Wczoraj, 12:06 | #1 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 70
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 dzień 22 godz 48 min 36 s
|
Słoneczne plaże Himalajów, lipiec 2024
Słoneczne plaże Himalajów
Stoimy tak we trzech, porównując widok wokół siebie z niebieską poświatą wyświetlanej w nawigacji mapy. Niby wszystko się zgadza, dojechaliśmy gdzie prowadziła strzałka, ale jednocześnie przecież to musi być jakaś pomyłka. Kolejny raz zerkam na pustkę w koło i nie wierzę. Jesteśmy w dupie i to bardziej z gatunku tych czarnych i głębokich, niźli szlachetnie urodzonych bladych i nie skopanych jeszcze przez życia los parszywy. Słońce już dawno zniknęło za wierzchołkami gór, zrobiło się zimno i ciemno. Zwłaszcza zimno, bo jesteśmy powyżej czterech tysięcy metrów. Od dłuższego czasu jadę na rezerwie, szykowaliśmy się na nocleg, na jakieś miasto, czy choćby wioskę ze stacją benzynową, a stoimy pośrodku gór i najbliższa miejscowość wedle mapy jest 90 km stąd. Nie ma szans bym tam dojechał bez paliwa. Nawet z pełnym zbiornikiem jazda po tych górach po zmierzchu to samobójstwo. No tośmy się w końcu doigrali myślę sobie. A miało być tak pięknie…. - Patrzcie jak pięknie - napisał pół roku temu Michał wysyłając zdjęcie z google maps jeziora Pangong Tzo w Himalajach. Jakoś w listopadzie to było. Od czasu wyjazdu na Bałkany mamy wspólną grupę na komunikatorze z Darkiem. A może w grudniu to było. Nie pamiętam dokładnie, bo dużo się działo. Patrzyłem więc na to zdjęcie i faktycznie malował się na nim kompletnie nierealny krajobraz, bezkres gór, magiczny lazur jeziora i kręta droga ginąca gdzieś w dolinie. Gdyby nie ta woda, teren wyglądałby jak powierzchnia Marsa. Darek zaraz odpisał zaczepnie – Jedziemy? Tylko tego znaku zapytania chyba tam nie było, bo faktycznie wzięliśmy i pojechaliśmy. Może jednak w listopadzie to było, bo w grudniu spotkaliśmy się na nocnych manewrach. To taka rozrywka dla starych ludzi, której oddajemy się niemal regularnie. Wiadomo, że zimą mało jest czasu na aktywność na świeżym powietrzu w świetle dnia…. Więc robimy to w świetle czołówek. Bierzemy plecaki, latarki, kuchenki i łazimy na mrozie nocą, na koniec pichcimy późną kolację na jakiejś polance, czy tam wczesne śniadanie i gadamy o czym nas tam najdzie. Zwykle o motocyklach i dupie Maryni… czasem o innych dupach, ale zwykle jednak o motocyklach. Poszperaliśmy w międzyczasie w internetach sprawdzając ceny biletów, listę szczepień, koszty wynajmu motorków i podjęliśmy decyzję, że w sumie wyprawa z jednej strony niemal jak w kosmos… ale z drugiej da się to ogarnąć. Zwłaszcza Darek nie widział przeszkód. Z podjętą decyzją przebimbaliśmy resztę zimy… aż zaczął nam się ten pomysł rozmywać, rozwadniać w pewnym momencie nawet wydawało się, że skończy się na gdybaniu i rozejdzie po kościach. Rzutem na taśmę kupiliśmy więc bilety, celowo pomijając rubrykę z opcją ich zwrotu - odcinając sobie tym samym możliwość odwrotu. Usatysfakcjonowani spoczęliśmy na laurach…. Znaczy każdy z nas zajął się swoim życiem licząc na jakiś cud, że skoro najtrudniejszy etap podjęcia decyzji już jest za nami, to resztę się w locie ogarnie. No I się jakoś nie ogarniało… Najeździliśmy się już po różnych wygwizdowiach, tak razem jak i osobno, utwierdzając się wzajemnie w przekonaniu o swojej zajebistości. Takie jesteśmy przekozaki, że nie chcemy żadnych zorganizowanych akcji, wszystko sami. Gardzimy biurami podróży i planowaniem – zawsze idąc na żywioł, zawsze na dziko… no i wyszło, że raczej ogóry nam sadzić w szklarni pisane, a nie zagraniczne tripy planować. Chyba za starzy się robimy na takie podejście, bo trochę się nam ono czkawką odbiło… po wielokroć się odbiło, do porzygu niemal. Po kolei więc. Numer jeden to wynajem motocykli. Zabrałem się za to z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Znalazłem firmę, poczytałem opinie i wydawało się spoko. Nie chcemy startować z New Delhi, bo to gigantyczne miasto i wyjazd z niego na kołach jest mocno traumatyzujący, a widoki w zasadzie żadne. Tak mówiły przeczytane relacje i tak doradzał Pan, od którego wypożyczyliśmy motki. Decydujemy się na nocną podróż z lotniska do Manalii, a tam przesiądziemy się na motki. Manali to mniejsza (choć dalece nie mała jak się okazało) górska miejscowość leżąca na głównym szlaku turystycznym - powinna być dobrym punktem wypadowym w stronę Ladakh. Rezerwuję 3 nowe Himalayany - 450 cm pojemności i ponad 40 koni mocy, nowoczesny motocykl na wtrysku z przyzwoitym zawieszeniem - wydaje się idealny na planowaną trasę. Płacę zaliczkę i zaczyna się wesoła korespondencja na whatsupie. -Sir we have only two himalayans. -Jak to dwa jak zapłaciłem za trzy? -No bo myśleliśmy że będą 3 a są dwa, ale mamy nowego Triumpha 400 Scrambler, może być SIR? Może no w sumie może, mi za jedno – liczy się przygoda. Triumph jest pięknym motocyklem i chętnie się nim przejadę, nie wierzę za bardzo w jego dzielność terenową, ale chyba mi się nie rozpadnie pod tyłkiem skoro jest nowy. Mamy więc 3 motki o podobnej mocy z różną dzielnością terenową,ale przejechałbym te Himalaje rowerem gdyby nie było motków, a jak by trzeba i z buta bym poszedł i też bym był zajarany. Mija tydzień i dostaję kolejne powiadomienie… trochę zaczynam się lękać… wychodzi na to, że słusznie. -SIR do you know that you can’t go to LEH on our bikes? -Jak to nie mogę pojechać do LEH na waszych motocyklach? Przecież po to je wynajmujemy. Why not? (czyta się jak ŁAJNO w tej sytuacji pasuje bardzo) -To wynika z porozumień - w Manali jeździmy na motocyklach z Manali a w Ladakh z Ladakh, żeby dla wszystkich było sprawiedliwie. - Ale ja już zapłaciłem zarezerwowałem i co mam zrobić z tą informacją? - Sir to nie problem ja wszystko załatwię, w Leh będą czekały na was motocykle lokalne, zawsze tak robimy z wycieczkami. Są tylko nieco droższe niż nasze i nieco starsze… - To znaczy mam płacić więcej za gorsze motocykle, mając już wynajęte lepsze i płacić za obydwa w tym samym czasie? - Tak sir, tak jest fair dla wszystkich i zawsze tak robimy. Robi mnie w wała, myślę sobie, poprosiłem o czas do namysłu i czytam internety. Rzeczywiście można obejrzeć w sieci filmy jak ludzie są ściągani na siłę z motocykli na punktach kontrolnych lub uciekają przed kontrolą… no dziękuję za takie przygody. Mam duże wątpliwości czy to jest rzeczywiście fair dla wszystkich, ale uzgadniamy z chłopakami, że na czas jazdy w okolicach Leh – na 4 dni dopłacimy za drugie motocykle. Wychodzi po jakieś 400 zł więcej więc bez dramatu… ale czujemy się z tym jakoś zbrukani. Z drugiej strony – bierzemy to jako element przygody – wiadomo, że musi być chaos i trochę dzikości – choć nie z tej strony się jej spodziewaliśmy po prostu. W tym samym czasie Michał już ma za sobą serię szczepień. Ja machnąłem jedno na żółtaczkę bo czytałem, że niezbędne i miesiąc przed wyjazdem mam mieć drugie. Darek też zapisuje się na szczepienia i na miech przed wyjazdem namawiają mnie bym jeszcze machnął dur brzuszny i cholerę, bo ponoć konieczne. Nie chce mi się, ale obiecuję sobie, że ogarnę. Przy okazji drugiego szczepienia na żółtaczkę okazuje się, że nie załatwię tego od ręki i potrzeba lekarza specjalisty i recepty…. No i z moim zapałem mijają kolejne dwa tygodnie. Chłopaki z troski wiercą mi dziurę w brzuchu i w końcu idę prywatnie. Pani patrząc w książeczkę szczepień łapię się za głowę. Jak to za półtorej tygodnia wylot?! Przecież Pan nie ma żadnych szczepień?! - Mam, proszę zobaczyć – na żółtaczkę. Kobieta patrzy na mnie jak na debila i wypala - Ale nie na tą co trzeba! No rzeczywiście chyba nie przyłożyłem się do tematu i teraz pokutuję, biorę pięć szczepionek i wychodzę pokuty jak poduszka na igły oraz lżejszy o 1200 zł. Na wściekliznę nie wziąłem zastrzyku w końcu, bo nie będę dzikich małp głaskał i na malarię też nie bo w górach ponoć nie ma komarów – tak sobie tłumaczę przynajmniej. I kiedy zostaje tydzień do wyjazdu dzwoni Mich żeby mi udowodnić, że jednak ogóry szklarniowe naszą przyszłością, a nie wojaże transkontynentalne. - Piotr zjebaliśmy! – oznajmia radośnie Mich - Chyba TY, ja się zaszczepiłem przecież niemal na wszystko. – odpowiadam z wątpliwością w głosie. -Wizy Piotr! Potrzebujemy wiz! - O fak, zjebaliśmy Mich. – przyznaję niechętnie. I ja niby wiedziałem, że tam są wizy, ale jakoś tak przyjąłem sam przed sobą, że mi wbiją ją do paszportu na lotnisku – jak w Egipcie, z ignoranctwa założyłem, że procedura trwa minutę, ale nie trwa. Sprawdzamy w necie no i wydaje je ambasada, a termin jest bardziej miesięczny niż tygodniowy. Nie panikujemy jeszcze, kolega zna koleżankę, która pracuje w biurze podróży i wyrabia je nam w dwa dni. Teraz jednak mamy już wyraźne poczucie, że nie do końca panujemy nad naszym wyjazdem… a jeszcze się nie zaczęliśmy pakować. Ostatni tydzień to chaos w czystej formie. A wiadomo, że gdzie dowodzi generał chaos, tam trup się ścieli gęsto. Pakujemy się na lekko. Mały plecak na plecy i torba podróżna, którą przyczepimy na bagażnik motocykla. W ciuchach motocyklowych lecimy samolotem i kask bierzemy do ręki… raz tak do Gruzji polecieliśmy i było dobrze. Specjalnie na wyjazd zakupiłem drona, bo spodziewam się epickich widoków, ale rychło okazuje się, że w Indiach są nielegalne. Znaczy można latać dronami, ale tylko lokalnej produkcji i tylko jeżeli masz obywatelstwo i lokalny numer telefonu, inaczej nie możesz się zarejestrować. Wyobraźcie więc sobie, że nie spełniam żadnego z tych warunków. Znów studiuję internety i rzeczywiście policja potrafi aresztować obywatela innej nacji za latanie. Niby DJI mini nie potrzebuje dodatkowych pozwoleń, bo nie przekracza 250 gram, ale nadal jest wyprodukowany na obcej ziemi i no w sumie ja też jestem. Mają w Indiach złe doświadczenia z Pakistanem stąd te obostrzenia. Mich i Darek też mają po dronie jednak podejmujemy decyzję, że za 3 drony to nas na bank za szpiegostwo posadzą, a za jednego może nie. Kto nie ryzykuje ten nie pije kompotu … a ja cholernie lubię kompot. Myślę sobie i znów akceptuję to jako element przygody, albo głupoty własnej, tak czy inaczej decyduję się wziąć go ze sobą. Pakuję drona do głównego bagażu, a baterie do podręcznego – może nie będzie draki. A jak będzie to pokornie w pierdlu posiedzę… może książkę później z tego napiszę. Zawsze chciałem napisać książkę, a jakoś nie było o czym. Jedna z rzeczy która mnie najbardziej wkurza, to jak czegoś mi się zabrania. Odpala się we mnie infantylne dziecko, taki rodzaj buntu, że zrobię po swojemu choćbym pękł i będę jeszcze przy tym cykał zdjęcia. Więc chyba jednak element głupoty. W dzień wylotu jesteśmy gotowi, na tyle na ile udało nam się ogarnąć to szaleństwo. Mam poczucie, że będzie dziko, ale mam też wewnętrzne przekonanie, że sobie z tym poradzimy, chodzi przecież o przygodę, a nie o to żeby mieć wszystko pod kontrolą, przewidywalnie, ułożenie i nudno. Od tego są wczasy all inclusive w Egipcie. Z domu ruszam o 7 rano, sąsiad podwiózł mnie na dworzec w Gdańsku, tam z chłopakami pakujemy się w pociąg do Wawy… Nie planowaliśmy jechać tym pociągiem, to wczoraj padła szybka decyzja jak Darkowy Mondeło dostał diagnozę, że mu uszczelka pod głowicą odeszła na łono Abrahama. To w sumie dobrze, że dowiedzieliśmy się wczoraj, a nie dziś w połowie drogi. Przez ostatnie dni myślimy ciągle o czym jeszcze powinniśmy pamiętać, co przewidzieć, ale ta jedna rzecz udowadnia nam, że to próżny trud. Trza jechać i cokolwiek się wydarzy będziemy sobie z tym radzić na bieżąco. Takie rozpoznanie bojem Korzystając z chwili spokoju w pociągu konfigurujemy dodatkowe internety w telefonach – bo Indie jeszcze nie są w Unii Europejskiej, a co za tym idzie - na roamingu można popłynąć. Nie wiemy jeszcze, że trud nasz jest bezsensowny, bo żadna karta sim w górach nie zadziała, ale przynajmniej mamy zajęcie w pociągu. Wysiadamy na dworcu głównym koło południa i odnotowujemy, że 34 stopni w mieście nas męczy niemiłosiernie zwłaszcza, że jesteśmy w butach motocyklowych i prócz 20 kg torby podróżnej mamy plecak, kurtkę i kask. Ciężko się swobodnie z tym majdanem przemieszczać. Łapiemy taksę i z ulgą meldujemy się na klimatyzowanym lotnisku. Tu chwila czekania i już zajmujemy miejsce w dreamlinerze. Lot to w sumie przyjemność. Dwa posiłki na pokładzie, obejrzałem film w zagłówku fotela, pograłem w Angry Birds, posłuchałem książki i już zaczynałem się robić senny, kiedy samolot wylądował. Minęło ponad 7 godzin, wedle naszego zegarka powinna być jakaś 23, a jest już po 3 nad ranem. Dla nas zaczął się kolejny dzień tylko jakoś nocy nie zarejestrowaliśmy. No nic może odeśpimy w autokarze, myślę sobie - ale nie wiedziałem jeszcze, że żadnego autokaru nie będzie. Trochę jesteśmy przytłoczeni ilością ludzi w kolejkach na lotnisku. Stajemy w jakimś okienku, gdzie mamy podać wszystkie nasze dane łącznie z miejscami gdzie będziemy spać. Pan nie przyjmuje opcji, że nie mamy nigdzie zarezerwowanych noclegów. Każe wpisać adres, gdzie będziemy przebywać i nie daje sobie wytłumaczyć, że będziemy w drodze. System nie przewiduje takiej możliwości, na odczepnego więc wpisujemy dane firmy gdzie wypożyczamy motki. Wymieniamy mniej więcej połowę gotówki z dolarów na Rupi, jak tylko ujrzeliśmy masę papierków jaką otrzymaliśmy za pięć banknotów po sto dolarów, Rupie przechrzciliśmy na Rupiecie. Żeby nie było, na lotnisku kurs był o dziwo w porządku, nie pobierali żadnych dodatkowych opłat i powinniśmy byli zamienić całość – bo w mniejszych miastach był z tym problem później. Ale zrobiliśmy oczywiście po swojemu :P Ledwie wychodzimy z klimatyzowanego lotniska, ścina nas gorąc i duchota. Powietrze jest tak mokre i gorące jakbym wszedł do garnka z gotującymi się pierogami. A nie ma jeszcze 4 rano. W dzień musi tu być piekło. Podbiega do nas jegomość proponując taksówkę… tylko gdzie my właściwie chcemy jechać? Dochodzimy do wniosku, że najlepiej na dworzec autobusowy. Czeka nas 600 km drogi więc im szybciej ruszymy tym szybciej wsiądziemy na motocykle, szkoda nam tutaj marnować czas. Wsiadamy do taksy razem z kierowcą i tym drugim co nas zaczepił, usadowił się na siedzeniu pilota, dziwnie jakoś, okazało się że to taki trochę naganiacz, trochę tłumacz, trochę przewodnik, a z rozmowy wychodzi, że współwłaściciel firmy w której jeździ kilkanaście taksówek. No i oczywiście, kuźwa, bo jakże by inaczej, startuje do nas po Polsku. - Jesteście z Warszawy? - yyy eee – odpowiadam z lotnością kalosza – z Gdańska, ale przylecieliśmy z Warszawy. - Miałem żonę w Warszawie i firmę handlową… - teraz mam tylko firmę w Polsce, a żonę jednak wolałem mieć z Indii. - No tak to tłumaczy czemu tak dobrze mówisz po Polsku - stwierdza ze zrozumieniem Mich- więc masz działalność tu na miejscu i w Polsce? - Mam wspólnika, on teraz pilnuje interesu tam a ja tu, i co rok się zmieniamy. – wytłumaczył. Kurcze jaki przedsiębiorczy gość, pomyślałem. Rozmawialiśmy tak dłuższą chwilę jadąc przez zatłoczone miasto. Ruch na ulicach podobny jak w Warszawie w środku dnia. Gość nam tłumaczy, że w ciągu dnia żeby wydostać się z centrum potrzeba kilku godzin. Cieszymy się, że jesteśmy w nocy i że zdecydowaliśmy się nie wynajmować tu motocykli - to co się dzieje na drogach w koło ma zbyt dużo cech chaosu. Wszystkie auta płyną niczym rzeka, bez migaczy bez sygnalizacji zmiany pasa, w zasadzie linie na jezdni są raczej orientacyjne, bo mało kto nimi się ogranicza. Mijamy dwie stłuczki, choć niegroźne to jednak potęgują element chaosu. W międzyczasie nasz chwilowy przewodnik przybliża nam realia otaczającego świata. Dowiadujemy się, że o tej porze kasy są na dworcu zamknięte, zresztą bilety na te trasy dalsze trzeba rezerwować telefonicznie wcześniej. Tyle że my jako nie obywatele nie mamy opcji takiego zakupu bez lokalnego numeru telefonu. Kierowca wiezie nas do czegoś co w przybliżeniu można nazwać biurem podróży – tam mają nam ogarnąć bilety. Na miejsce dojeżdżamy ok 5 nad ranem. W międzyczasie zrobiło się już widno i poranek ukazuje nam rzeczywistość, która będzie polem naszych działań na najbliższe dwa tygodnie. Boczna uliczka, w której się znaleźliśmy póki co jest opustoszała. Nie licząc śpiących gdzie nie gdzie na chodnikach ludzi, sporej ilości brudu i śmieci oraz biegających po drzewach małp, w zasadzie tu nic się nie dzieje. Miasto się jeszcze nie obudziło. Mam wrażenie, że przed chwilą skończyła się tu jakaś wielka impreza, taki mega koncert połączony z derby i małym kataklizmem klimatycznym. Tylko nikt nie zdążył tu jeszcze posprzątać. Rozglądam się nienachalnie po uliczkach, budynkach, autach i staram się widok akceptować bez zbytecznych ocen i porównań. Jesteśmy teraz tego częścią i trzeba się szybko przyzwyczajać, żeby nie stawać co krok z rozdziawioną ze zdumienia gębą. Jeden kadr mi zapadł w pamięć i umysł na inne tory przestawił. Obraz, który uziemił mnie na dobre w tej rzeczywistości. Hindus, na oko czterdziestoletni, zmęczony i wychudzony, kucający w samej bieliźnie nad dziurą w jezdni, w której zebrała się woda. Zapylony i oblepiony brudem mył w tej kałuży zęby, dokonując porannej toalety pomiędzy przejeżdżającymi autami. Wstyd mi się zrobiło, że na to patrzę. Tak po ludzku głupio, że śmiałem tu przyjechać na urlop, z pachnącej i uczesanej normami Europy. Poczułem się jakoś źle z tym, że jestem czysty, że mam ze sobą tyle ciuchów i sprzętu, że jakoś się tu narzucam ze swoim jestestwem. Zawsze jestem ciekawy świata i mam wielką potrzebę poznawania nowego, ale tu poczułem, że to nadużycie, że to jakaś moja fanaberia. Tym ludziom jest za ciężko i sama moja obecność jest dziwnie nie na miejscu. Pojawiło się we mnie przeświadczenie, że powinienem być przeszczęśliwy ze swojego życia na co dzień i wyjazdy tego typu to wielka ekstrawagancja i luksus, na który ludzi tu nie stać. Co z tego, że odkładałem na to rok cały i mocno budżet domowy nadwyrężyłem? Podobne myśli choć są trochę irracjonalne, ale pojawiały się we mnie jeszcze wiele razy w następnych dniach. Facet ze szczoteczką wrył mi się głęboko w czaszkę i zostanie tam do końca życia, jako wizytówka budzącego się do życia New Delhi. Pomieszczenie biura podróży jest malutkie, lepiące i wygląda jakby ktoś podzielił garaż na 3 różne biura – tyle że ma klimatyzację, a to już dużo. Pan z biura podróży zaczyna od tego jak to jest niemożliwe zdobycie biletu na autobus. Na pewno nie przez najbliższe 48 godziny, bo jakieś strajki rolników, bo rezerwować trzeba wcześniej bo coś tam jeszcze choć już nie pamiętam co to było, ale łzy w oczach miał szczere kiedy opowiadał. Dzwoni w parę miejsc i nawet daje mi słuchawkę żebym sam porozmawiał i rozwiał wątpliwości. Nie wiem za bardzo z kim rozmawiam i o czym lecz oczywiście dowiaduję się, że się nie da. I tak dobre pół godziny z miną zbitego psa serwuje nam po kolei same złe newsy i jeden dobry. Że w sumie to możemy pojechać autem. Jak jest nas troje to wyjdzie po jakieś 400 zł od głowy. I od razu zaczynamy podejrzewać, że ktoś tu chce na nas zarobić. Nie ma możliwości żeby w jednym z największych miast na świecie nie znaleźć autobusu, który zawiezie nas do kolejnej turystycznej miejscowości. Z drugiej strony jesteśmy wywaleni z butów, nie śpimy od ponad doby, upał jest nieznośny, wszystko się klei, nie jedliśmy, torby są ciężkie, no nie chce nam się z tym walczyć, a 400 zł za 600km w taksówce nie brzmi jak zdzierstwo. Zgadzamy się, ale znów czujemy się jakoś zbrukani bo trochę wmanewrowali nas w ten przejazd i podejrzewamy, że dałoby się to załatwić jakoś prościej i taniej tyle, że po prostu nam się nie chce. W ciągu parunastu minut podjeżdża śmiesznie małe autko na gaz i już widzę, że się nie zmieścimy z bagażami. Zwłaszcza, że cały bagażnik zajmuje butla na Gaz. Facet ni w ząb nie mówi po angielsku, ale wrzuca nasze torby na dach i wiąże sznurkiem. Pakujemy się do środka z plecakami i kaskami, upchani jak w cygańskim tobołku ruszamy, nie mogę nawet palcem w bucie ruszyć jest tak ciasno. Zapowiada się piękna jazda na najbliższe kilkanaście godzin. Przejeżdżając przez budzące się miasto mamy wrażenie jakiejś nierealności otoczenia… wszystko jest tak bardzo inne. Człowiek podświadomie działa w pewnych schematach zachowań, wie jak się poruszać, gdzie szukać punktów orientacyjnych. Wie, że jedzenie jest tu, toaleta tam, bilety jeszcze gdzieś indziej. Umysł działa wedle utartych schematów, a tu się w sumie mało co zgadza, nawet na podstawowej płaszczyźnie wizualnej. Nie rozpoznajemy marki żadnego auta, każde logo jest obce, muzyka inna, zapachy dziwne i nieznane. Nie umiemy znaleźć kibla, nie wiemy co do jedzenia zamówić bo obce nazwy nie sugerują nic na temat smaku czy składu dania. Budynki w koło sprawiają wrażenie jakby były już w części wyburzone, a często okazuje się że dopiero się budują, albo budowały, ale ten proces zahamowano i tak straszą od miesięcy, może od dekad. Ciężko określić bo wszystko spowite jest kurzem i pyłem. Trochę jestem tym przytłoczony, czy zagubiony, bo przedmieścia wyglądają strasznie i boję się że większość kraju może tak wyglądać. Z drugiej strony no nie, nie może być tak źle – jedziemy przecież w Himalaje. Góry zawsze są majestatyczne i piękne – tylko trzeba tam dojechać. Czuję w sobie stan pewnej odmienności. Zwykle pierwsze dni wyjazdu to dziki entuzjazm po wielu tygodniach wyczekiwania. Dziś mam w sobie jakąś niepewność i napięcie, staram się to zwalić to na niewyspanie. Chciałbym powiedzieć, że droga minęła szybko, pospaliśmy i wysiedliśmy wyspani na miejscu… ale musiałbym skłamać. Nasz kierowca usilnie puszczał z radia jakieś hinduskie discopolo. Wszystkie kawałki w rytmie nanananananaaijaaaijjaaaaaaananananaa, brzmiały tak samo i boleśnie stymulowały nerwy pod czaszką. Mimo szczerych chęci i głębokiej potrzeby, nie bardzo mogliśmy przysnąć, bo po 4 godzinie jazdy kierowca sam zasypiał i Michał dwoił się i troił by chłopa zagadywać… a szło nad wyraz opornie, bo żadnych słów wspólnych nie znajdowaliśmy. Jechaliśmy więc lekko przerażeni, że zginiemy w epickiej kraksie u podnóża największych gór świata. Kilka razy stanęliśmy na kawę i jakiegoś naan breda i o ile te placki całkiem nam podeszły o tyle szybko się dowiedzieliśmy, że na mocną kawę czy herbatę nie ma co liczyć. Wszystko co oferują miejscowe restauracje to lura zabarwiona mlekiem i doprawiona cukrem. W kraju słynącym z najlepszej herbaty o losie przewrotny – nie uświadczysz nic ponad bawarkę dla dzieci - i to 3 klasy słabszą niż parzyła Ci babcia. No dobra mają jeszcze w arsenale herbatkę po tybetańsku, ale o tym będzie później. Póki co to nie problem, ale po kilku dniach naprawdę marzyła nam się zwykła czarna mocna kawa. Kiedy krajobraz za oknem się nieco pofałdował i zaczęły się góry, przywitaliśmy tą zmianę ze sporym entuzjazmem. Oczy łaknęły już jakiegoś urozmaicenia od dłuższego czasu. Pojawił się za to problem natury technicznej. Mikro suzuki na gazie nie miało dość mocy by załadowane po dach (a w zasadzie z metr ponad dach) podjeżdżać pod duże wzniesienia. I może to się wydać zabawne, ale kierowca na każdym podjeździe musiał klimę wyłączać żeby wykrztusić choć 2 konie więcej z przeciążonego silnika. Myśmy się nie śmiali, bo momentalnie oblewaliśmy się potem w tym upale. Do Manali dojechaliśmy późnym wieczorem, mocno już wygnieceni marzyliśmy tylko by się wyprostować. Wysiedliśmy pod Hotelem co to miał być niby zarezerwowany przez „firmę turystyczną”, która załatwiła transport. Ale okazuje się, że gość wziął połowę kasy jaką od nas dostał i kierowcy przekazał drugą połowę, która miała starczyć na gaz do auta, nocleg i wynagrodzenie dla kierowcy. Ale nie starczyła. Dłuższą chwilę nie wiemy co się dzieje. Nasz kierowca idzie spać do auta – jutro rano ma nas zawieźć do wypożyczalni motocykli, a my dopłacamy jeszcze brakującą część za usługę hotelową czując się delikatnie naciągnięci. Nie jest to dużo bo jakieś 500 Rupii – czyli ok 25 zł. Płacimy i idziemy do pokoju. Standardem jest jedno podwójne łóżko, więc szybko donoszą nam dodatkowy materac. Tak będzie w zasadzie codziennie – że któryś z nas zawsze będzie spał na podłodze. Darek postanowił zostać w pokoju i skorzystać z prysznica, my z Michem idziemy do jadalni coś zjeść. I tu pierwszy szok - wszyscy zasiadający przy stołach nie tyle wlepiają w nas wzrok, co bym jeszcze zrozumiał bo jesteśmy jednak trochę inni wizualnie. Oni bez kozery przysiadają się do nas, nie pytając czy chcemy, nie czując żadnych oporów czy granic. Wszyscy w jadalni do nas podchodzą, młodzi, starzy, dzieci, nawet obsługa z kuchni. Szczerze ciekawi, skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy. Zaliczamy małą sesję fotograficzną i momentalnie lądujemy na instagramowych kontach współbiesiadników. Swoją drogą taksówkarz kręcił z nami filmiki w aucie i wysyłał dalej. Nie zrozumieliśmy w czym rzecz, ale sytuacja będzie się powtarzała wielokrotnie przez cały wyjazd i jak nam to tłumaczono to dla nich wielka radość gościć kogoś z zagranicy. Słyszałem nawet, że to coś jak rodzaj błogosławieństwa. Ale też z pewnością lubią się chwalić zdjęciami znajomym, co najmniej jakbyśmy byli gwiazdami sportu. Darek jest większym introwertykiem i myślę, że po zmęczeniu ostatnich dwóch dni mógłby nie przeżyć takiego napastowania bodźcami - może lepiej, że został w pokoju na górze i ominęły go takie atrakcje. Zjadamy bardzo dobre placki z jakimiś warzywami na ostro i popijamy herbatą. Mich miał ochotę na piwo, ale tu nie ma takich możliwości - w zasadzie poza nielicznymi, sklepami oznaczonymi jako English wine shop, alkohol nie jest dostępny. W mojej głowie Anglia jakoś z wina nie słynie, ale rozumiem, że od czasów kolonialnych się może kojarzyć z alkoholem. Wracamy do pokoju i po szybkim prysznicu kładziemy się spać koło północy – to był cholernie długi dzień więc odpadliśmy ledwo zdążywszy nakryć się kocami. Rankiem zwlekamy się z łóżek z lekkim trudem. Jest 6:30 i czujemy jeszcze szaleństwo poprzednich 2 dni, zmiana czasu też robi swoje. Za oknem widok nie rozpieszcza, ciemno szare niebo zasnute chmurami raczy nas opadami deszczu, nic wielkiego, ale na przejaśnienia się nie zapowiada. Schodzimy na śniadanie z nadzieją na chlebki naan, ale dostajemy tosty z dżemem oraz herbatę z mlekiem i cukrem. Może nie ma szaleństw dla kubków smakowych, ale przynajmniej coś ciepłego zjedliśmy. Jak się szybko okazało wczorajszy kierowca nas olał, znalazł jakiegoś klienta i do miejsca wynajmu motocykli mamy sobie sami pojechać. Rozmawiamy chwilę z obsługą hotelu. Udaje się zorganizować transport, za kilka chwil ktoś podrzuci nas za 500 Rupii na miejsce, to tylko 25 zł za kurs więc cena zdaje się uczciwa. Zanim wsiądziemy na motorki chcemy jeszcze zarezerwować sobie bilety powrotne do Delhi, żeby już nie martwić się o niespodzianki, kiedy będziemy się na samolot spieszyli. Tu z pomocą przychodzi Pan, który przed chwilą ogarnął nam transport, ale po doświadczeniu z dnia wczorajszego mamy poczucie że każdy kto nam coś załatwia bierze z tego dolę dla siebie i płacimy za wszystko dziwnie więcej. Postanawiamy ogarnąć temat w centrum na własną rękę. Przyjeżdża po nas terenówka, za kierownicą siedzi pan ojciec, odwozi trójkę dzieci do szkoły, a nas do koptował przy okazji. Mieścimy się z trudem z naszymi tobołami, dzieciaki z wielkim zaciekawieniem nas obserwują, ale nie bardzo jest jak porozmawiać kiedy nie znają angielskiego. W kilkanaście minut lądujemy w centrum. Miasteczko jest położone w dość malowniczym miejscu, bo w dolinie rzeki na wysokości już prawie 2000m n. p. m. Niby stałych mieszkańców jest tu klika tysięcy, ale jest to punkt wypadowy w góry, na trekking, rafting no i jedna z 2 głównych dróg do Ladakh. Jest więc bardzo tłoczno, no i deszcz też nieco chłodzi nasz entuzjazm do zwiedzania. W miarę sprawnie odnajdujemy firmę: Guliver Adventures. Motocykle już na nas czekają. Szczerze powiedziawszy jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni ich stanem. Triumph ma ledwie 3 tyś km nalotu, chłopaków Himalayany niewiele więcej. Nie widać najmniejszych śladów zużycia. Obsługa biegle mówi po angielsku, jest bardzo przyjazna i pomocna. Chwilę siedzimy nad mapą analizując trasę, dowiadujemy się o najciekawszych miejscach po drodze, omawiamy zasięg motocykli i ewentualne problemy z nim związane, bo będzie trzeba podejść do tematu strategicznie. Wszystko wygląda dość obiecująco. Na naszą prośbę zamawiają dla nas wczesny obiad z lokalnej jadłodalni, organizują też transport powrotny do Delhi za dwa tygodnie - pierwszy raz nie czujemy się tu naciągani. Jedyny problem jest taki, że za motocykle i kaucję musimy zapłacić z góry. Czeka więc nas godzinny spacer po mieście, bo na lotnisku nie wymieniliśmy wystarczającej ilości waluty. Może to i dobrze, mamy bowiem okazję przyjrzeć się bliżej lokalnemu folklorowi. Główna ulica trochę jarmarczna jak na Krupówkach, tylko psów bezpańskich więcej i ludzi proszących o zapomogę. Za to na straganach i w sklepikach mnogość smaków zapachów i kolorów. Poza masą tandetnego badziewia można kupić przyprawy, kaszmirowe chusty, owoce i wypieki których nie umiemy ani nazwać ani nawet zgadnąć ich smaku. Wymiana dolarów to też nie oczywista sprawa, wszystko muszą spisać, skopiować paszporty, wydają na to jakieś papieprzyska potwierdzające legalność zamiany. Jeżeli nie wydamy wszystkich rupieci i przed wylotem będziemy chcieli się ich pozbyć - musimy okazać dowód dzisiejszej zamiany - inaczej nie sprzedadzą nam z powrotem dolarów czy Euro czy co tam będziemy chcieli. Znaczy myślę, że na pewno sprzedadzą, ale powołując się na nielegalność działań przelicznik będzie już zupełnie inny. Z zamienioną walutą wracamy do motocykli i ładujemy na nie szpej. Miło przytwierdzić w końcu bagaż do tych mechanicznych koni i odciążyć plecy. Motki mają boczne stelaże pod sakwy Mich nawet dostał same sakwy. Mój Triumph ma tylko płytę ale torba się na niej mieści bez problemu. Darek ma na stelażach dodatkowe mocowanie do kanistra na paliwo. Dobrze bo uprzedzono nas przed chwilą, że może się przydać. Ruszamy dobrze po 13, ale też nie spieszymy się szczególnie bo mamy dziś ledwie 100km do pokonania. Wyjazd z zatłoczonego Manali to przyspieszona lekcja przetrwania na Indyjskich ulicach. Pierwsze kilometry to przedzieranie się w korku. W Europie nigdy czegoś takiego nie widziałem. Ulice są całkowicie zapchane. Między auta wpychane są motocykle, ludzie, psy i kozy. Nie ma wolnych 5 cm przestrzeni, bo ktoś zaraz wciśnie tam zderzak, koło lub kopyto. Wszyscy przy tym trąbią. Ale nie w irytacji czy złości jak u nas. Po prostu trąbią żeby zaznaczyć swoje miejsce na drodze. Trąbimy i my. I to działa. Migacze są tu tak samo przydatne jak w samochodach marki BMW, czyli można je o przysłowiowy kant dupy potłuc. Za to głośny klakson to skarb. Szybko się uczymy i po 20 km w zasadzie jesteśmy już obcykani… no jeszcze zdarza się zjechać na niewłaściwą stronę drogi… ale i do tego z czasem przywykniemy. Deszcz ciągle siąpi, ale nie dokucza jakoś szczególnie, w gruncie rzeczy jest ciepło. Nastawialiśmy się na przełęcz Rohtang La, dla niej samej warto w Himalaje przyjechać. I tu czeka nas rozczarowanie. Od niedawna wyryli tu przydługi tunel w brzuchu pięciotysięczno metrowej góry, który ciągnie się przez bagatela 8km. Dzięki temu drobnemu zabiegowi, przełęcz stała się niedostępna dla motocykli. Delektujemy się więc jazdą tunelem, spaliny nie bardzo mają gdzie uciekać więc jedziemy w szarej zawiesinie toksycznych zapachów, a najciekawsza droga w okolicy wije się gdzieś nad nami. Niby można wykupić wycieczkę jakimś 4x4, ale nie o to nam chodziło. Za to kiedy wyjeżdżamy po drugiej stronie, piękne widoki wysysają z nas duszę, zapominamy o przełęczy i o wszystkim co tam nam jeszcze chwilę temu zaprzętało rozkołatane umysły. Zaraz za tunelem przekraczamy rzekę i jedziemy wzdłuż jej koryta, w koło nas ciągną się ośnieżone szczyty pięciotysięczników. Japy nam się cieszą, i stajemy co chwila robić zdjęcia. Robi się chłodniej więc doubieram zimowe rękawiczki. Motorki jadą bez zająknięcia, może nie wyrywają się spod tyłka, ale też niczego im nie brakuje na takiej trasie. Szybko się z nimi oswajamy. Opony wyglądają na bardziej szosowe niż offroadowe, ale zupełnie dobrze spisują się tak w błocie jak i na sypkiej nawierzchni. O 18 dojeżdżamy do miejscowości Jispa, pierwszego noclegu na trasie. Uprzedzono nas byśmy nie cisnęli dalej niż wyznaczone punkty, bo bywa że przez 100km nie znajdziemy żadnego noclegu, a 100km w tych górach to może oznaczać wiele godzin jazdy. Dzisiaj co prawda było bardzo cywilizowanie i asfalt znikał tylko na chwile, ale też nigdzie się nie spieszymy no i wypada się wysuszyć. W pierwszym hotelu nie znajdujemy miejsca, ale jest tu spory wybór placówek wypoczynkowych więc udaje się w następnym wynająć izdebkę w której można wysuszyć ciuchy. Szału żadnego nie ma, ale dadzą nam jeść przynajmniej. Jak tylko słońce zachodzi robi się naprawdę zimno, temperatura spada do 3 stopni, ale i tak wybieramy się na spacer. Jest tu w zasadzie tylko jedna droga wzdłuż której tu przyjechaliśmy, biegnąca wzdłuż rzeki. Schodzimy więc do wody, jest surowo i kamieniście. Widać, że masa turystów tędy się przewija. Oprócz hoteli i innych noclegowni są też całe obozy namiotów, obstawione przez dziesiątki motocykli - jedynej słusznej marki Royal Enfield. Nie chodzi o żadne campingi. Namioty są tu rozbite na początku sezonu i zostają do pierwszych śniegów. Wstawiono do nich łóżka i dociągnięto prąd, czasem są nawet kibelki. Drugim najczęściej zaparkowanym przed namiotem pojazdem jest indyjska kopia Jeepa, tu znana pod marką Mahindra Thar. W sumie bardzo ładne auto za ułamek ceny Jeepa, jak dla mnie to patrząc z 10 metrów są nie odróżnienia. Ale ja to bym z tej odległości Sanah od Wieniawy nie odróżnił więc może nie powinienem się wypowiadać. W hotelu dostajemy bardzo fajną kolację. Bardzo mi pasują te chlebko placki w różnych odmianach, ryż i warzywa, no do herbaty z mlekiem muszę jeszcze przywyknąć, ale generalnie odpowiada mi ta dieta. Cena za hotel znów wychodzi syto - po opłatach za motocykl wiele kasy nie zostało, będę musiał pilnować by spiąć się z budżetem przez najbliższe 2 tygodnie. NIewygodna to myśl na początku wyjazdu. Kładziemy się spać bardzo ciekawi następnego dnia… dziś to delikatna przygrywka była dopiero. c.d.n.
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
Tags |
himalaje , idnie , royalenfield |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Branna 2024 14-15.09 | Artek | Imprezy forum AT i zloty ogólne | 48 | 14.09.2024 11:01 |
1/2 tet ro 2024 | Danny | Trochę dalej | 2 | 30.07.2024 12:47 |
Rpa 2024 | Sub | Trochę dalej | 9 | 02.04.2024 23:39 |