06.11.2024, 19:42 | #11 | |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 86
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 dni 2 godz 30 min 58 s
|
Cytat:
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
|
06.11.2024, 20:52 | #12 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 86
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 dni 2 godz 30 min 58 s
|
Na wyjeździe znów mała szopka z tankowaniem, tutaj to chyba standard, ile by nie było stanowisk tylko jedno jest czynne. Podjeżdża Brytyjczyk na starym Royalu i pyta czy mu pomogę przy tankowaniu. Nie rozumiem jaki ma problem, czemu nie umie sobie sam zatankować ale kiwam głową że pomogę. Ten uradowany dziękuje świdrując mnie przekrwionymi oczami, i tłumaczy - całą kasę wydał na zabawę w mieście i brakuje mu na paliwo a chciał w górach pojeździć. Milczę chwilę z niezrozumieniem a on dodaje
- Wiadomo, my Europejczycy trzymamy się razem. - Mam Ci zatankować motocykl? - Pytam z niedowierzaniem - Chmm no tak. - Sorry myślałem, że mam Ci jakoś pomóc, ale pieniędzy to mi akurat nie zbywa. - Odpowiadam z pewnym zmieszaniem Ech dziwnie się poczułem. Bo z jednej strony rozumiem człowieka w potrzebie i nie zawahałbym się mu zatankować gdyby nie miał za co do domu wrócić. Z drugiej powiedział że się bawił i brak mu na paliwo bo chciał jeszcze pojeździć po górach - znaczy coś się w priorytetach nie skleiło się właściwie. Cały rok na ten wyjazd odkładałem i też mi się budżet nie spina ale nie przyszło mi do głowy palić hasz a później prosić obcych o kasę na paliwo. Koleś jednak chyba nie ma z tym problemu, machnął tylko ręką zatankował, zapłacił i pojechał. Chyba szukał we mnie dobrego wujka ale nie znalazł. Jakoś źle się z tym czuję, trochę dlatego, że jednak nie pomogłem kiedy mnie poproszono a trochę czuję się jakby chciano ze mnie zrobić sponsora. Tylko kawałek jedziemy drogą którą tu przyjechaliśmy, wkrótce jednak odbijamy na inną trasę i znów szybko zdobywamy wysokość. Ponownie jedziemy powyżej 4000 metrów i raz nawet wjeżdżamy na 5000 tyś za już się tego nie spodziewaliśmy. Cieszymy się tym bardzo kiedy z krajobrazem zaczynają robić się niesamowite rzeczy. Jedziemy głównie prostymi asfaltowymi odcinkami i przestrzenie na wprost zdają się nie mieć końca. Czujemy się jak mróweczki na gigantycznym płaskim stole a po bokach piętrzą się potężne góry. Nie wiem jaką nazwę ma równina na której się znaleźliśmy ale w pewnym momencie nie wytrzymujemy i odbijamy z głównej drogi w step. Jest bosko, jedziemy bezdrożami ciągnącymi się po horyzont, tylko przestrzeń motocykle i my. Znów czujemy się jak nomadzi ale to nie wszystko. Dostrzegamy bowiem kilka jurt i pasące się jaki. To jak teleport na Mongolskie stepy. No dobrze, nigdy nie byliśmy w Mongolii, ale jest to moje marzenie od lat i w tym momencie poczułem jakby trochę się spełniło. Robimy sobie krótką przerwę na zdjęcia i drona. Radość nas przepełnia niesamowita. Przez poprzednie dni widzieliśmy już niesamowite cuda natury, ale to ten moment, ta nieokiełznana przestrzeń i jazda na azymut daje mi najwięcej frajdy. Musimy jednak ruszać dalej bo czeka nas jeszcze dobre 100km drogi. Jak się okazuje jazda po gładkim asfalcie kończy się niebawem. Nie przeszkadza nam to zbytnio - lubimy off. Tylko ten odcinek jest wyjątkowo pylisty i wkrótce cali jesteśmy zaklejni kurzem. Michałowi mechanizm w kasku się zabetonował i nie może podnosić i opuszczać szybki. A nie bardzo się da jechać z szybą przymkniętą bo nic przez nią nie widać tak jest oblepiona. Darek swój mechanizm zamykania poratował dwa dni wcześniej bo zgubił śrubę mocującą na wertepach i trzeba było ją naprawić w warunkach polowych. Dorobiliśmy z nakrętki od napoju łeb śruby dociskający szybę i dokręciliśmy ją śrubą z narzędziówki którą wiozłem z kraju. Trzymała lepiej niż oryginał. Arioch po powrocie cmokał z podziwem na nasz patent - myślę że w trzeciej odsłonie Comandera zastosują to rozwiązanie… Ale wracając do drogi. Tempo nam mocno spadło, jest jednak tak cudnie, że wcale nam to nie przeszkadza. Jedziemy offem już którąś godzinę i dzień zdaje się idealny. Mordy nam się cieszą, widoki powalają na każdym zakręcie, mijamy trochę przebudów drogi, wraki ciężarówek, wraki naczep, wraki sprzętów budowlanych i pługów śnieżnych - tu góry nikomu nie wybaczają. Powoli słońce zaczyna chylić się ku zachodowi a my jeszcze mamy sporo kilometrów do zrobienia. Mam najmniejszy bak z nas trzech i zapala mi się już rezerwa. No nic powinienem dojechać do Sarchu, jak pokazuje mapa, to jeszcze jakieś półtorej godziny drogi. W szczytowym momencie wjeżdżamy jeszcze na 4900 m, ale już nawet nie stajemy, robi się zbyt późno. Zjeżdżamy w dół niesamowitą serpentyną a promienie zachodzącego słońca rzucają niesamowite cienie chowając się za szczytami. Z jednej strony dolina rozświetlona jest złotą poświatą a druga niby odcięta gigantyczną zasłoną już chowa się w pełnym mroku. Magicznie to wygląda lecz ciśniemy dalej. Po stromym zjeździe nieco się wypłaszcza i pojawia się na powrót asfalt, odkręcamy więc przepustnice i ciśniemy na maksa. Mijamy sporo motocykli jest już po 19 i słońce chowa się na dobre. Robi się też zimno. Nie ma tu żadnych zabudowań ale już drugi raz mijamy coś na kształt obozowiska, po kolejnych 20 kilometrach powinno pojawić się Sarchu. Wypatrujemy zabudowań, stacji benzynowej, czegokolwiek… Cisnęliśmy bez przerwy od wielu godzin kiedy nawigacja złowieszczo oznajmia że dotarliśmy do celu. Stajemy jak zamurowani. Tu nic nie ma! Nic! Żadnego schronienia, paliwa. Patrzymy w nawigację i okazuje się że Sarchu to góra nie miasto. O Szlag.Jak mogliśmy tego nie sprawdzić. Głupcy z nas. Dupa dupa i kamieni kupa. Wiem, że do najbliższego miasteczka jest 90 km, paliwa starczy najwyżej na 30 km. Ale nawet gdyby paliwo nie było problemem to nie da się przez te góry przedzierać po zmroku. Skończymy wkomponowani w któryś z głębokich kanionów, setki metrów poniżej drogi. Strasznie zgłupczyliśmy i szybko kombinujemy jak wyjść z tego łajna. Zapinamy wszystkie wloty powietrza w kurtce żeby nie zamarznąć i zawracamy motorki by poszukać schronienia w obozowiskach jakie minęliśmy kilka kilometrów wcześniej. W obozowisku stoi kilkadziesiąt namiotów. Chyba dla tego mieliśmy to miejsce zaznaczone na mapie, wielu motocyklistów zjechało tu na nocleg. Namioty są duże i rozstawiane są na początku sezonu, później stoją tu aż do jesieni. W naszym namiocie znajdują się 3 łóżka, więc jest to luksus większy niż w hotelu. Każde leże ma na wyposażeniu grubą ciężką kołdrę, która dobrze chroni przed zimnem na tej wysokości, ale to nie wszystko - jest lepiej. Namioty mają podciągnięty prąd i oświetlenie a nawet osobny pokój w którym stoi kibelek. Na godzinę dwudziestą jesteśmy zaproszeni do wielkiego namiotu pełniącego funkcję jadalni gdzie zasiadamy do kolacji. Dostaję też zapewnienie, że paliwo to nie problem i rano się coś ogarnie. W jednej chwili sytuacja z beznadziejnej przeistacza się w bardzo fajną przygodę. Jesteśmy na ponad 4400 metrów w najwyższych górach świata i śpimy w namiocie. Szczęście nas przepełnia ponieważ to był przepiękny dzień a zupełnie się tego nie spodziewaliśmy. Mamy ze sobą wkładki do śpiworów, coś w formie wewnętrznego prześcieradła. Wiadomo, że tych kołderek nikt nie pierze w trakcie sezonu i po kilkunastu klientach nabierają sztywności i specyficznego aromatu. Na taką okazję nasze wkładki nadają się idealnie - polecam każdemu kto wybiera się w te strony. Myślałem, że zmarznę w nocy bo zimno jest srogo i wiatr szarpie ściankami namiotu, ale pod tą kołdrą szybko rozbieram się z kalestraków. Zmęczeni dniem jesteśmy bardzo i zasypiamy momentalnie. Za to poranek jest piękny. Wstaję przed chłopakami i podchodzę do gigantycznego kanionu jaki wije się wzdłuż drogi. Już wczoraj mnie hipnotyzował i przyciągał niesamowitą wyrwą niczym rana rozdarta w głąb ziemi. Dziś mogę na spokojnie delektować się widokiem i znów rozwala mnie monumentalność otoczenia. Puszczam drona żeby troszkę tego utrwalić na filmie, kiedy podchodzi do mnie Mich. Razem wracamy do obozowiska, siadamy na krzesłach przed namiotem i wygrzewamy się w porannym słońcu czekając na śniadanie. O 7:30 znów zasiadamy do stołu, ponownie dostajemy pożywne omlety, placki i ryż z warzywami, do tego herbata z mlekiem i cukrem. Grupa motocyklistów, która spała obok nas ma samochód wsparcia - to jedna z tych zorganizowanych wycieczek. Wiozą wielkie kanistry z paliwem dla całej grupy i bez chwili wahania tankują mnie do pełna. O żadnej zapłacie nie chcą nawet słyszeć. Ratują mi w ten sposób skórę. Dziś już definitywnie kierujemy się na niziny - do Keylong. Droga jest już mniej wymagająca i w całości wyasfaltowana. Nie ma też jej jakoś dużo więc jedziemy niespiesznie ciesząc się widokami. W połowie dzisiejszego odcinka stajemy też na kawę i zdjęcia. To dobry niespieszny dzień, bez presji kilometrów. W Keylong jesteśmy koło 16, znajdujemy niewielki hotel na uboczu, bierzemy prysznic zmywając kurz ostatnich dni, który wdarł się w każdy dostępny milimetr ciała i ciuchów. Robimy też pranie - jest ciepło i ciuchy spokojnie do jutra wyschną. Przed wieczorem idziemy na spacer, zwiedzamy trochę okolicę, szukając miejsca, gdzie mogą pospawać Darkowy motocykl, nim na dobre wrócimy do Manali. Póki co, nie mamy jednak szczęścia. W wielu miejscach są warsztaty motocyklowe ale zdaje się że spawarka to jednak rarytas. Ale nic to - spacer jest bardzo przyjemny. Mamy jeszcze jeden dzień zapasu, jakoś tak nam z rozpiski wyszło. Może nie musieliśmy się tak spieszyć, ale ciężko nam tu mapy czytać, nie do końca wiemy ile zajmie nam dany odcinek. Czasem robimy 250 km w ciągu dnia a czasem nie udaje się zrobić nawet połowy tego. Hotel jest jednym z przyjemniejszych w jakich dane nam było spać, mamy przecudny widok z balkonu na góry i rzekę, internet, ciepłą wodę i dostępne jedzenie. Postanawiamy zostać tu na kolejną noc. Dowiadujemy się że jest tu trochę ciekawych rzeczy do zobaczenia z przyjemnością więc zjedziemy z głównego szlaku i pozwiedzamy jutro okolicę. Na pierwszy ogień wybraliśmy świątynię Shri Triloknath w Tundzie poświęconą bogini Shivie. Droga mocno się różni od tych, które pokonywaliśmy przez ostatnie dni. Jest zielono, w powietrzu pachnie kwiatami i owocami. Mijamy wiele sadów i uli, przy drodze można też kupić miód lokalnej produkcji. W dole biegnie ta sama rzeka na którą mamy widok z hotelowego balkonu, tu jednak jesteśmy znacznie wyżej, więc jest i bardziej zjawiskowo, zwłaszcza kiedy w kadr wchodzą kilkudziesięciometrowe wodospady. Po około dwóch godzinach jazdy i, przekraczamy przepiękny most nad rzeką, otoczony niezliczoną ilością różnobarwnych chorągiewek i podjeżdżamy do świątyni. Miejsce jest szczególne ponieważ świątynia pochodzi z X wieku i modlą się w niej zarówno buddyści jak i hindusi a pielgrzymka w to miejsce ponoć przynosi szczęście i pomyślność. Sama świątynia jest ukryta pośród innych zabudowań i zdradzają ją tylko jarmarczne kramiki w koło. Na wejściu zdejmujemy buty i zwiedzamy chwilę, zdjęć niestety w środku robić nie wolno (choć doszły mnie słuchy że komuś kiedyś się udało). Na zewnątrz w kilku miejscach znajdujemy wkomponowane hinduskie swastyki, wyglądają one jednak inaczej niż te które Hitler miał przyjemność rozpowszechnić w Europie. Sam nie wiem jak cywilne ich wersje. Nazwa svstika oznacza “przynoszący szczęście” Jest uznawana za symbol słoniogłowego bóstwa. Szkoda, że u nas ma ta negatywne konotacje, tu wisi na płocie i nikomu krzywdy nie robi. Nie spędzamy zbyt wiele czasu w środku, poza bębnami modlitewnymi i masą kadzideł, nie bardzo jest co podziwiać, nasza religijność jest bardzo uboga a upał nakazuje jechać dalej. W planie mamy jeszcze dolinę rzeki Miyar - polecono nam ją w hotelu jako miejsce bardzo urokliwe. I rzeczywiście jak tylko zaczynamy jechać wzdłuż rzeki, krajobraz robi się niesamowity. Jedziemy ścieżką wyciętą w skale, mając jej niemal pionową ścianę nad sobą. Sama rzeka jest bardzo dzika i rwąca. W kilku miejscach mijamy gigantyczne czapy śniegu - przypomnę że jest lipiec i ponad 30 stopni - ile tysięcy ton tu musi tego zalegać skoro nawet do teraz nie zdołało stopnieć. Jedziemy tak kilkanaście kilometrów docierając do malowniczego wodospadu. Nie bardzo mamy po co jechać dalej, stajemy więc na kilka zdjęć i wracamy do cywilizacji. W małym miasteczku z dala od turystycznych szlaków dostrzegamy jak dwóch panów w klapkach spawa płot. Te klapki to był jedyny sprzęt bhp jaki mieli na sobie. Żadnych okularów czy rękawic. Bez chwili wahania zgadzają nam się pospawać dzielnego Himaljana. Przynajmniej będziemy mogli go oddać w Manali bez uszkodzeń. W tym czasie podchodzi do nas młoda kobieta i pyta czy byśmy nie mieli ochoty na spróbowanie lokalnej kuchni. Jasne żebyśmy mieli - od wielu dni nie mieliśmy okazji zjeść obiadu - żyjemy na dwóch posiłkach śniadaniu i kolacji. Kobieta prowadzi nas do lokalnej restauracji, znajdującej się w dwóch garażach. Garaż to też duże słowo bo nie ma tu ani drzwi ani w zasadzie nic nie ma - to tylko trzy gołe ściany. Cztery kobiety prowadzą restaurację, na którą składa się kuchnia, znajdująca się w pierwszym pomieszczeniu. Jedna pani dysponuje pięćdziesięcio litrową beczką z wodą w której myje naczynia, druga z pań obsługuje palnik gazowy z patelnią a dwie pozostałe kobiety lepią ciasto. Zapraszają nas do drugiego miejsca garażowego, w którym stoją 3 plastikowe stoły i równie plastikowe krzesła. W kilka chwil przynoszą nam lokalne specjały. Są to olbrzymie pierogi z pełnoziarnistej mąki z warzywami w środku. Nim zaczynamy jeść, pośpiesznie polewają je jeszcze tłuszczem. To bardzo smaczna i prosta potrawa. Nim zdążyliśmy spałaszować swoje porcje, panie donoszą nam z tego samego ciasta grube naleśniki, również z warzywami. W sumie to ta sama potrawa choć inaczej podana. Już same pierogi były bardzo syte i ciężko będzie wszystko wcisnąć, ale skoro podają to jemy z apetytem. Do popicia dostajemy herbatę z mlekiem. Przynajmniej tak nam się zdawało na pierwszy rzut oka. Sam nieopatrznie kosztuję jej pierwszy i czuję jak rośnie mi w ustach. Napój bowiem jest tłusty i słony. To herbata po tybetańsku, podaje się ją z tłuszczem z jaka - smakuje trochę jakby zmieszać herbatę z rosołem i mlekiem. To nasz ostatni dzień tutaj i myślę sobie, że skoro do tej pory się nie pochorowałem, to może nic mi nie będzie jeśli dopiję ją do końca. Przełykam więc z pewnym wysiłkiem i z rozbawieniem patrzę jak Darek z Michem podobnie walczą żeby zatrzymać obiad w układzie trawiennym na dłużej. I nie jest to lekka walka. Z pewnością warto tu było zatrzymać się na obiad - bo rzeczywiście lokalna kuchnia różniła się od tych wszystkich restauracji jakie napotkaliśmy po drodze. Ale nie to robi na nas największe wrażenie. Najmocniej zapadł mi w pamięć moment płacenia. Panie bowiem za dwa dania na 3 osoby wraz z hebratą policzyły sobie 180 Rupii. To jest 9 zł. Średnio za posiłek płaciliśmy dwa razy tyle na osobę i to też nie było drogo. Teraz dobitnie rozumiemy za jakie wynagrodzenie ludzie potrafią tu przetrwać, zawsze miałem poczucie, że pochodzę z biedniejszej części Europy, a teraz jednak wiem że opływamy w luksusy jakich tu nawet nie sposób sobie wyobrazić. Droga powrotna jest równie malownicza co poprzednio. Wiemy, że to ostatnie kilometry na motorkach więc delektujemy się nimi.. Jutro koło południa planujemy być w Manali. Wieczorem wybieramy się jeszcze na spacer po Keylong i z Michałem kupujemy sobie po piwie, Darek tylko soczki sączy. To pierwszy alkohol na tym wyjeździe ale jakoś nie brakowało nam wcześniej wrażeń. Wracając do hotelu kierujemy się od razu na dach, biorąc trochę owoców na kolację i rzeczone piwo. W miasteczku pada prąd i jest kompletnie ciemno. Jesteśmy więc skazani na rozgwieżdżone niebo - co nie jest przecież takie zupełnie złe. Piwo pod gwiazdami smakuje całkiem nieźle, ale to chyba jednak otoczenie robi najlepszą robotę. To kolejny piękny wieczór i delektujemy się nim do późna.
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
07.11.2024, 10:52 | #13 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 86
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 dni 2 godz 30 min 58 s
|
Rankiem dnia piętnastego zbieramy się sprawnie, choć z lekkim żalem i ruszamy do Manali. Ta sama droga robi na nas przyjemniejsze wrażenie niźli przed dwoma tygodniami. Myślę, że to dlatego że dziś nie pada i wszystko jest w przyjemniejszych kolorach. Z drugiej strony, wówczas góry wydały się majestatyczne a teraz, wysokość ledwie trzech tysięcy metrów, nie robi na nas wrażenia. Stajemy na dobre 30 minut w korku wywołanym przez roboty drogowe. Ruch jest kompletnie wstrzymany. Traf chciał, że postawiłem motocykl akurat przy młodej kobiecie, siedzącej w kucki ze szpadlem pod nogami. Całe trzydzieści minut tkwiła tak prawie nieporuszona, zawinięta w chustę szczelnie, tylko oczy jej było widać. Nie wiem czy ubrania naturalnie miała pomarańczowe, czy może była brudna od gliny i błota. Prędzej to drugie, choć ciężko powiedzieć z całą pewnością. Koparka poszerzała nasyp by auta mogły bezpiecznie przejechać. Widocznie w tym czasie kobieta mogła odpocząć od ciężkiej pracy. Stałem może metr od niej i nie mogłem wzroku oderwać. Ciężko to opisać, kiedy człowiek w Europejskiej rzeczywistości chowany. U nas wszyscy zawsze w galopie. Nienagannie ubrani, wyprasowani w wypolerowanych hybrydach. Polityka bezsensownego zapierdolu, przy kawie sprawdzamy zaległe maile i tabelki w excelu na telefonie. W korku zestaw głośnomówiący pozwala na efektywną pracę, na siłowni słuchamy podcastów o samorozwoju żeby broń boże nie zmarnować ani minuty czasu. A ona pół godziny siedzi w kucki i glinianą grudą puka w trzon szpadla. Puk, puk, puk, odgarnia trochę piachu, zbiera go w dłonie i przysypuje szpadel. Później go odkopuje i na powrót puka tą grudą. Puk Puk Puk…. Patrzę jak zahipnotyzowany. Jakbym ostatnią Pandę w zoo oglądał. Kurwa co się z nami stało, jednym i drugim, bo coś się wykoleiło na pewno. To nie jest właściwe dla człowieka. Musiało się wykoleić skoro nikt z nas nie wiedział dokąd nas pociąg wiezie.
Mijamy jeszcze ten przydłu gi tunel pod gigantyczną górą i wjeżdżamy w kolorowe uliczki Manali. Motocykle wyglądają jak siedem nieszczęść, upitolone do granic możliwości. W sumie strat większych nie było. Mam pękniętą oponę, Darek pospawany stelaż a Mich małą wgniotkę na baku - jak na taki trip wydaje się to drobnostką. Odzyskujemy kaucje za motocykle choć Pani z tej wgniotki nie jest zadowolona. Gdyby nie zwrot kaucji nie miałbym za co już podstawowych zakupów zrobić, na magnesiki już zapożyczałem się u chłopaków. Przyda się jeszcze ten zastrzyk grosza bo mamy cały dzień do spędzenia w Delhi i warto dobrze to wykorzystać. Tymczasem do nocnego autokaru mamy jeszcze dobre pół dnia, udajemy się więc do Old Manali, gdzie jak nazwa wskazuje znajduje się pierwotna część miasteczka. Zdecydowanie jest tu bardziej malowniczo, starą i nową część miasta oddziela rwąca górska rzeka o pięknej niebieskiej barwie. Wąskie uliczki są czyste i bardziej zadbane. Jest wiele miejsc gdzie można dobrze zjeść i zrobić zakupy. Co też skwapliwie czynimy. Dobrze tak złapać trochę luzu. Wszystkie klamoty zostawiliśmy w wypożyczalni motocykli i mamy dużo przyjemności ze spaceru na lekko. Nie wiemy jeszcze jak rozwiążemy ten problem w Delhi - przyjedziemy tam jutro rano i będziemy mieli kilkanaście godzin do odlotu, chcielibyśmy więc trochę posmakować miasta, ale klamotów mamy tyle że z trudnością jesteśmy w stanie przejść kilkaset metrów. No nic coś się wymyśli na miejscu. Do autokaru wsiadamy o czasie. Żadne bilety nie są potrzebne, mieliśmy zarezerwowane miejsca od dwóch tygodni, a że jesteśmy jedynymi białymi to kierowca od razu woła nas po nazwiskach. Autokar nie jest może w topowym stanie ale miejsca są względnie wygodne, klima działa więc jak by nie było, jest o niebo wygodniej niż w malutkim autku jakim tu przyjechaliśmy. Do Delhi jedziemy blisko 13 godzin. W nocy kilka razy stajemy na popas i pierwsze co odczuwamy to potworny upał i lepkość powietrza. Mimo że jest środek nocy - uczucie napawa nas strachem jak to będzie za dnia. Na wjeździe do miasta pierwsze co rzuca nam się w oczy to gigantyczne wysypisko śmieci, góruje nad miastem jak Gubałówka w Zakopanem. Nad górą śmieci unosi się tysiące ptaków jak z horroru Hickoka. Stajemy nieopodal, ponieważ autokar robi tu jednocześnie za dostawczaka. Całą noc zbieraliśmy po drodze paczki, kosze z warzywami i inne pakunki na handel. Tu przed ostatnim przystankiem w centrum wszystko zostaje przeładowane do mniejszych pojazdów. Masa ludzi pracuje w pocie czoła, autokarów są dziesiątki a każdy stoi ledwie kilka minut. Wkrótce dojeżdżamy do ostatniej stacji. Jest 8 rano, upał nieznośny. Biorę worek na plecy, plecak na przód kask do jednej ręki, buty motocyklowe do drugiej. Darek z Michem w podobnej konfiguracji, razem robimy kilka kroków. Sytuacja jest beznadziejna bo nie mamy pojęcia gdzie iść, a po prawdzie wiemy, że tym sposobem nie dojdziemy nigdzie. Podbiega do nas czujny taksówkarz, wsiadamy nie stawiając oporu - bardzo nam się przyda jego pomoc. Przez noc Darek sprawdził koszt przechowalni bagażu na lotnisku i wychodzi na to, że w podobnej cenie możemy znaleźć hotel w mieście. Co z tego, że nie zostaniemy na noc, ale bezpiecznie przechowamy wszystkie rzeczy i na prysznic wystarczy czasu. Hotel jaki wybraliśmy znajduje się pół godziny od centrum spacerem. Boy hotelowy prowadzi nas do pokoju. To mały pokoik z dwoma łóżkami i prysznicem. Coś mi w nim nie gra ale nie wiem jeszcze co. Ustawiamy klimę na maksa żeby trochę odetchnąć. Bierzemy po kolei prysznic i postanowimy godzinkę odespać nocną podróż. Kiedy się budzę wiem już co jest nie tak z tym miejscem. Tu nie ma okna! Żadnego. Nigdy nie pomyślałem, że hotel może mieć pokoje bez okien. A może jak widać. Delhi to grubsza historia, inny stan umysłu, momentami niemal inna planeta. I to nie tylko kwestia odmiennej kultury, do tego już przywykliśmy. W jednej metropolii żyje populacja całej Polski. Przy takim stężeniu ludzi na metr kwadratowy, kurczą się wszystkie zasoby, a w Indiach nie ma ich za wiele. To, że poziom życia jest inny niby wiemy, ale wiedzieć a poczuć to duża różnica. Pierwsze kilkaset metrów spaceru do centrum wystarczyło byśmy poczuli ją dogłębnie. Mijamy dziesiątki rikszy i tuk tuków, pojazdy jeżdżą i trąbią generując hałas, Darek słusznie powiedział że czuje się jakby łeb do ula włożył. Ja zaraz po przyjeździe miałem wrażenie jakbym głowę do garnka z pierogami wsadził - jest tak duszno, gorąco i lepko. Teraz chyba należy te dwie paralele scalić w jedną ale nadal nie odda to do końca właściwego wrażenia. Bo pierogi nawet apetycznie pachną a tu gama zapachów jest zgoła odmienna, zwłaszcza że co i rusz ktoś załatwia swoje potrzeby na bieżąco przy ulicy. Niczym ptak w locie. W tym narastającym chaosie pędzących pojazdów mijamy śpiących ludzi. Śpią na ławkach, na ziemi, na rikszach. Czasem mają cegłówkę pod głową, czasem nie. Bose stopy pokryte są kurzem i zaschniętym błotem. Składu błota nawet nie chcę dochodzić, widzę tylko że muchom smakuje. I ok, w porządku, byłem gotów, niemal byłem przygotowany. Po przejściu kolejnych kilkuset kroków mijamy rodzinę. Na chodniku pod najbliższym murem koczuje 8 osób, 4 dorosłych i czwórka dzieci. Czuję się trochę jakbym im przez środek salonu przechodził. Mają jakieś kartony na których siedzą, w coś chyba grają, albo ustalają zasady tylko, w koło wala się trochę sprzętów. Zdaje się, że ten kawał chodnika na dłuższą chwilę za anektowali na swój. Tylko pośród tych walających się rzeczy, leży mały chłopiec, maksymalnie 3 letni. Jest nagi, absolutnie nagi, bez kawałka kartonu, jego skóra przejmuje ciepło od rozgrzanego chodnika. Wygląda trochę jakby z okna wypadł a nikt w koło się nie zorientował. Ciężko nawet odgadnąć kolor skóry, bo umorusany jest podobnie jak bose stopy śpiących ludzi. I sam też śpi. A we mnie wszystko krzyczy, że to kurwa nie tak, że nie można, że się nie godzi. Są prawa człowieka, są normy, ludzie mają moralny obowiązek. I chuj. Wszystko chuj, bo patrzę wkoło i myślę sobie że to tylko słowa. Wygodne hasła, które tutaj nie przystają. Możemy sobie nimi oczy mydlić kiedy jest to wygodne, portfele wypchane i pełna micha. Człowieczeństwo to też komfort i wielu na to nie stać. Wyłączam się, emocjonalnie odcinam, albo wyciszam chociaż. Nie z wyboru, raczej podświadomie, nie daję rady tego dźwignąć mentalnie. Jestem obecny, jestem czujny ale obserwuję z boku, nie biorę tego wszystkiego na siebie. Przybyłem z innych realiów, moja mentalność nie przystaje do tego świata i nie sposób tego porównywać czy oceniać. Oni nie znają naszego życia i trosk, innych rzeczy pragną inne dają im radość. Odmiennie reagujemy na te same doświadczenia i płynie z tego nauka. Chyba tak to trzeba zostawić. Jako bezcenne doświadczenie, przeżycie o które trudno na wakacjach all inclusive. Są bowiem rzeczy których ten pakiet nie obejmuje. Dochodzimy do parku centralnego, jest to bardzo zielone i spokojne miejsce. Taka wyspa pośrodku miasta. W okolicy nie ma żadnych zabudowań a w środku niemal nie ma ludzi. Zmysły mogą chwilę odsapnąć. Biega tu sporo wiewiórek i nieznanych nam ptaków. Chyba dopiero tu uderza nas myśl, że na otwartej przestrzeni nie widać nieba, nie ma słońca. Nad nami to też nie są chmury raczej opar jakiś. Ponoć w New Delhi to normalne, ludzie bardzo rzadko widzą tu słońce, to wina smogu i wilgoci w powietrzu. Przygnębiające trochę to spostrzeżenie. Nie bardzo odpoczywamy w nieznośnym upale i pocimy się okrutnie, postanawiamy więc pójść dalej. Napotykamy uprzejmego jegomościa, który poleca nam wynajęcie tuk tuka i zwiedzenie całego miasta niejako z przewodnikiem. Ale wiadomo my lubimy sami. Odprowadza nas za to do Monkey Temple - świątyni, jak sama nazwa wskazuje, pełnej małp. Nim tam dochodzimy, na dużym placu mija nas naga, biała kobieta. Nie że zupełnie nagusieńka, miała torebkę, telefon i jakieś klapki. Kobieta nie z tych drobnych i niskich, raczej trudno ją przeoczyć, a facet nam o tych małpach nawija. Pytam więc, nieco oszołomiony, czy nie zwrócił uwagi na nagą damę co to przeszła 3 metry obok. Czy to może coś zwyczajnego w tej okolicy? Mężczyzna patrzy na mnie trochę zdziwiony, bo chyba małpy jednak wydają mu się ciekawsze i odpowiada. -Nie proszę pana, to nie jest normalne i wydaje mi się że, ta pani ma jakiś większy problem niż brak ubrań. - Po czym wraca do tematu świątyni małp. Nie wiem sam, no z pewnością ma facet rację, mam jednak wrażenie że przez środek miasta w Polsce nie przeszłaby tak swobodnie. Ograniczony umysł nie pozwala mi przejść nad tym faktem z prostą akceptacją hindusa. Będę musiał nad tym jeszcze popracować. Akceptacja zapewnia spokój skołatanym myślom, z pewnością jest to umiejętność która przyda się w skomplikowanej rzeczywistości. Świątynia małp jest ciekawym miejscem, małpy biegają zupełnie nieskrępowane, nie bardzo przejmując się murami zabytku. Można tu kupić banany i karmić maluchy do woli patrząc jak się bawią. Małpy są trochę jak koty i mają wszystko w dupie ale wolałbym się im nie narażać, rozzłoszczone potrafią zachować się agresywnie i złośliwie. Jedyne czego nie rozumiem to tego elementu świątynnego, ale jak już pisałem wcześnie nie jesteśmy szczególnie religijni i małpie bóstwa raczej budzą ciekawość niż religijne uduchowienie. Patrząc na mapę gigantycznego miasta wiemy że nie damy rady zobaczyć nawet połowy kultowych miejsc, o Taj Mahal też nawet nie pomyśleliśmy. Łapiemy Tuk Tuka i podjeżdżamy pod Kilka pocztówkowych miejsc. Widzimy Bramę Indii, Red Ford, czy zabytkową Studnię Piętrową. Wszystko robi ogromne wrażenie… ale nie takie jak rytm miasta. Nie takie jak tysiące ludzi na chodnikach, nie takie jak brudne stragany, nie takie jak krowy leżące we własnych ekskrementach i żywiące się na wysypiskach odpadkami (bo trawy tu nie zaznasz). Zabytki nie robią takiego wrażenia jak ludzie, schorowani, poranieni i wyczerpani do kresu sił rozrzuceni po ulicach jak po wybuchu bomby. Święte miejsca nie przemawiają do nas tak jak tysiące kabli splątanych i zwisających niemal do ziemi. Nie jak głodne psy, czekające na resztki których nie zjadły krowy. Po kilku godzinach i 30 przebytych kilometrach mamy dość. Z pewnością noc w autokarze nam nie pomogła bo padamy z nóg a umysły już dawno uklękły. Znaleźliśmy McDonalda z ciekawości zachodzimy by ukryć się przed deszczem. Menu tu jest kompletnie inne niż znane nam z kraju. Nic z krowy nie znajdziesz, świnki też nie widziałem, jedynie kurczak się uchował ale można zamówić wrapa z halumi i całkiem znośną kawę. Rozmawiamy z chłopakami przez chwilę o doświadczeniach dnia dzisiejszego. Zgodnie dochodzimy do wniosku, że nie byliśmy na to gotowi, że nie obejmujemy umysłem przeżyć, że za dużo bodźców przeciążyło korę mózgową. Decydujemy się wrócić do hotelu, wykąpać i zdrzemnąć chwilę przed wyjazdem na lotnisko. Na lotnisku mamy multum czasu, niepewni jakie przygody będą nas czekały na odprawie, przyjechaliśmy za wcześnie. Zjadamy ostatni posiłek kuchni indyjskiej znów dostając do popicia herbatę z mlekiem mimo że dwa razy upewnialiśmy się że czarna ma być. Robimy też ostatnie zakupy w sklepie wolnocłowym wydając ostatnie Rupii. Długie czekanie urozmaica nam kłótnia, jak się okazuje z naszego powodu. Podpity jegomość skuszony naszym nietypowym ubraniem motocyklowym, dobre pół godziny wypytywał po kolei o różne bzdury, aż jego sąsiedzi kazali mu przestać nagabywać turystów z Europy. Zareagowali ze szczerą troską o nasz dobrostan, widząc zapewne naszych twarzach fatygę ostatnich dni. Kiedy jegomość nie odpuścił wywiązała się spora kłótnia i w końcu faceta od nas odciągnęli. Nie żeby jakoś bardzo nam przeszkadzał. Darek z cierpliwością buddyjskiego mnicha odpowiadał mu na wszystkie pytania, a ja położyłem się na podłodze poczekalni zwinąłem kurtkę pod głowę i drzemałem. o 3 nad ranem przylatuje wyczekiwany dreamliner i z wielką ulgą wsiadamy na pokład. Jesteśmy bardzo zmęczeni bo to druga doba w podróży i z radością witamy polską obsługę samolotu. Prócz nas i jednej niemki wszystkie miejsca zajmują Hindusi. Micha i Darka rozstrzeliło jak zwykle w zupełnie innych miejscach samolotu, ale z przyjemnością posłucham muzyki i pośpię, więc nie widzę problemu w tym że nie będziemy się widzieli przez tych kilka godzin. Niemal do chwili startu siedzę sam. Nieco zdziwiony ,bo samolot jest wypełniony do ostatniego miejsca a obok mnie dwa są ciągle wolne. Lecz nim wystartowaliśmy przychodzi małżeństwo z małą córką i łamaną angielszczyzną proszą bym się przesiadł na miejsce ich córki, która wylosowała siedzenie z dala od rodziców. Nie ma problemu, odpowiadam z radością i wstaję poszukać jej miejsca… tyle, że tam również siedzi już pełna rodzina. Chmm… wpadam w zadumę po czym pytam starszej pani czy to aby na pewno jej miejsce. Pokazuje mi bilet i wszystko się zgadza. Wracam więc do siebie i proszę o bilet małej dziewczynki, ona również ma dokładnie to samo miejsce wpisane. Trochę zgłupiałem i udaję się do stewardes po pomoc. Śliczna dziewczyna grzecznie odpowiada żebym usiadł na swoim miejscu. Tłumaczę, że nie mogę bo tam siedzi rodzina. To proszę usiąść na jej miejscu - pada stwierdzenie. Kiedy tam też nie mogę - odpowiadam - tam siedzi inna rodzina. Zdziwiona dziewczyna chodzi ze mną po samolocie i sprawdza te same bilety, które przed chwilą miałem w rękach. Jest już 15 minut po godzinie startu ale póki nie usiądę samolot nie może ruszyć. Na pokład wchodzi Hinduska obsługa lotu i proszą bym usiadł na swoim miejscu. No i znów mówię, że nie mogę. Teraz oni ze mną łażą w tę i na zad po samolocie trzeci raz sprawdzając te same bilety.. Czas mija i jasne staje się że, sprzedano więcej biletów niż jest miejsc. Po kolejnych 10 minutach posadzono mnie w pierwszej klasie. Lecz nie zdążyliśmy wystartować gdy okazało się, że ktoś z klasy ekonomicznej chciał dopłacić do pierwszej i zamienili nas miejscami. Wracam więc do Darka i Michała. Panie stewardessy bardzo mnie przepraszają i próbując uspokoić, choć zupełnie nie potrzebnie. Za każdym przejściem przynoszą mi kolejne piwo. Uśmiecham się tylko bo mimo opóźnienia jestem zupełnie spokojny i zadowolony. Odkąd wszedłem na pokład otacza mnie cisza i spokój, zmysły odpoczywają. Jestem szczęśliwy z masy pięknych przeżyć i doświadczeń ale po raz pierwszy chyba szczęśliwy też że wracam do domu i będę mógł je sobie na spokojnie poukładać w głowie. Zamiast epilogu. Kiedy po 8 godzinach lotu wylądowaliśmy w Warszawie i złapaliśmy taksówkę, przeżywaliśmy tę jazdę jak małe dzieci. • Nikt nie trąbi, - zobacz Michał, nic nie słychać- mówię zachwycony • Aż dzwoni w uszach potwierdza Mich. • Bo ruchu prawie nie ma zobacz każdy jedzie swoim pasem.- odpowiada na to Darek - i ulice jakie czyste. • Boże jaki tu spokój - stwierdzam z niedowierzaniem. W środku tygodnia o godzinie 12 na dworcu centralnym w stolicy dużego kraju centralnej Europy panuje cisza i spokój. I taka tylko z tego refleksja płynie, że mieliśmy sporo szczęścia urodzić się w Polsce, miejscu względnie bezpiecznym, względnie bogatym i obfitym w możliwości. Wiele w życiu słyszałem narzekania na ten kraj, sam pewnie dołożyłem swoje kilka groszy. Jeśli miałbym wynieść choć jedną rzecz z tego wyjazdu to że to kwestia skali, kwestia właściwej perspektywy a tą znacznie poszerzyłem przez ostatnie dwa tygodnie. I znów może nie będę od tego mądrzejszy ale po powrocie mam na wszystko więcej akceptacji, więcej zrozumienia i dużo więcej spokoju w sobie. Misiowi i Darkowi dziękuję niezmiennie za wspólnie przeżytą przygodę. I wielkie dzięki każdemu kto doczytał do końca. Mam sporo materiałów na film więc jeszcze zimą sklecę coś większego
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
07.11.2024, 12:43 | #14 |
Ciaho,
dziękuję za Twoją opowieść. Nie umiem tego ładnie napisać, ale główną jej siłą, poza super fotami, są Twoje uczucia, przemyślenia. Super sprawa. Też się już dzisiaj, chyba, mniej przejmuję "deadline'ami" Dzięki! |
|
07.11.2024, 13:43 | #15 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 86
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 dni 2 godz 30 min 58 s
|
Bardzo się cieszę, że przebrnąłeś do końca, strasznie dużo mi tego wyszło. Niemniej zależało mi na czymś więcej nieco niż tylko byłem zobaczyłem i wróciłem. Dużo się w człowieku dzieje więc chciałem się tymi rozkminami podzielić.
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
07.11.2024, 16:07 | #16 |
Zarejestrowany: Nov 2012
Miasto: mazowieckie
Posty: 103
Motocykl: TA600, NT650V
Online: 3 tygodni 5 dni 22 godz 40 min 0
|
Wyśmienita relacja podszyta wrażliwością. Skasowałeś mi argumenty do narzekań
Dziękuję, że Ci się chciało stworzyć powyższe i życzę kolejnych wypraw. Pozdrawiam |
07.11.2024, 19:12 | #17 |
Zakonserwowany
Zarejestrowany: Jul 2005
Miasto: Milazzo
Posty: 5,139
Motocykl: XRV 750
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 6 godz 37 min 5 s
|
Dzięki za ciekawą opowieść i foty pięknych gór. Za każdym razem jak oglądam zdjęcia i czytam relację utwierdzam się w swoim przekonaniu że nigdy tam nie będę.
__________________
Proszę siadać, się nie wychylać, się nie opowiadać I łaskawie i po cichu i bez szumu i bez iskier Wypierdalać. |
07.11.2024, 20:01 | #18 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 86
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 dni 2 godz 30 min 58 s
|
Dzięki za pozytywny odbiór sobie też wiele argumentów skasowałem, dobrze czasem zweryfikować swoje przekonania
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
07.11.2024, 20:04 | #19 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 86
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 dni 2 godz 30 min 58 s
|
Dla mnie Himalaje to dalej kosmos, wydaje mi się trochę nie realne że tam byliśmy. Przekonania to tylko przekonania... można je zmienić :P
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
08.11.2024, 09:32 | #20 |
Bardzo, bardzo dziękuję.
|
|
Tags |
himalaje , idnie , royalenfield |
Narzędzia wątku | |
Wygląd | |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Branna 2024 14-15.09 | Artek | Imprezy forum AT i zloty ogólne | 48 | 14.09.2024 11:01 |
1/2 tet ro 2024 | Danny | Trochę dalej | 2 | 30.07.2024 12:47 |
Rpa 2024 | Sub | Trochę dalej | 9 | 02.04.2024 23:39 |