27.03.2014, 20:31 | #21 |
Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
|
Po irańskiej stronie najpierw witają nas mundurowi. Rutynowe rzeczy – sprawdzenie dokumentów. Wszystko ok. więc przechodzimy dalej do budynku administracyjnego. Tam na końcu zatłoczonej hali, tuż przy drzwiach stoi mały stoliczek a przy nim urzędnik w garniturze. Oczywiście on też prosi o dokumenty. Przegląda je i po chwili zadaje pytanie, którego baliśmy się najbardziej: carnet du passage? Spoglądamy na siebie i robimy miny jakbyśmy pierwszy raz w życiu usłyszeli te słowa. Zgrywamy się, że nie wiemy o co chodzi. Gość coś tłumaczy po angielsku ale jesteśmy twardzi.
- Przecież nasi znajomi wjeżdżali do Iranu trzy miesiące temu i nie było problemu, więc o co chodzi? - Nie to niemożliwe, bez tego dokumentu się nie da. - Ale oni wszystko załatwiali na granicy, płacili jakieś 100$ i było ok./ Urzędnik razem z drugim gościem, który włączył się do rozmowy patrzą po sobie, w nas tli się już iskierka nadziei gdy pada finalne: Nie da rady. Wy możecie wjechać, motocykle nie. Pozostaje nam zostawić motocykle na parkingu celnym i podbić Persję na własnych nogach. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że celnicy sami do końca nie wiedzą jak to ma wyglądać, jakie kwity nam mają wystawić etc. Oczywiście ich angielski pozostawia wiele do życzenia, tym trudniej jest się nam dogadać. Wreszcie jedziemy za taksówką, w której siedzi urzędas na położony o 1 km za przejściem parking. Niespiesznie się przebieramy i pakujemy plecaki. Nie do końca mamy zaufanie co do bezpieczeństwa naszych gratów w tym miejscu ale jakie mamy wyjście? Urzędnik pobiera jeszcze od nas 30$ za to, że ogarnął cały temat (to raczej nie była oficjalna opłata) i wychodzimy ku drodze. Tu dopiero robi się wesoło. Zmasowany atak taksówkarzy z super ekstra specjalnymi ofertami i promocjami tylko dla nas. Owe promocje skłaniają nas do minięcia owych panów i ruszenia dalej. Jak się okazuje to dopiero początek. Goście biegną za nami, podjeżdżają autami, a cena za każdym podejściem jest niższa. Mimo to postanawiamy próbować na stopa. A ostatni narwaniec jeszcze po godzinie nas nagabywał. Szybko okazuje się, że ze stopem jest mały problem. Owszem samochody zatrzymują się bardzo często, tyle, że każdy chce od nas kasy, najchętniej w dolarach. Sytuacja nie wygląda najlepiej. W końcu wsiadamy z jakimiś młodymi chłopakami, uprzedzając ich, że no money! i podjeżdżamy kilkadziesiąt kilometrów. Na końcu oczywiście chcą od nas kasę. Stanęło chyba na pięciu dolcach. Jesteśmy w centrum miasta, Maku. Idziemy wzdłuż głównej drogi zdaje się, że miasto należy do tych, które nigdy się nie kończą. Oczywiście co chwila atakują nas taksówkarze. Człowiek na ulicy próbuje nam wmówić, że musimy iść do hotelu i rano jechać autobusem, tylko, że nas taka opcja nie interesuje. Znowu staje przy nas jakiś samochód. Znowu krzyczymy no money! Kierowca jednak coś tam dalej do ans gada i wychodzi nam, że i tak nas podrzuci. Wsiadamy i na najbliższym rondzie zawracamy aby po kilkuset metrach zatrzymać się pod hotelem. - Today hotel, tomorrow bus. Taaaaaaaaaaa. Z ciekawości pytamy gościa z hotelu o cenę noclegu po czym obracamy się na piętach i ruszamy dalej. Z tym, że przez tego głąba musimy nadrobić te kilkaset metrów straty. Gdy docieramy do wspomnianego ronda niedaleko nas zatrzymuje się mała ciężarówka, z której wybiega w naszą stronę niewysoki jegomość. Wita się z nami i co niezwykłe jak do tej pory mówi nie najgorzej po angielsku. Pyta gdzie jedziemy – do Teheranu - i tłumaczy, że w Iranie ze stopem jest problem, wszyscy chcą pieniądze. Proponuje jednak, że on nas zabierze do stolicy całkowicie za darmo. Musimy tylko się pojawić na pobliskiej stacji benzynowej o 4 rano. Oczywiście zgadzamy się na ten rewelacyjny pomysł! Tylko, że jest dopiero 22 i trzeba by się gdzieś przespać. Nie chcemy za daleko odchodzić od miejsca spotkania poza tym, jesteśmy w dużym przelotowym mieście, położonym w wąwozie pomiędzy skałami więc i tak za wiele nie znajdziemy. Wybieramy więc pobliską budowę. Niepostrzeżenie wchodzimy do środka nieukończonego budynku i na drugim piętrze rozbijamy obóz. Ernest upiera się przy namiocie, bo tak mu bezpieczniej. Jest więc namiot. Wstajemy w środku nocy i szybko się okazuje, że czasu mało i chyba się spóźnimy. Ponieważ jak zwykle z pakowaniem radzę sobie lepiej więc wybiegam pierwszy aby upolować naszego drivera. Jest bardzo punktualny. Już ma nagrzaną ciężarówkę kiedy dobiega Ernest. Na pace cienkie rureczki w liczbie kilkuset, ledwie zasłaniają podłogę. Na nich ląduje nasze plecaki. My w kabinie, obok kierowcy na podwójnym siedzeniu. Oczywiście pierwsze godziny jazdy to radość z przemieszczania się. Nie jedziemy co prawda szybko, z rzadka przekraczamy 89 km/h do tego często zatrzymujemy się na jakiś policyjnych checkpointach, gdzie kierowca biega z papierami ale najważniejsze – jedziemy! Nasz kierowca nazywa się Sabish (no dobra albo Sibush, nie pamiętam) i coś tam nam próbuje tłumaczyć gdy pytamy o te kontrole jednak nie wiele z tego rozumiemy. Po kilku następnych godzinach zaczynam się wybitnie męczyć. Siedzę w środku, tam gdzie przestrzeń ogranicza wystająca część kokpitu i skrzynia biegów. A mam ponad 190 cm wzrostu i zwyczajnie nie wiem co zrobić z nogami. Często przysypiamy. Co jakiś czas zatrzymujemy się, raz czy dwa na tankowanie i kilka razy na herbatę czy coś do zjedzenia. Gdzieś po drodze w trakcie rozmowy dowiadujemy się, że nasz driver wiezie swój ładunek do Isfahanu. Mówi, że to perła Iranu i powinniśmy go zobaczyć. Nie zastanawiamy się długo. Teheran poczeka. Omijamy więc stolicę bokiem, jakąś obwodnicą i suniemy na południe. Górzysty krajobraz kończy się przed stolicą ustępując miejsca płaskiej równinie z polami uprawnymi porozrzucanymi w pobliżu drogi ogromnymi fabrykami. Pięknie to nie jest. Na drogach króluje muzeum pojazdów ciężarowych. Amerykańskie Macki, Mercedesy i Volvo, takie jakich ja nie pamiętam z dzieciństwa, nawet z obrazków :P Trochę nas zastanawia fakt, że Sabish w ogóle nie odpoczywa, nie zatrzymuje się na drzemkę. Twierdzi, że jest przyzwyczajony, bo jeździ od lat. Ale czasem jak spoglądam na niego kątem oka, mam wrażenie, że przymyka powiekę. Na szczęście jednak drogi się szeroki, równe i głównie proste. Gdzieś koło 1 w nocy docieramy do przedmieść Isfahanu. Zatrzymujemy się na parkingu przy drodze. Sabish mówi, że o 4 rusza rozładować towar i do tego czasu możemy się przespać na pace. Z niewysłowioną rozkoszą rozprostowuje nogi z tyłu ciężarówki i zasypiam. Nie mija chwila kiedy budzi nas kierowca. To już? Złazimy z paki, żegnamy się i zostajemy sami. Co prawda Sabish twierdził, że możemy się tu obok przekimać na trawniku i nikt nas nie ruszy ale jakoś nam to nie pasuje. Ruszamy więc przed siebie nie do końca wiedząc gdzie. Po około 2 godzinach trafiamy do parku, w jakiejś cichej dzielnicy i zalegamy na tamtejszych ławkach. Kiedy się budzimy dokoła nas życie tętni. Zdaje się, że całe miasto wyszło na poranny jogging. Młodzi, starzy, matki z dziećmi wszyscy ćwiczą. Niesamowity widok. Co wiemy o Isfahanie to to, że jest duży i ma dużo zabytków. Tylko jak je znaleźć bez mapy i przewodnika? Zdajemy się na nawigację. Okazuje się, że do ścisłego centrum, gdzie jest to co najważniejsze mamy jakieś 10 km. Po drodze jednak udaje nam się zrelaksować w urokliwym parku z fontannami, gdzie ogarniamy wstępne śniadanie. Dalej zachodzimy do kafejki internetowej. Trzeba się dowiedzieć co możemy tu obejrzeć. Z kafejki wychodzimy z nastawieniem, że najpierw znajdujemy nocleg potem wykąpani i bez plecaków ruszamy zwiedzać. W pierwszym motelu pani nie chce nam zejść z ceny. W drugim też nie ale i tak jest taniej. Tym sposobem po raz pierwszy na trasie możemy skorzystać z prysznica – to naprawdę wspaniałe uczucie. Przy okazji pierzemy też wszystko co możemy. Odświeżeni, wypachnieni ruszamy na podbój miasta. Najpierw trzeba jednak ukoić zasuszone wnętrzności. Lokalu nie szukaliśmy zbyt długo, może dlatego szału w nim nie było, może dlatego też później Ernest na gwałt szukał toalety Plac Homeiniego to nasz pierwszy i główny cel. Szybko nam się zaczyna podobać irańska ulica, jest ruchliwa i tłoczna ale ludzie życzliwie zagadują: - Hello mister! How are you - Hello, we are great and how are you? Po czym następuje konsternacja z miną wyrażającą brak jakiegokolwiek zrozumienia i odwrót w swoją stronę. Zabawne, oni chyba w ogóle nie wiedzą o co pytają. Ale to i tak sympatyczne. Jeszcze sympatyczniejsze są uśmiechy Iranek rzucane nam mniej lub bardziej śmiały sposób. Tak, jest miło Większość popołudnia spędzamy przy placu Homeiniego. Meczet Piątkowy, Królewski, bazar etc. Niby fajnie to zobaczyć ale pozostaje niedosyt. Szczególnie kiedy wszystko jest pozastawiane rusztowaniami i nic nie widać. A za wstęp do wszystkich obiektów trzeba płacić. Cena dla turysty x6. No i nadszedł moment kiedy zjedzony obiad zaczyna pracować we wnętrzu biednego Ernesta. Na gwałt potrzebny szalet. Tylko żadnego nie widać. Pewnie przez to, że wyglądamy na ludzi w potrzebie przyczepia się do nas młody Irańczyk. Chętnie pokaże nam miasto i jego zabytki. No to zacznij od kibla chłopie! Kiedy problem natury fizjologicznej zostaje rozwiązany dajemy się poprowadzić naszemu przewodnikowi. Parki, mosty, rzeka, przejażdżka miejskim autobusem, herbaciarnia (czy raczej palarnia sziszy) i tak nam schodzi do prawie pierwszej w nocy. W międzyczasie jeszcze gość nam załatwia przez telefon bilety autobusowe na następny dzień. Koniec końców mamy dość już wszystkiego, zrobiliśmy dzisiaj prawie 50 km a ten chłopak dalej chce nam coś pokazywać, zabierać do restauracji etc. Zaczynamy się irytować i myśleć jak się go pozbyć. Niby już ciemno ale za dużo ludzi, żeby niepozornie przyłożyć w głowę i schować ciało w ciemnym zaułku. I trochę nam głupio, że może wychodzimy na niewdzięcznych ale naprawdę ledwo stoimy na nogach. Gość w końcu daje nam spokój. Ale jakoś tak chyba nie rozumie do końca, że możemy nie mieć już siły zwiedzać jego pięknego super wspaniałego miasta. Wracamy do motelu i padamy. Rano pobudka.
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/ |
21.04.2014, 16:19 | #22 |
Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
|
Wstajemy wcześnie rano, bo wcześnie mamy autobus. Nie do końca wiemy gdzie jest dworzec, zdajemy się więc na gps. Po 30 minutach dochodzimy do dworca, tyle że wygląda on na dworzec miejski. Próbujemy zasięgnąć języka u kierowców. Faktycznie to nie ten dworzec, na którym mieliśmy być. Na szczęście odjeżdża stąd autobus, który zabierze nas na ten właściwy. Odczuwamy pewien niepokój, bo autobus długo nie rusza, a czas do odjazdu naszego transportu do Sziraz nieubłaganie się zbliża. Na szczęście na dworzec trafiamy na czas. Jeszcze tylko trochę zamieszania aby znaleźć właściwy autobus z dziesiątków, które tu stoją i w wreszcie spokojnie rozkładamy się w super wygodnych fotelach autobusu klasy VIP. Klimatyzacja, telewizor, jedzonko, dużo miejsca – i niska cena. Przed nami blisko pół tysiąca kilometrów, które przemierzamy szeroką dwupasmową drogą, przez pustynną-górzyste krajobrazy.
W międzyczasie prosimy też kierowcę aby wysadził nas w Perspeolis, jakieś 60 km przed Sziraz, gdzie chcielibyśmy zobaczyć starożytne ruiny dawnej stolicy Persji. Niestety kierowca albo zapomniał albo nie zrozumiał albo miał nas w dupie i wysiadamy na dworcu w Sziraz. Trochę doskwiera nam głód więc atakujemy pobliski bar. W obsłudze same młode chłopaczki. Zdaje nam się, że zamawiamy pierś z kurczaka z ryżem. Do stolika jednak dostajemy udka. Ja się śmieje, a Ernest postanawia wyjaśnić Irańczykowi różnicę. Chłopak zabiera porcję i za chwilę wraca. Z udkami. Idziemy obaj do „szefa’, który zna z pięć słów po angielsku i na migi pokazujemy mu różnicę między piersiami a nogami. Jego twarz wyraża zrozumienie, natomiast nie następuje za tym nic, co by je potwierdzało. Zrezygnowani zjadamy udka, czyli irańską pierś U urodziwej pani kupujemy jeszcze bilety na autobus do Yazd na kolejny dzień. A po chwili zaczynają się problemy. Czyli walka z taksówkarzami, którzy za podwiezienie nas do Sziraz żądają cen jak za bilet lotniczy. Olewamy ich i kierujemy się o własnych siłach ku wylotowi z miasta. Jednak atmosfera między nami zaczyna być napięta. Jesteśmy zmęczeni, jest gorąco, niesiemy ciężkie plecaki i nie wszystko układa się po naszej myśli. Ernest w końcu ściąga plecak, odpina namiot i rzuca go w moją stronę, z wyrzutem, że on go nie będzie ciągle nosił. Faktycznie, ponosił go kilka godzin od czasu przekroczenia irańskiej granicy to mógł się zmęczyć. Jest go nawet gotów zostawić, kiedy mówię, że go nie wezmę. Oczywiście go zabieram, ale teraz idziemy praktycznie osobno, w ogóle się do siebie nie odzywając. Wychodzimy wreszcie na wylotówkę. Siadam z tobołami parę metrów od drogi i mam wszystkiego dosyć. Mam irański kryzys, wywołany brakiem swobody przemieszczania się, irańskimi taksówkarzami, gorącem, ciężarem bagażu i cholera wie czym jeszcze. Ernest stoi przy barierce tuż obok drogi. Zatrzymuje się koło niego samochód, przez chwilę coś gadają i auto odjeżdża. Żadna niespodzianka. Po chwili staje kolejne a rozmowa jest jakaś dłuższa. Wtem Ernest się odwraca i woła mnie. Wsiadamy do samochodu z trójką młodych Irańczyków, dwie siostry Sarah i Lale oraz Reza ich przyjaciel, za kółkiem. Dziewczyny świetnie gadają po angielsku więc szybko się dogadujemy. Są niezwykle sympatyczni i życzliwi. Do tego stopnia, że pomimo, iż mieli wracać do domu w Sziraz zabierają nas do Persepolis. Po drodze pytają co obejrzeliśmy w Sziraz. Kiedy słyszą, że dworzec są bardzo zaskoczeni. Sarah deklaruje, że jeśli chcemy to chętnie nam jutro pokażą ich piękne miasto, bo po prostu musimy je zobaczyć. Mamy już bilety do Yazd na autobus ruszający rano z Persepolis, ale nie wiele myśląc zgadzamy się na jej propozycję W Persepolis okazuje się, że już jest zamknięte. Jak chcemy zwiedzić ruiny musimy tu być następnego dnia. Okazuje się, że to nie problem. Irańczycy załatwiają nam nocleg u pracownika muzeum i obiecują, że rano po nas wrócą. Umawiamy się na 10. Nocleg spędzamy za niewielką opłatą w pustym domu, rozłożeni na dywanie przy akompaniamencie irańskiej telewizji. Tylko te wielkie karaczany wlatujące przez otwór wentylacyjny psują nam humory. Ten dzień zaczął się naprawdę kiepsko ale po raz kolejny w momencie kryzysu zjawiają się ludzie, którzy jednym słowem, uśmiechem, gestem odwracają wszystko o 180 stopni. Rano nasz gospodarz załatwia nam taksówkę informując zarazem ile konkretnie powinniśmy driverowi zapłacić. O 8 już jesteśmy pod potężnymi schodami wiodącymi do antycznych ruin. Biletów razem dostaliśmy dwanaście, specjalna oferta dla obcokrajowców. Kręcimy się po tych ruinach, które niestety nie robią na nas specjalnego wrażenia. Raz, że są naprawdę mocno przetrzebione, a dwa, że klimat tego miejsca psuje ogólny nieład. Walające się kable, blaszane budki strażników, elementy współczesnej zabudowy (jakieś trybuny), pracownicy rozłożeni na krzesłach, zasłaniający dobre kadry i uciekający kiedy widzą nas z aparatami. No bez szału. Po godzinie zwiedzanie mamy załatwione i czekamy w cieniu na przyjazd Rezy. Ten zjawia się trochę spóźniony, razem z Sarą i jej mamą. Lale chyba w pracy. Wracamy więc do Sziraz. Odwiedzamy piękne ogrody, mauzoleum Hafeza, urokliwy bazar, dawne więzienie, łaźnie. Nie wszędzie decydujemy się wejść, bo wszystko jest płatne i choć nie są to sumy astronomiczne (średnio w granicach 12 złotych) to gdyby to zebrać do kupy wyszłoby kilka stówek. A i tak za większość rzeczy płaci Reza. Kiedy oponujemy słyszymy tylko: jesteście naszymi gośćmi. To właśnie dzięki nim odmieniło się nieco nasze nastawienie do Iranu, nie zabytki, nie widoki ale ludzie, tacy którzy bezinteresownie chcą ci poświęcić swój czas, pokazać swoje miasto, opowiedzieć o nim, którzy cieszą się Twoim towarzystwem i chcą dać ci coś od siebie. Zjadamy pyszny obiad w znakomitej restauracji z lokalnym jedzeniem. Na środku znajduje się szwedzki stół, gdzie można wszystkich tych lokalnych specjałów popróbować przed zamówieniem. Atmosfera jest fantastyczna, po prostu świetnie się bawimy z tymi ludźmi. Oczywiście nikt nie pozwala nam zapłacić za obiad. Jeżdżąc z Rezą po mieście poznajemy specyfikę irańskiej ulicy od strony kierującego. Wiemy już, że jako piesi jesteśmy bez szans i nikt nie zwraca na nas uwagi. Miłą odmianą jest więc znalezienie się w aucie. A Reza dostarcza sporo rozrywki. Kiedy zauważa, że parkuje przed bramą z napisem „zakaz parkowania”, wraca do auta i przestawia je dwa metry do przodu wprost na przejście dla pieszych. Kiedy go pytamy czy tak można słyszymy tylko rozbrajające „no problem”. Dwa razy wjeżdżamy w ulicę pod prąd. Reza nie od razu łapie, że coś jest nie tak i śmieje się, że wszyscy jadą w drugą stronę i trąbią. Kiedy się wreszcie orientuje w sytuacji, wyraźnie rozbawiony rzuca „ok., no problem, ok”. No bajka, nawet gdzieś to mamy nagrane. Reza koniecznie chciał nam tez pokazać gdzie pracuje. Gość jest człowiekiem renesansu. Gra na pianinie po bogatych restauracjach a do tego robi za fryzjera w 2 czy trzech zakładach. Nas zabrał do dwóch z nich, na szybko modeling fryzury Na koniec tego wspaniałego dnia nasi przyjaciele odwożą nas na dworzec, pomagają kupić bilet i żegnają się z nami dopiero przed drzwiami autobusu. A my rezygnujemy z wycieczki do Yazd i wsiadamy w autobus jadący prosto do Teheranu. Kolejne, tym razem prawie tysiąc, kilometry autobusowej epopei.
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/ |
26.04.2014, 21:10 | #23 |
Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
|
Po całonocnej podróży, rankiem lądujemy na dworcu w Teheranie. Naganiacz w mgnieniu oka załatwia nam taksówkę, za cenę, którą sobie założyliśmy. 30 dolarów za transport pod Damawand - czyli prawie 100 km. Po drodze wykorzystujemy jeszcze naszego taksówkarza aby zajechać na zakupy i doładować telefon.
Jedziemy w stronę miejscowości Rayneh. Monsour, nasz kierowca, co jakiś czas wypytuje miejscowych o drogę. Z ich pomocą oraz małym udziałem naszej nawigacji docieramy do Polor gdzie znajduje się placówka Irańskiej Federacji Górskiej. Tu czeka nas niespodzianka. Okazuje się, że musimy wykupić pozwolenie na wejście na szczyt. I tak uszczuplamy nasze portfele o 50$ każdy. Ale dzięki temu mamy mapę i wiemy, z którego miejsca startować. Jedziemy więc dalej peugotem do przełęczy Bifurcate Maadan (2450 m n.p.m.). Rozstajemy się z naszym kierowcą biorąc od niego numer telefonu. Umawiamy się, że po zejściu będziemy po niego dzwonić. Zaczynamy podejście o własnych siłach. Pniemy się szutrową drogą, którą mogliśmy przejechać terenówką za kolejne kilkanaście dolarów. Po 200 metrach podejścia, to za co mieliśmy płacić, trafia nam się zupełnie za darmo. Coś, co wygląda zupełnie jak land rover defender (a nazywa się payzan), zatrzymuje się obok nas, a kierowca pyta czy nas podwieźć. Pewnie! Obok niego siedzi młody Afgańczyk. Szybko dochodzimy do tego, że nasz plan nie jest do końca idealny i oni mają dla nas lepszy. Zamiast podrzucić nas do meczetu Saheb al Zaman (3020 m n.p.m.), z którego zaczyna się szlak do base campu, urządzają nam wspaniały offroad. Terenówka pnie się coraz węższą i bardziej dziurawą drogą nieustannie do góry. Kierowca co jakiś czas załącza napęd na cztery koła. Niektóre zakręty pokonujemy na trzy razy, jest tak ciasno. Po mojej stronie za oknem widzę głównie przepaść, jeden błąd kierowcy i lecimy bez szans na cokolwiek. Mijamy kilka osad pasterskich i w końcu dojeżdżamy do końca drogi. Tu nasz kierowca pokazuje nam którędy dotrzeć do schroniska. Jeszcze tylko śniadanie i ruszamy. Nie dość, że oszczędziliśmy mnóstwo energii, to startujemy teraz z pułapu 3700 m n.p.m. dzięki czemu mamy do pokonania już tylko 500 m przewyższenia. Jest tylko jeden mały problem – sami wyznaczamy sobie szlak. Poza początkowym fragmentem, gdzie mamy do pokonania spory żleb, droga nie jest trudna. Za to męcząca, ciężar plecaków daje się we znaki, podobnie jak rosnąca wysokość. Po kilku godzinach w końcu docieramy do schroniska 3 Bargah. Na miejscu spotykamy dwóch Polaków i Słoweńca. Na małym wypłaszczeniu rozstawiamy namiot. Jeszcze tylko pracownik schroniska przychodzi sprawdzić czy mamy pozwolenie i idziemy spać. Plan wstać o 4 i ruszać do góry. Plan uległ lekkiej modyfikacji, ruszamy 15 minut po szóstej. Razem z nami ruszają Polacy i Słoweniec. Idziemy oczywiście na lekko, tylko nieco jedzenia i picie. Poranny mróz daje się we znaki, szybko kostnieją dłonie i stopy. Słońce wstaje powoli gdzieś za granią i kiedy w końcu jego promienie do nas docierają robi się minimalnie cieplej. Droga od schroniska prowadzi żlebem, z którego w końcu wychodzi się na grań. Do pewnego momentu wszyscy pięcioro idziemy w miarę blisko siebie. Na 4800 m n.p.m. robimy z Ernestem przerwę na śniadanie. Wtedy pozostała trójka zostawia nas w tyle. Po śniadaniu ruszamy dalej, a odległość między nami rośnie. Z grani schodzimy w kolejny żleb. Nie ma tu wyraźnego szlaku, więc samemu trzeba sobie wybierać drogę. Podłoże jest fatalne, osuwający się piach i kamienie. Każdy niepewny krok kończy się zmarnowaniem energii na złapanie równowagi i nie osunięcie się. W końcu docieram do lodowca, mijam go z prawej strony. Kiedy jestem u jego końca, w dole widzę schodzącego Słoweńca. Gość ma niesamowitą kondycją, szczyt zaliczony i niemal biegiem idzie w dół. Decyduje się odbić nieco w skały aby mieć pewniejszy grunt, po prawej mijam lodospad i wiem, że jestem na około 5000 m n.p.m. Wreszcie wychodzą na małe wypłaszczenie przed szczytem. Spotykam kolegów z Polski, schodzących już w dół. Trochę mnie straszą, że to jeszcze półtora godziny do końca. Ernesta już nie widzę, zastanawiam się tylko czy dalej idzie. Daje chłopakom napój, żeby mu przekazali jak na niego trafią. Wydolność mojego organizmu jest już drastycznie mała, robię kilka kroków i staje, i tak co chwilę. Do tego coraz mocniejszy wiatr utrudnia złapanie oddechu. W powietrzu coraz wyraźniej wyczuwam zapach siarki. To co z dołu wzięliśmy za unoszony wiatrem śnieg okazuje się być wyziewami wulkanicznych gazów. Po 40 minutach o 14:40 staję na szczycie – 5671 m n.p.m.! Jest dobra godzina więc trochę się rozglądam, robię zdjęcia. Liczę, że może zaraz dojdzie Ernest. Przez chwilę próbuje namierzyć otwór, z którego wydobywają się opary. W pewnym momencie wiatr zawiał tak, że znalazłem się w siarczanej chmurze. Prawie się osunąłem. Szybko zmieniam miejsce. Przebywanie na szczycie zaczyna mnie coraz bardziej osłabiać. Za to widoki są przednie. Gdzieś tam pod warstwą chmur jest Morze Kaspijskie. Po 40 minutach stwierdzam, że muszę schodzić. Ok 15:30 spotykam Ernesta, jest jakieś 40 minut od szczytu. Życzę mu powodzenia i ruszam w dół. Nogi bolą coraz bardziej a osłabienie nie mija. Większość drogi zjeżdżam razem z gruntem. Kilka razy ląduje, to na plecach to na tyłku. Lodowiec tym razem mijam drugą stroną, idąc po skałach. Słońce powoli chowa się za granią i jego promienie świecą już tylko na odległe schronisko i to co poniżej. Gdzieś koło 4500 m n.p.m. moje samopoczucie się poprawia. W końcu trafiam w początkowy żleb i wyraźną ścieżką schodzę do schroniska. O 18 jestem w base campie. Słońce już zaszło i zapada zmrok. Jeszcze tylko gorąca herbata w schronisku i zawijam się w swój śpiwór. Po 19 wraca Ernest, na szczycie był o 16, za to z Polską flagą. Koniec zejścia zaliczył po ciemku. Jesteśmy wykończeniu ale szczęśliwi. Następnego dnia wstajemy o 7. Śniadanie, pakowanie i o 9 ruszamy na dół. Stąd prowadzi wyraźna ścieżka. Przeszkadza tylko ból nóg. W końcu robi się ciepło i można zrzucić grubsze ciuchy. Schodząc spotykamy kolegów z Polski, mijamy meczet i strzegące go kozy. Koniec trasy robimy już w krótkich koszulkach, im bliżej asfaltowej drogi tym bardziej gorąco. Wszędzie kurz i piach, czujemy się nim oblepieni. Do drogi dobijamy ok. 14. W międzyczasie dzwonimy po Monsoura. Odbiera jego żona, która niby lepiej mówi po angielsku, w te słowa: - Hello! It's Monsour husband. No tak, pewnie Nie mniej jednak tłumaczę co i jak i zdaje mi się, że się dogadaliśmy. Po kilku minutach dzwoni telefon a w słuchawce kobiecy głos przedstawia się jako córka Monsoura. Ta wydaje się, że opanowała najwyższy w rodzinie poziom angielskiego więc tłumaczę wszystko od nowa, że Monsour, taxi, dwa dni temu, to samo miejsce. I znowu wydaje mi się, że się dogadaliśmy. Po godzinie zjawia się Monsour Pakujemy się do auta i ruszamy w stronę Teheranu. Ze dwa razy jeszcze się zatrzymujemy, Monsour bardzo chcę mieć z nami zdjęcie a i my szukamy kadrów. Po drodze jeszcze rozmawia przez telefon i nagle daje mi słuchawkę. Z drugiej strony łącza jego córka mówi mi, że tata bardzo by chciał nas zaprosić na lunch do swojego domu. Z radością przyjmujemy propozycję. Jesteśmy ciekawi jak wygląda irańskie mieszkanie w mieście. W domu wita nas Parvenah, żona naszego kierowcy. Stół już nakryty a po chwili pojawia się na nim pyszne jedzenie: baranina, kurczak, coś dziwnego na słodki i oczywiście sałatki. Do picia dostajemy pyszną lemoniadę. Monsour wydaje się być zdziwiony, że nawet nie tykamy coca coli. Czas leci miło i przyjemnie na pogawędkach i podziwianiu malunków autorstwa Parvenah, przedstawiających historyczne perskie wzory. W końcu jednak czas się pożegnać. Na do widzenia dostajemy jeszcze pełną siatkę prowiantu na drogę Jedziemy na dworzec, gdzie Monsour pomaga nam zakupić bilety do Tabrizu. Rozliczamy się (na umówioną kwotę, obiad naprawdę był z czystej życzliwości) i żegnamy. Pakujemy się już po raz trzeci do wypasionego irańskiego autobusu i ruszamy do Tabriz, w stronę granicy z Turcją. [/i]
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/ |
11.05.2014, 11:35 | #24 |
Zarejestrowany: Jun 2009
Miasto: Bielsko-Biała
Posty: 5
Motocykl: Hornet 600
Online: 17 godz 34 min 29 s
|
Świetna relacja,czekam na więcej
|
08.06.2014, 16:55 | #25 |
Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
|
Do Tabrizu podróż mija sympatycznie w eleganckich warunkach - jednym słowem głównie śpimy W Tabrizie czeka nas jednak przesiadka. Musimy jednak czekać dwie godziny nim o 6 otworzą kasy. Jest trochę problem z tym, którą wybrać i jak się dogadać ale jakoś udaje się kupić bilet. Trochę trudniej trafić potem na odpowiedni peron ale i to się udaje. Tylko, że... autobus jest już o kilka klas gorszy. Taki jakie jeszcze można spotkać w Polsce, sprowadzone po z Niemiec, które lata świetności miały gdzieś w czasach moich narodzin. Dla mnie to mordęga, bo nie mam co zrobić z nogami, a podróż jednak trochę trwa. Gdzieś pod jej koniec przysiada się do nas młody Irańczyk - Morteza. Zaczynamy sobie rozmawiać, bo gość świetnie operuje angielskim. Jest przedsiębiorcą i jedzie do Turcji. Jest wyraźnie zainteresowany tym jak nam się podobało w jego kraju. Nagle siedzący przede mną nastolatek odwraca się i pyta coś Mortezy. Ten tłumaczy pytanie, które w zasadzie skierowane jest do nas: Czy znamy Ewę Farną? I tak się dowiadujemy, że Ewa ma wiernych fanów nawet w egzotycznym Iranie
Autobus kończy swój bieg w Maku, gdzie wysiadamy razem z Mortezą. Łapiemy wspólnie taksówkę i jedziemy do Bazarganu. Przy okazji żalimy się naszemu koledze na naciągających nas taksówkarzy. Morteza udziela nam rad i wskazówek, które mogą okazać się przydatne jeśli kiedyś wrócimy do jego kraju. Na granicy zaczyna się gehenna. Na zmianie są inni urzędnicy niż ci, którzy nas tu przyjmowali na wjeździe. To w sumie nie powinno dziwić ale sprawę utrudnia. Goście nie bardzo wiedzą czego chcemy, co mają zrobić i jak to rozwiązać formalnie. Na szczęście Allah nad nami czuwał stawiając na naszej drodze Mortezę. Facet wszystko załatwia, biega od okienka do okienka, wypytuje, przekazuje, informuje. Po dłuższym czasie ruszamy na parking celny. Tam spędzamy dobre 40 minut zanim ktoś w ogóle zwróci na nas uwagę. Okazuje się, że opłaty za postój motocykli musimy dokonać w banku, który jest gdzieś indziej. Idę z Mortezą szukać banku. Bank oczywyiście niczym się nie wyróżnia, wszystko napisane maczkiem. Podobnie jak druk przelewu. A do zamknięcia biura parkingowego 15 minut :mouthshut: Morteza szybko wypełnia druk i dokonuje opłaty. Wracamy na parking i ostatnim rzutem załatwiamy naszą sprawę. Idziemy do hangaru gdzieś wśród kilku sportowych Ducati i Hond (których posiadania zabraniają irańskie przepisy) stoją nasze wierne rumaki Zabieramy je ponownie na granicę. Tu ostatnie formalności, przebieranie i możemy jechać. Chcemy jeszcze oddać Mortezie kasę, którą zapłacił w banku (60$) ale on w ogóle nie chce o tym słyszeć: Jesteście moimi gośćmi i chcę żebyście dobrze wspominali Iran Złoty człowiek. Było mu też trochę głupio, że takie trudności spotykają nas na granicy, nam z kolei było głupio, że poświęcił nam pół dnia i jeszcze za nas zapłacił. Siłą Ernest wcisnął mu do ręki 20$. Na więcej nie było szans :smile: Nie wiem jak to się dzieje, ale po tureckiej stronie wieje jak cholera - znowu. Nie możemy sobie odmówić zajechania do naszych przyjaciół ze stacji benzynowej. Witają nas uśmiechami i czajem a my się czujemy jakbyśmy wrócili do swoich I znowu dostajemy zaproszenie na obiad. Ale nie tylko. Musa proponuje nam nocleg u siebie w domu, na wsi jakieś 20 km w stronę Araratu. Najlepsze jest to, że Musa chciał prowadzić motocykl :lol: Mówię mu, że mój za ciężki ale Ernesta lżejszy :P Ernest jednak też jakoś zgrabnie się wywinął. Koniec końców Musa jedzie ze mną jako pasażer. Domostwo Musy niewiele się różni od pasterskich chat Kurdów. Z tym, że jest biedniej. W domu mieszka jeszcze jego schorowany ojciec, siostra i syn Musy. Spędzamy przyjemnie czas przy herbacie i ciastkach. Pomagamy Musy ojcu sprawdzić ciśnienie, oglądamy trochę tureckiej telewizji i wreszcie idziemy spać. Rano wstajemy skoro świt. Musimy odwieźć Musę do pracy i sami w końcu ruszać w drogę. O 6 jesteśmy w zakładzie i oczywiście załapujemy się na śniadanie Wreszcie jednak trzeba się pożegnać i zostawić tych przyjaznych ludzi za nami. Kiedy już nabraliśmy pędu zaczynam odczuwać nieopisaną radość związaną z jazdą motocyklem, z ponownym przemieszczaniem się na dwóch kółkach, ze swobody jaką to daje, z niezależności - to jest to uczucie, kiedy wiesz, że właśnie po to kupiłeś motocykl i właśnie dlatego podróżujesz tak a nie inaczej. W Iranie byliśmy uwiązani, zależni od ludzi, autobusów etc. Teraz znowu ogranicza nas tylko pojemność zbiorników paliwa. Jedziemy na północ, chcemy w końcu dotrzeć do gruzińskiej granicy. Pod kołami mamy fantastyczny asfalt, a dokoła piękne widoki. Gdzieś tam się rozjeżdżamy i wpadamy na siebie dopiero przed granicą Co ciekawe część drogi przejechaliśmy innymi trasami. Mnie nawigacja poprowadziła brzegiem lazurowego jeziora Cildir, gdzie widoki i klimat kojarzyły mi się ze szkockim wybrzeżem. Porywisty wiatr urywający głowę również ;p Kiedy pytałem Ernesta o to jezioro w ogóle nie wiedział o co chodzi. Takie widoki panie Niestety przejście na które się kierujemy okazuje się zamknięte. Nawet do niego nie dojeżdżam, informuje mnie o tym jakiś tubylec. Kiedy Ernest mnie dogania nie chce mi wierzyć i jedzie dalej. Zrobiłem więc sobie 40 minutowy odpoczynek, bo bylem przekonany, że jeszcze go tu spotkam Kiedy wraca ruszamy ku innemu przejściu, do którego mamy prawie 100 km. Nie jest to aż tak wielki problem bo tureckie widoki dalej zachwycają. Im dalej na północ tym tak jakoś mniej turecko. Robi się mroczie, góry wydają się posępne. Gruzińska granica nie stwarza żadnych problemów i mijamy ją szybko. Zaraz za nią zjeżdżamy na stację. Zaczyna siąpić. Postanawiam się wiec trochę ubrać na deszcz. Niespecjalnie może to przemyślałem i robię to przed frontem stacji. Wtem wybiega gość i coś na mnie krzyczy. Chyba nie spodobały mu się moje gacie :niewiem: Potem Ernest mi mówił, że chodzi o kobiety siedzące w środku, które pewnie gorszy mój jędrny tyłek :P Cóż mnie to też uraziło i jednak rezygnuje z tankowania tutaj :P Powoli dzień szarzeje i trzeba by się spieszyć bo chcielibyśmy dojechać do Tbilisi. Czarne chmury, padający deszcz i kończący się dzień powodują, że Gruzja wydaje się bardzo obca, nieprzyjazna. Odczuwam dziwny lęk i obawę. Nagle gdzieś am z podświadomości wychodzą wszystkie te obrazy gruzińskich wojen, partyzantki, porwań etc. Do tego znowu się gdzieś z Ernestem rozjeżdżamy i jadę sam. Jest kompletnie ciemno i cały czas leje. Wydaje się, że droga, którą jadę mogłaby być całkiem malownicza za dnia. Po prawej rzeka, po lewej skały. No niestety ja nie widzę nic. Staram się skupić na światłach jadącego przede mną samochodu. W Borjomi zatrzymuje się na stacji. Pora uzupełnić zapasy. Podchodzi do mnie jakiś starszy gość i proponuje nocleg u siebie. Niestety ja nadal odczuwam ten dziwny lęk i nadal jeszcze Gruzja wydaje mi się nieprzyjazna. Staram się kulturalnie odmówić, tłumaczę, że muszę czekać na kolegę. Jakoś się udało. Być może ominął nas świetny wieczór w zacnym gronie no ale co zrobić. Po jakimś czasie zjawia się Ernest. Garmin poprowadził go gdzieś w górską drogę. Nie ma co piękna pogoda i czas na penetrowanie górskich szlaków solo Ruszamy już razem. Ponoć droga z Brojomi na północ, w stronę Gori dostarcza bardzo sympatycznych widoków. Niestety my tego nie potwierdzimy. Oczywiście również nie zaprzeczymy, my po prostu nic nie widzieliśmy Odczuwam ogromną ulgę kiedy w końcu zaczyna się autostrada, dwupasmowa i dobrze oświetlona. Przestaje też padać. Możemy zwiększyć tempo, dzięki czemu o północy meldujemy się u Jakuba w jego hostelu Opera. Powiem tak: po takim czasie pierwsza szklanka wina smakuje dziwnie, każda następna coraz lepiej. Ululani jak należy zapadamy w zasłużony sen.
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/ Ostatnio edytowane przez bathory : 08.06.2014 o 17:03 |
09.06.2014, 01:17 | #26 |
Zarejestrowany: Jan 2014
Miasto: Rz-ów
Posty: 649
Motocykl: RD07
Online: 3 tygodni 2 dni 14 godz 42 min 51 s
|
Do teraz, na jeden raz. Mega
|
09.06.2014, 16:22 | #27 |
Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
|
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/ |
03.07.2014, 21:38 | #28 |
Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
|
Rankiem wypada się zastanowić nad dalszym rozwojem sytuacji. Nasz pogodynka wysyła nam z Polski niezbyt pocieszne informacje dotyczące najbliższych dni w Gruzji. Dla pocieszenia dodaje, że ładnie w tym czasie ma być w Armenii. Stwierdzamy, że decyzja zapadnie wieczorem. Póki co wyruszamy na zwiedzanie stolicy.
Od Jakuba z hostelu do stacji metra idzie się jakieś 10 minut. Te 10 minut momentalnie przenosi nas do postsowieckiej europejskiej rzeczywistości. Po prostu czujemy się jak u siebie Doładowujemy kartę metra i ruszamy w drogę. Wysiadamy gdzieś w centrum, choć nie do końca wiemy czy we właściwym miejscu. Próbujemy znaleźć pocztę, żeby wreszcie wysłać kartki do Polski - bezskutecznie. Zjadamy jeszcze trochę śmieciowego żarcia, w miejscu, które na całym świecie oferuje to samo menu i wracamy do metra aby przejechać jeszcze kawałek. Tym razem już faktycznie jesteśmy w centrum, niedaleko starówki. Zapadamy w ciche, wąskie i spokojne uliczki. Wpadamy w dobry humor i z coraz większą ochotą przemierzamy urokliwe zaułki Tbilisi. Znajdujemy nawet polskie akcenty Wąskimi, stromymi schodami pniemy się coraz wyżej ku górującej nad nami, monumentalnej figurze Matki Gruzji. Mijane budynki, choć zaniedbane, przy dzisiejszej pięknej pogodzie, robią bardzo przyjemne wrażenie. W końcu przez mały park dochodzimy do stojącego na szczycie góry Sololaki, monumentu Karlis Deda. Matka Gruzja zapraszająco wyciąga w naszą stronę dłoń z czarą wina, jednocześnie ostrzega przed złymi zamiarami potężnym mieczem dzierżonym w drugiej ręce. Zdecydowanie my mamy tylko dobre zamiary Przechodzimy masywem Sololaki w kierunku twierdzy Narikala. Z góry rozpościera się fantastyczny widok na całe miasto oraz na pięknie położony ogród botaniczny. Teraz widzimy, że można tu również dotrzeć kolejką linową. Nic to jednak, bo zdecydowanie mamy dzisiaj nastrój na nieśpieszne spacerowanie. Z samej twierdzy niewiele już zostało, trochę murów, resztki baszt oraz odrestaurowany kościół Św. Mikołaja. W dole widać rzekę Mtkwari i stojącą na jej urwistym brzegu świątynię Metechi, obok której dumnie pręży się Wachtang Gorgasali - gruziński król, święty Gruzińskiego Kościoła Prawosłąwnego - zastygły w bezruchu na swym potężnym ogierze. W panoramie miasta wyróżnia się potężny Sobór Trójcy Świętej. Schodzimy powoli w dół, docierając do bardziej ruchliwej i reprezentacyjnej części starówki. Upatrujemy jakąś knajpę i zagnieżdżamy się w środku. Pora spróbować tutejszych specjałów. Nasz wybór pada na chaczapuri. Kelnerka tylko z ironicznym uśmieszkiem pyta czy aby na pewno wersję dużą. No jak my nie zjemy? Przecież umieramy z głodu. Kiedy przychodzi do płacenia rachunków, ta miła pani proponuje, że resztę nam spakuje na wynos Dzień ma się już ku zachodowi więc wracamy powoli do naszego hostelu. W międzyczasie zapada decyzja. Rankiem ruszamy do Armenii. Trochę podejrzanym zdaje się to, że pogoda znowu jest całkiem niezła. W cieple słońca wyjeżdżamy z Tbilisi i kierujemy się najpierw nieco na wschód a potem na południe. Tuż za stolicą droga przypomina nieskoordynowany układ lejów po bombach, które ktoś próbował wyrównać czołgami. Na szczęście dalej jest już lepiej. Przyjemny asfalt, sporo winkli, ładne widoki. Zjeżdżamy też trochę z głównej drogi przejeżdżając prze gruzińskie wioseczki. Granicę armeńską pokonujemy bez problemu. Zaraz za nią podbiegają do nas naganiacze i mówią coś o konieczności wykupienia ubezpieczenia na pojazd. Hm przecież mamy Zielone Karty? Nie dajemy się więc naciągnąć i jedziemy dalej. Później w wolnej chwili sprawdzam swoją zieloną kartę i okazuje się, że Armenia w niej nie figuruje Droga po armeńskiej stronie biegnie potężnym wąwozem rzeźbionym przez majaczącą w dolę rzekę. Gdzieś na jego prawej stronie pojawiają się i znikają tory kolejowe. Mijamy kilka miejscowości, które czasy swojej świetności mają dawno za sobą. Krajobraz raczej post industrialny. Pewnie za czasów rządów braci sowietów przemysł wydobywczy czy przetwórczy tu prosperował. Dzisiaj pozostały potężne, opuszczone, a może tylko zapuszczone hale i fabryki. Słońce na horyzoncie niknie w krwawej łunie więc zjeżdżamy z drogi i pniemy się parę kilometrów w górę szutrówką. Znajdujemy dogodne miejsce pod namiot i idziemy spać.
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/ |
04.07.2014, 21:38 | #29 |
Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
|
Rankiem budzi nas dziwny, delikatny szmer, coś jakby szurało o powłokę namiotu. Wstawać i sprawdzać jednak jakoś zbytnio się nie chce, zwłaszcza, że ręce wystawione na zewnątrz śpiwora wskazują, że nie jest najcieplej. Dobrze jednak wiemy, że nikt nas w tej podróży nie wyręczy (i całe szczęście), więc podnosimy się do pozycji siedzącej, rozpinamy sypialnię, potem tropik i...
No to nas nasza pogodynka załatwiła. To my uciekamy z Gruzji, gdzie ma padać, do rzekomo słonecznej Armenii i już pierwszego dnia atakuje nas zima! Nie żebyśmy byli jakoś przerażeni tym co zastajemy poza namiotem. Nawet nas to bawi Zaczynamy się pakować. Zostawiamy na boku parę cieplejszych ubrań, w których będziemy jechać. Silniki odpalone i w drogę. No przynajmniej mój motocykl załapał o co chodzi, bo Ernesta jak widzę buksuje w miejscu i ani myśli jechać. Dojeżdżam sobie na spokojnie do dróżki, zostawiam moto i wracam pomóc koledze. Narowisty singiel bez pomocy nie wyjedzie po mokrej, ośnieżonej trawie. Powoli staczamy się do asfaltu. Zdecydowanie nie zanosi się na to aby miało przestać padać. Włączamy się do ruchu i lecimy... jakieś 40 km/h. Jest zimno, mokro, cały czas sypie. Ciężko nazwać to przyjemną jazdą. Mam dziwne wrażenie, że jedziemy do kogoś na Wigilię. Tylko do kogo? Sytuacja staje się wreszcie na tyle kryzysowa - praktycznie nic nie widać, no i te zimno - że zjeżdżamy do przydrożnego baru. Ledwo zresztą udaje nam się wjechać na pokryty 20 cm warstwą śniegu parking. Wchodzimy do środka gdzie jakoś nadzwyczaj pusto. W zasadzie nie ma nikogo. Po chwili zjawia się szefowa. Na całe szczęście nie mówi, że zamknięte i nie wygania nas. Zamawiamy jajecznice i gorąco herbatę. Szkoda tylko, że w tym pomieszczeniu nie ma ogrzewania ( Przeciągamy nasz pobyt o kolejną herbatę, potem kawę. W końcu stwierdzamy, że perspektywy nie zapowiadają nagłego nadejścia odwilży więc trzeba ruszać mimo wszystko. Zakładamy na siebie praktycznie wszystko co mamy. Ernest po tym jak nas okradli na początku w Turcji, jest w trochę gorszej sytuacji, szczególnie, że wybrał na tę podróż kombinezon przeznaczony raczej na Afrykę Wykopujemy się z parkingu, do pełni klimatu brakuje tylko świątecznej ciężarówki Coca-Coli. Im dalej na południe, im bardziej obniża się wysokość tym bardziej śnieg zamienia się w deszcz. Gdzieś przed Erywaniem opady ustępują prawie całkowicie. Wjeżdżamy do miasta i kręcimy się po nim chwilę w poszukiwaniu kafejki internetowej. Koniec końców decydujemy się uciekać ze stolicy. Duże miasta nam nie służą i wcale nie chce nam się w nich siedzieć. Kiedy przekraczamy granicę miasta już zmierzcha. Jedziemy armeńską autostradą czy tam drogą szybkiego ruchu. Mało co widać bo ciemno. Kiedy nagle moje koło z impetem wpada w jakąś dziurę, tak, że aż zęby mi zadzwoniły, wiem już, że najwyższa pora zjechać gdzieś na nocleg. Skręcamy w boczną drogę, którą jedziemy kilka kilometrów, potem jeszcze dobry kilometr albo dwa gdzieś w pole. Dalej od wszystkiego się chyba nie da. Chyba jednak by się dało. Rano budzi nas klakson ciężarówki i wołania młodych facetów. Nieco zdezorientowani wychylamy się z namiotu. Okazuje się, że rozłożyliśmy się na drodze polnej drodze, którą chłopaki chcą akurat przejechać na swoje pole, gdzie w oddali widać kilka osób gotowych do pracy. Ale ale w oddali widać też coś zupełnie wspaniałego. Pierwszy raz Ararat ukazuje nam się w pełnej krasie !! I co można rzecz, jest piękny Gramolimy się z namiotu, pierwsze co to łapiemy aparaty i fotografujemy świętą górę Ormian. Goście z samochodu wołają, żeby im też zrobić zdjęcie. Proszę! Nikt nie krzyczy, nikt nie pogania, nikt się nigdzie nie spieszy. Żeby było przyjemniej z drugiej strony krzaków rosnących przy naszym namiocie widać Aragats Kierunek południe, tam gdzie ucieka potężna czarna chmura. Jechać tak, żeby jej nie dogonić. Docieramy do klasztoru Chor Wirap. Zostawiamy motocykle i wspinamy się na małe wzniesienie na którym zbudowano świątynię. Poświęcamy chwilę pierwszemu na naszej drodze ormiańskiemu zabytkowi, zresztą jednemu z bardziej znanych. Trochę ludzi się tu kręci, na parkingu stoją autokary, wycieczki chyba z Europy. Z monastyru znowu piękny widok na Ararat. Generalnie chcieliśmy jechać do Górnego Karabachu, ale właśnie w tamtą stronę idzie ta czarna zaraz po niebie. Jedziemy więc do Noravank. Kiedy skręcamy z głównej drogi robi się przyjemniej. Otaczają nas piękne góry, asfalt wije się zboczami wzniesień. Odbijamy w drogę prowadzącą skalistym wąwozem do samego monastyru, gdzie zresztą się kończy. Dobrze, że na parkingu postawili automat do kawy, bo coś czujemy się zmęczeni. Noravank zdaje się być bardziej kameralny niż Chor Wirap, choć i tu dojeżdżają autokarowe wycieczki. Zatrzymujemy się na przydrożnym straganie i po skutecznych targach Ernesta mamy butlę lokalnego wina Pora się trochę oderwać od obleganych miejsc. Za wioską Vernashen asfalt przechodzi w szutrową drogę, która dość szybko zaczyna piąć się w górę. Po kilkunastu minutach spoglądamy na wszystko z góry, jeżdżąc po wspaniałych górskich szutrach. Droga nie jest najłatwiejsza, jest stromo, kamieniście a zakręty zawijają niemal w miejscu. Za to naszymi jedynymi towarzyszami są cisza, spokój i przestrzeń Penetrując górskie ścieżki docieramy do monastyru Spitakavor i od razu wiemy, że tu spędzimy noc. Właśnie takiego miejsca szukaliśmy, daleko od cywilizacji, daleko od turystów, zgiełku, fleszy aparatów zapisujących na cyfrowej matrycy kolejną atrakcję z krzywym horyzontem. Rozbijamy namiot obok, leżącego na zboczu góry Teksar, na wysokości 2500 m n.p.m. - monastyru. Przenikliwa cisza, genialny widok, uświęcone butelką grzanego wina. To zdecydowanie jedno z takich miejsc, w którym nic nie robiąc można spędzić wiele czasu. Ranek jest dosyć zimny. Poza chłodem pogoda jest idealna. Próbujemy ruszyć jeszcze wyżej, jednak gdy docieramy do linii śniegu i widzimy, że droga dalej pnie się do góry - odpuszczamy. Wracamy do asfaltu objeżdżamy górski masyw aby dotrzeć do ruin twierdzy Smhateberd. Droga do niej okazuje się jeszcze bardziej wymagająca niż ta z dnia poprzedniego. W tym momencie cieszę się, że kufry i zbędny szpej zostawiłem w Tbilisi. Z całym majdanem byłoby zdecydowanie trudniej. Z powstałej na początku V wieku twierdzy nie zostało więcej niż mur zarysowujący jej kształt. Trzeba jednak przyznać, że wybudowano ją w fantastycznym miejscu z kapitalnym widokiem na okolice i klasztor Tsakhatskar - ledwo widoczny w oddali, nasz kolejny cel. I znowu pełnymi kolein, kamieni i zakrętów drogami jedziemy do miejsca, w którym aż chce się siedzieć i delektować atmosferą gór i zapomnianej mistyki dawnego klasztoru. Także spędzamy tu trochę czasu ciesząc się brakiem pędu i konieczności robienia czegokolwiek. Postanawiamy jechać nad Sewan i tam szukać kolejnego noclegu. Po drodze, poszukując ruin karawanseraju Lernantsk trafiamy do leżącej na uboczu, zapomnianej wioski. Jest tam jednak sklep, a my potrzebujemy kilku rzeczy. W środku wita nas sprzedawca i jego znajomy, wyraźnie zainteresowani nietypowymi gośćmi. Kupujemy to co nam potrzebne i już mamy wychodzić. - A może byście chcieli bimbru? – pada pytanie. – Nie, nie! – odpowiadamy. –Ale to czacza, musicie spróbować! I już widzę jak jego żona leci gdzieś i za moment wraca. Na ladzie lądują trzy stakany i butelka. Po chwili słychać charakterystyczny dźwięk pełnego szkła obijającego się o siebie. Zgłaszamy jeszcze ostatni formalny sprzeciw: - Ale jak my pojedziemy, przecież policja? Dostajemy zapewnienie, że to żaden problem, a poza tym najbliższa policja jest nad Sewanem. Co więcej sprzedawca mówi, że nie mamy tam po co jechać, bo zimno i pada. Lepiej jak zatrzymamy się w oddalonym o kilkanaście kilometrów karawanseraju Selim, gdzie znajdzie się i miejsce na namiot i źródło wody. - No a wieczorem my weźmiemy wódkę i jedzenie i do was przyjedziemy – dodaje na koniec. Także jesteśmy umówieni na wieczór. Bierzemy zakupy, podarowaną butelkę czaczy (kaukaski bimber z winogron – 50-70%) i ruszamy. Pochodzący z XIV wieku zajazd dla karawan, leżący na przełęczy, na wysokości 2410 m n.p.m. tej nocy znowu posłużył strudzonym podróżnym, którzy po dniu pełnym przygód i wieczorze pełnym życzliwości i dobrych ludzi, rozbili w nim swój namiot i schowali swoje rumaki aby wypocząć niczym dawni kupcy. Pomimo nadesłanych nam z Polski niekorzystnych prognoz ruszamy nad Sewan. Z przełęczy pniemy się jeszcze do góry aby wyjechać na rozległą równinę, gdzie jedziemy otoczeni zimowymi krajobrazami w pięknym ale nie dającym ciepła słońcu. Sewan wygląda fantastycznie, jego głęboki morski kolor i leżące na drugim brzegu zabielone śniegiem góry cieszą oko. Po drodze zatrzymujemy się tylko dwa razy, przy małym kościółku i przy monastyrze Hayravank. Dalej kierujemy się na Erywań. Kiedy zbliżamy się do miasta na horyzoncie ukazuje się Ararat, czuwający nad stolicą ormiańskiego państwa. W mieście poświęcamy kilka godzin na wysłanie pocztówek, bo już długo z tym zwlekaliśmy. Ruszamy na Eczmiadzyn, zwany też ormiańskim Watykanem i… przejeżdżamy go kompletnie nie zainteresowani. Znowu – nie tego szukamy. Ostatni rzut oka na Ararat z tyłu i Aragats przed nami i jedziemy w kierunku gruzińskiej granicy. Po drodze wypada nam jeszcze jeden nocleg w krainie chaczkarów. Ernest czuje się coraz gorzej, armeński atak zimy dał mu się we znaki i chłop ledwo żyje. Ma tak zawalone gardło, że ledwo mówi, ledwo też jedzie. Rano wita nas pasterz prowadzący owce na wypas, nieco zdziwiony naszą obecnością. Dosłownie na 15 km przed granicą mamy wątpliwą przyjemność z armeńską policją. Zaraz po zatrzymaniu myślimy o tym nieszczęsnym ubezpieczeniu, którego nie wykupiliśmy. Okazuje się jednak, że chodzi o przekroczenie prędkości w terenie zabudowanym. Targów nie ma, nawet mocno się nie wykłócamy bojąc się pytania o ubezpieczenie. Wyrok jest jednak srogi - 50$ od głowy. Trochę nam to psuje humory, no ale bywa i tak. Przekraczamy granicę na rozległym wypiździewie gdzie absolutnie nic nie ma poza budkami granicznymi. Droga w kierunku Tbilisi jest bardzo malownicza a pogoda dalej nam sprzyja. Pod wieczór meldujemy się ponownie u Jakuba. Ernest połyka garść prochów i zapija syropem. Okazuje się, że to pomaga. Rano jest z nim zdecydowanie lepiej.
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/ |
06.07.2014, 12:28 | #30 |
Zarejestrowany: Jan 2014
Miasto: Rz-ów
Posty: 649
Motocykl: RD07
Online: 3 tygodni 2 dni 14 godz 42 min 51 s
|
|
Narzędzia wątku | |
Wygląd | |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
LS2 MX 456 miał ktoś w garści? | majo | Kaski | 14 | 08.02.2015 14:31 |
MotoGóry 2013 - czyli zdobywamy najwyższe szczyty Kaukazu | airwolf | Trochę dalej | 13 | 03.10.2013 13:33 |
Na Wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja! - Czyli jak planować, żeby wyszło kompletnie inaczej niż się planowało | czosnek | Polska | 61 | 15.02.2011 20:28 |
czy ktos miał styczność z napędami VAZ?? | krystek | Rama, zawieszenia, napęd | 9 | 18.08.2008 01:03 |