las, za chwilę roślinność ubożeje, krzaki, trawa, skały… Droga jest tak wąska, że samochody mijają się na mijankach lub nawrotach. Zaczyna być chłodno, śnieg na skałach, tyczki wbite wzdłuż drogi wyznaczają w zimie krawędź skalnej półki. Na szczycie śnieg i widok na wiele kilometrów. Powietrze jak kryształ. Ale view!!! Wjazd i zjazd trwały trzy godziny, więc lecimy szybko nad Adriatyk. Kwaterujemy się w Baście Vodzie, Monika ma widok na zachód słońca z łóżka, knajpka z alko na parterze i bardzo dobra cena za nocleg 10 metrów od plaży. To będzie nasza baza na dwa dni. Wieczorem ciupiemy w makao, ja wypijam zapas tequili w barze, luz… relaks…. wypoczyn….

Wtorek

Budzimy się później i już wiadomo dlaczego… Leje. W południe, w deszczu wyjeżdżamy do Splitu. Bardzo powoli, ostrożnie bo Chorwackie asfalty – bazalty gdy są mokre maja przyczepność lodowiska. W Splicie mamy taką knajpkę, gdzie dają przepyszną lasagne. 100 kilometrów w deszczu żeby zjeść makaron… Lekarza!!!

Środa

Ruszamy rankiem z Baśki Vody. Plan jest ambitny: Sibenik, Park Narodowy Krk a na wieczór na Plitvice. Sibenik to portowe miasteczko ze średnio ciekawa promenadą, ale piękną Starówką i katedrą św. Jakuba. Docieramy tam na obiad, zwiedzamy miasto, katedrę (naprawdę warto) i chodzimy wąskimi, bardzo urokliwymi uliczkami. Chciało by się zostać, poopalać, wygrzać kości, ale to nie urlop tylko długi weekend… Wjeżdżamy do Parku Krk. Zielono, pachnąco, wodospady szumią i prawie brak turystów. Park nie jest tak oblegany jak Plitvce i na mnie zrobił duże wrażenie. Tu wszystko jest na wyciągnięcie ręki, woda czysta jak kryształ. Piękne wodospady, piękne widoki, samotny klasztor na niewielkiej wysepce… Wieczorem docieramy do Plitvic, śpimy w prawie pustym motelu bo oprócz nas i ekipy na Shadole, która dociera późnym wieczorem z Dubrownika jest tylko polska rodzina z Lublina i para na GSie – ale gieesowcy śpią w namiocie. Darek z Basia przywieźli rakije z Dubrownika w plastikowej butelce 1,5 litra. Impreza „do odcięcia”.

Czwartek

Na śniadanie omlet, ale ze świeżutkim pieczywem. Piekarnia pracowała całą noc w piwnicy motelu. Jedziemy kilka kilometrów i zaczynamy zwiedzanie parku w Plitvicach. To rzeczywiście piękne miejsce, setki litrów wody spadające w wodospadach i kaskadach, ryby pływające w rzece tak przejrzystej, że widać każdy kamyk na dnie, drzewa, kwiaty… Gdyby nie te TŁUMY turystów a szczególnie japończyków zwiedzających wszystko w biegu…. Slow down, relaks…. Z Plitvic wyjeżdżamy po południu i lecimy na Lublianę. W Chorwacji pogoda dopisuje, ale za granicą ze Słowenią dopada nas ciężki deszcz. Góry dają o sobie znać, jest zimno i mokro a ja wypiąłem membrany. Powoli nasiąkam jak gąbka. Jeszcze 80, 60, 30….. uff na reszcie Lubliana. Po drodze na stacji spotykam Bambusa z Prahy. Razem z kumplem na GS robią pętlę: Austria- Bałkany- Grecja- Bułgaria- Rumunia w dwa tygodnie. Szerokie drogi… W Lublianie nie karmią tanio, ale baaaaardzo dobrze. Borgacz palce lizać, kotlet jagnięce mniam, mniam a mina gościa w kiblu gdzie suszyłem buty i skarpetki… bezcenna. W Lublanie są też najlepsze na świecie lody. Puchar to po słoweńsku „kupa”, więc po obiadku w lodziarni każdy zamówił sobie kupę i zjadł ją ze smakiem. Dialogów, które temu towarzyszyły nie przytoczę, ale w pewnym momencie sympatyczny kelner zapytał:
„ - What does it mean „kupa” in Your language
- Shit!!! – padła zbiorowa odpowiedź
- We specialy came here from Poland to eat a shit”
Lekko wymiękł...

Piątek

Spaliśmy w hotelu 30 km przed Mariborem, który wskazali nam miejscowi policjanci. Bardzo miłe chłopaki zaniepokoili się, gdy błąkający się nocą po miasteczku motocykliści zakłócili jego spokój. Austriackie frau chodzą wcześnie spać a strzelający wydech Shadowa skutecznie mógł zniechęcić je do zasilania słoweńskiej turystyki w jakże potrzebne euraski. Znaleźli nam hotel w akceptowalnej cenie i jeszcze zatrzymali na miejscu recepcjonistkę. Urocza Słowenka, ale jak się szybko okazało zaręczona z zazdrosnym chłopakiem. Przedpołudniowa, nudna jazda po nieznośnie dobrych austriackich autostradach nie zasługuje na opis, więc szybko docieramy na Węgry. Przed miejscowością Buk Kuba i Monika otrzymują ode mnie plakietkę na moto z napisem „Just married”, którą Kuba mężnie przypina do skutera. Sam Buk to jedne z największych węgierskich kąpielisk termalnych. Język urzędowy to niemiecki, więc nie było problemu z dogadaniem kwatery, chociaż mieścinka zapchana była mocno. Wciągamy lokalne przysmaki: leczo, gulasz, hurka, kulbasz i lecimy na basen. No sorry… basen do 19tej a ostatnie bilety sprzedają o 18tej. Było nie jeść…..

Sobota

Pobudka o 8mej, śniadanie na ławce w parku i lecimy grzać dupska w ciepłej wodzie. Pogoda jak marzenie, woda ciepła, bardzo ciepła, średnio ciepła, nie ciepła po prostu, jaka się chce. Niemiecka, węgierska, czeska i włoska geriatria w każdej możliwej konfiguracji. O 15tej ruszamy do domu. 150 km do Bratysławy, przelot przez Słowację, granica z Polską, Bielsko – Biała, Tychy, bramki na autostradzie i o północy rozgrywamy ostatnią partię makao na krakowskim poddaszu.

Niedziela i podsumowanie

Wyjeżdżamy około południa, deszczowo, zimno. Kielce przystanek nr jeden, Radom tankowanie i burza z gradem. Na przestrzeni kilometra dolało nam na maksa i nie powiem złego słowa na Hein Gericke. Sympatex wytrzymał, woda wypłynęła rękawami, polar pod spodem suchy. W strugach deszczu docieramy do Warszawy.

Przejechałem 3691 km, przehulałem 500 eurasów + paliwo ( karta)
Gdy ktoś powie: „Jedźmy na Bałkany” mogę jechać choćby jutro…
Dziękuję Monice i Kubie, Basi i Darkowi za to, że nawinęliśmy te kilometry i dzielili ze mną chwile niebanalne.
p.s. Wiem, że bez fotek to kicha ale zdjęcia jeszcze nie są posortowane. Proszę o kilka dni cierpliwości.
p.s. Ramires - doczekałeś się
__________________


Ci sono mari e ci sono colline che voglio rivedere

Znam Bajrasza.
I no Bayrash ( ang )
DrSpławik jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
 


Zasady Postowania
You may not post new threads
You may not post replies
You may not post attachments
You may not edit your posts

BB code is Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wł.

Skocz do forum

Podobne wątki
Wątek Autor wątku Forum Odpowiedzi Ostatni Post / Autor
skład mieszanki RD 03 martinhead Uklad paliwowy i wydechowy 38 02.12.2019 00:27
Narzędziówka Rd07 - skład Pils Wszystko dla Afryki 3 11.04.2014 00:12
woj dolnośląskie-co zwiedzic,zobaczyc,pojechac kuras Przygotowania do wyjazdów 3 05.07.2011 16:25
Skład mieszanki w RD 03 Cibor klv Uklad paliwowy i wydechowy 2 10.12.2008 19:32


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:16.


Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.