15.10.2014, 19:22 | #1 |
Po niespełnione marzenia... [Maroko 2014]
Był ciepły jesienny dzień AD2011. Wracaliśmy właśnie z Merzougi gdy kątem oka dostrzegłem to coś. Zatrzymałem się.
- Pojedźmy tam! - krzyknąłem pokazując palcem jakoś tak w kierunku zachodnim. - Zwariowałeś ? Tam nie ma nawet drogi, poza tym noce są zimne... i co będzie jak spadnie deszcz ? Faktycznie, po deszczu moglibyśmy stamtąd nie wyjechać. No cóż... Zrobiliśmy kilka zdjęć i pojechaliśmy dalej. Nie wiem jak reszta, ja przez zaciśnięte zęby âna odchodneâ wycedziłem tylko - Ja tu jeszcze kiedyś wrócę. Pytanie tylko, czy obecna ekipa będzie miała ochotę tam pojechać, noce teraz będą cieplejsze, droga... mam nadzieje, że jej nie wybudowali. Mam nadzieje, że ekipa podchwyci temat i pojedziemy spełnić moje marzenie, które mam nadzieje im również da trochę satysfakcji. Oby! Pytanie tylko, czy trafię w to magiczne miejsce ? Kolejne pytanie czy teraz wyda mi się ono równie fascynujące i magiczne ? Zobaczymy! Relacja była spisywana emocjonalnie, niemal na bieżąco, na gorąco. Teraz, po powrocie na część rzeczy patrzę już inaczej jednak dla oddania wyjazdowego ducha poprawię tylko błędy, gdzieniegdzie nieco się rozpiszę. Czas teraźniejszy zostaje. Ruszajmy więc w drogę, zobaczmy co to się tam z tymi moimi marzeniami powyrabiało
__________________
https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu Ostatnio edytowane przez Neno : 15.10.2014 o 19:25 |
|
15.10.2014, 20:28 | #2 |
Zanim ruszyliśmy na Czarny Ląd postanowiliśmy się lepiej poznać by wyjazd upłynął w przyjacielskiej atmosferze, bez kłótni i nieporozumień.
Były dwa spotkania a na nich mnóstwo planów, ustaleń â wiadomo. Nie wychylałem się na nich z marzeniami â ważne, że jedno z nich jest żelaznym punktem całego planu, co mnie bardzo cieszyło. W końcu jechaliśmy liczną grupą, na różnych maszynach, na różnych oponach i z różnym bagażem doświadczeń â każdy musi mieć coś z takiego wyjazdu dla siebie. Na naszych meetingach było też troszkę jazdy, jak dzicy dopadaliśmy jakieś kałuże i jeździliśmy po nich aż skończy się woda Zupełnie jak by wrześniowe Maroko miało być usiane błotem, kałużami, rzekami... Zamilknę, by nie zdradzać szczegółów. Piachy jury jakoś tak omijaliśmy, czyżby to miało być jakieś proroctwo... ? Wspólnie przejechane km były też testem nowych ciuchów, kasków, opon czy nawet całego, specjalnie na ten wyjazd przygotowanego motocykla. A co! Krótki zdjęciowy zapis owych wydarzeń i kolejny odcinek to już będzie słoneczne Maroko. Z naciskiem na słoneczne â w końcu wrześniowe Dojazdówki opisywał nie będę bo z motocyklowym wyjazdem nie miała nic wspólnego. Pogodę mieliśmy średnią (Jura Krakowsko-Częstochowska), oprowadzał nas po niej Darek na XT660Tenere dobrze znający owe tereny a co dla mnie ważne - świetnie jeżdżący w terenie, będę miał kogo podpatrywać na wyjeździe!: Piękna Tereska, szykowana specjalnie na ten ( i z pewnością na kolejne) wypady. Właściciel - Dominik, na co dzień porusza się V-Stromem650. W ekipie były jeszcze 3 sztormiaki: I wspomniane kałuże, z początku nieśmiało podeszliśmy do tematu... By potem na nieco więcej sobie pozwolić: Wspaniałe tereny jury: Ekipa w pełnym składzie: I pierwsze podziały Planowanie: I znów woda... cd. niebawem
__________________
https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu |
|
15.10.2014, 22:44 | #3 |
Zarejestrowany: Oct 2013
Miasto: Kraków
Posty: 100
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 3 dni 19 godz 7 min 40 s
|
Brzydko na polu, a ja chcę więcej!
__________________
KTM 1050 Adventure |
16.10.2014, 19:45 | #4 |
Do Marrakeszu dojeżdżamy dwa dni przed przylotem pozostałej części ekipy. Niby mamy w planach szybko się ogarnąć i wyjechać na off-roadowy, dwudniowy trip ale sprawy jak zwykle toczą się własnym torem. Zabawa w czasie dojazdówki gadżetami w naszych motocyklach kończy się tym, że dojeżdżamy z padniętymi akumulatorami. O tym, że w nich prądu brak dowiedzieliśmy się już w Niemczech. Zrobiliśmy więc sobie stację ładowania z samochodowego alternatora i tak na zmianę, po kilka godzin ratowaliśmy swoje baterie. Moja była nowa więc reanimacja się udała, Darkowa niestety nadawała się tylko do wymiany.
Cóż było robić... odczepiliśmy przyczepę i w miasto. Salon Yamahy â piękny, z instrumentami muzycznymi... aku brak. Gdzie dostać nie wiedzą. Sesja: Pobliski mechanik mówi, że nie ma, nie wie gdzie mogą być ale pomoże i tak nie ma klientów. Jakoś tak mu sympatycznie z oczu patrzy więc w sumie czemu nie, będzie przygoda. Zabieramy go na pokład auta i kierunek centrum. Krążymy tak ponad 2h robiąc blisko 70km , odwiedzamy ponad 20 sklepików/warsztatów i w końcu jest! Jeszcze tylko ostatnia przymiarka (do mojego Xtka, takie same aku) czy pasuje i.... próbujemy się targować. Nie wychodzi Rachunek jest słony. 550Dirchamów czyli 220zł. Na domiar złego nasz pomocnik zaczyna stukać w zegarek więc już wiem , że za dziękuję i dobre piwo to nie przejdzie. I faktycznie... wysiadamy, Daro sięga do kieszeni a człowiek w mig po prostu podaje ile się należy... 200Dh czyli 80zł. Zgroza. No cóż... This is Morocco. Przypomina mi się przeżyta jakiś czas temu podoba sytuacja, tyle, że na terytorium Europy. Sevilla. Leje. Ja z ciągnącym się po ziemi łańcuchem, bez akumulatora podjeżdżam pod pierwszy lepszy sklep z częściami (znaleziony w POI Garmina). Akurat padło na BMW... - Będzie bolało â myślę ale co mi szkodzi wejść zapytać. Zsiadam, ku nam (byłem akurat z Holendrem, Krisem, który od +/- 2000km drogę powrotna dzielił ze mną) biegnie gość. Rozkłada nad nami parasolkę i pyta co tu robimy, czego szukamy, jak nam może pomóc. Na pytania odpowiadamy już przy kawie i rogaliku ! Jeden telefon i koleś mówi , że części będą za 1-2h. Stawia kolejna kawę, kolejnego rogalik i ucieka do pracy ale obiecuje, że wróci za 30 minut. Wraca. Zaprasza do salonu samochodowego w którym pracuje, tam schronieni przed deszczem oczekujemy na graty â oczywiście przy kawie. Zgodnie z umową po +/- 2h zjawia się koleś z częściami, pokazuje paragon na 235e ale... mówi, że ja płacę tylko 200e. Taki gest. Pyta tylko czy potrzebuję również usługi (wymiana napędu). Dziękuję grzecznie bo cena mnie przerasta, zresztą doskonale wiem jak to zrobić więc... no tak już mam. Dla ciekawskich â to było 50e. Zabieram się do wymiany aku. Brakuje klucza. 2Minuty później z serwisu wyjeżdża niemal cały wózek z narzędziami Oczywiście klucz miałem ale zanim go wytargałem z narzędziówki miałem już do wyboru kpl. Markowych narzędzi. Nasz dobrodziej zaprasza do siebie na obiad, kolację. Ma garaż więc motocykle będą bezpieczne... Nie widzi problemu, wręcz będzie mu miło, zaprosi kolegów, zrobimy grilla na tarasie itp. itd. Szkoda , że dla Krisa się spieszyło ;( Na pożegnanie pyta jeszcze czy jedziemy przez Madryt bo ma tam mieszkanie... może nam dać adres, klucze. Jedyny koszt dla nas to odesłać mu po wizycie klucze. Możemy tam zostać ile chcemy i tak rzadko tam zagląda.... I co tu powiedzieć ? To jest gościnność! Od tamtej pory czekam aż kiedyś ja w swoim małym sennym miasteczku będę mógł spłacić swój dług. Może kiedyś... No ale cóż, inni ludzie, inna mentalność, a może źle trafiliśmy. Czas na przemyślenia jeszcze przyjdzie pomyślałem i przestałem się już nad tym zastanawiać. 10minut później siedzieliśmy już na kempingu. Akumulator pasuje idealnie, Darek wkłada go do Tereski a ja walczę z tym czego nie skończyłem przed wyjazdem... Ogólnie jesteśmy ânieźleâ przygotowani bo Darek zauważa jeszcze brak klocków z tyłu. Akurat mam na zapasie nówki więc ratuję kolegę. Oby mi nie były potrzebne bo będzie lipa. Tak ucieka nam cały dzień. Przez chwilę jeszcze myśleliśmy by jednak się wyrwać i ten pierwszy nocleg zrobić gdzieś na tzw. âfree kempinguâ ale jakoś tak nam nie wyszło. Zostajemy, robimy pyszne jedzonko, kilka toastów za pomyślność dnia kolejnego i kolejnego, i kolejnego... a , że przyjechaliśmy tu na 3 tygodnie to wiadomo jak się to skończyło Tak więc pierwszą noc spędzamy na kempingu. Dzień drugi naszego wyjazdu rozpoczynamy od tankowania i kontroli ciśnienia. To chyba jedno z ostatnich zdjęć na których nasze motocykle jeszcze jakoś wyglądają cdn.
__________________
https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu |
|
20.10.2014, 18:18 | #5 |
Zatankowani, z ciśnieniem wybitnie off-roadowym (1,4) ruszamy na wschód. Zresztą ciśnienie off było nie tylko w kołach, w nas również. Zwłaszcza we mnie bo to chyba dopiero trzeci mój wyjazd, gdzie będę miał się od kogo uczyć! Cieszy mnie to niezmiernie. Nauka - rzecz ważna.
Odpalam jedną z trzech pieczołowicie przygotowanych w domu tras. Jedynie 120km dojazdówki a potem już tylko przygoda. Trasa wymagająca, podobno, więc ruszamy na lekko i wcześnie rano. 10km dalej stoimy w szczerym polu. Coś dziwnie mi motocykl się prowadzi, a Darek gubi prąd w nawigacji. Chodzę oglądam motocykl dookoła, on grzebie przy akumulatorze. U mnie wszystko ok, śruby na miejscu, dokręcone, koło w osi - zwalam więc całą winę na opony, na których w sumie przemierzam pierwsze kilometry w życiu. Mój zestaw to pachnące nowością CST755 oraz wcale nie starsze C02 od Mitasa. Trochę z obawą wybrany zestaw bowiem tył miał mi zejść w oczach, nawet po 1000km. Darek w Tenerce miał z przodu używanego Australijczyka, z tyłu nowy Michelin T63. Bojowo więc nastawieni, jadąc poboczem by nie zużywać opon âznikających w migâ jedziemy do celu. Tu sobie skracamy mniej, tam bardziej, jadąc po prostu na przełaj. Jest fajnie! Zawieszenia pracują pełna parą, my również. Co jakiś czas pit stop na sesje - na szczęście Darka to nie wkurza, wręcz chyba mu się podoba: Godzinę później mam twardy reset mojej nawigacji (Montana 600, kolega jedzie z 650ką) â na tyle twardy, że tracę wszystko co w niej miałem, no może poza mapami ;( Wkurzony âmajstrujęâ przy niej chyba z pół godziny bo mapa papierowa z którą jedziemy jest mało dokładna, z nią trasy nie przejedziemy.... zresztą jakiej trasy, przecież ja niewiele pamiętam co tam w nawi wklikałem. Tras nie udaje się odzyskać â ruszamy więc na chybił trafił, może coś się wydarzy, może przypadkiem trafimy na jakąś ciekawą drogę. Jedziemy na wschód, po czym zawracamy, by ponownie podjąć wyzwanie. Kręcimy się âjak smród w gaciachâ... W końcu zatrzymujemy się na owocowy posiłek, na wodę i by ustalić co dalej. Szkoda opon na kręcenie się po asfaltach, szkoda dnia na powrót. Najedzeni ruszamy w końcu dalej â asfaltem Oryginalne zasilanie wagi i radyjka: W górach temperatura spada o 10-12 stopni, robi się chłodno. Na dodatek widać, że za łańcuchem górskim wyraźnie pada. Znów postój i narady. Na deszcz obydwaj nie jesteśmy przygotowani... ani technicznie, ani psychicznie. Myślimy, myślimy, myślimy aż tu nagle z zza zakrętu wyłaniają się dwa motocykle, załogi zsiadają z nich i... witają się z nami po polsku Jesteśmy mile zaskoczeni! Gaworzymy więc sobie tak z trzy kwadranse licząc, że to, co się dzieje za górami po prostu odejdzie. Pamiątkowa fota i ruszamy dalej by po chwili, gdy zaczynają się pierwsze krople deszczu jednak zawrócić. Dwie godzinki później, 1500m niżej - mamy 32*C i pełną lampę. This is Morocco. Dzień kończymy odebraniem reszty z lotniska i âkolacjąâ powitalną. Nakręcone 380km. Podsumowanie dnia: lekkie rozczarowanie... choć trasa piękna to jednak marzyliśmy o "ostrej wyrypie" w terenie. Trudno, co się odwlecze... c.d.n.
__________________
https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu |
|
23.10.2014, 11:38 | #6 |
Zarejestrowany: Apr 2008
Miasto: Wroclaw
Posty: 2,392
Motocykl: RD04
Przebieg: 40.000
Online: 3 miesiące 2 dni 45 min 49 s
|
Jak zawsze wysoki poziom!
__________________
Agent 0,7 |
23.10.2014, 16:15 | #7 |
Kierowca bombowca
|
Bardzo dobre zdjęcia, super się ogląda, czekam na dalszy ciąg!
__________________
AT RD07A, '98, HRC |
23.10.2014, 21:42 | #8 |
Nastała niedziela...
Dzień tak jakoś nieszczególnie zapowiadający się. Od rana krzątanina, każdy ogarnia siebie i swój majdan szykując się... no właśnie. Motocykle i droga muszą poczekać. Ale o tym później - nie był bym sobą gdyby na mojej drodze nie stanęła jakaś... no dobrze, już dobrze - atmosferę tajemniczości trzeba podtrzymać. Wrócimy do tego. Jutro. Niedziela to dzień w naszym planie przeznaczony na zakupy, przepakowanie się i liźnięcie choć trochę Marrakeszu. Pakujemy się więc prawie wszyscy do auta i marokańskim stylem (kto nie wejdzie do kabiny ten jedzie na pace) ruszamy na miasto. Piszę prawie wszyscy bowiem Jacek przyleciał do Marrakeszu chwilę przed resztą, ba, przyleciał z małżonką i nie mieszkał z nami na kempingu. Po prostu odpuścił nieinteresujący go plan naszej wycieczki, w zamian za to zaplanował sobie nieco głębsze zwiedzanie miasta i okolic. My mieliśmy na to jedynie kilka godzin. Ruszamy w miasto! Godziny przedpołudniowe a żar leje się z nieba. Słupek rtęci już dawno minął trójkę z zerem i nadal pcha się do góry. Trójce siedzącej z przodu jest wyraźnie ciepło, nawet nie myślimy co się dzieje z tyłu... By dostać się tam, gdzie podążają wszyscy turyści, czyli na plac Jemaa el Fna musimy przeciąć "na pół" ponad milionowe miasto. Od mojej ostatniej wizyty 2 lata temu zmieniło się tu niewiele. Ubyło jak by jednośladów, starych mercedesów, których miejsce zajęły żółte Dacie (TAXI) z dumnym napisem na tylnej szybie - gwarancja 3 lata lub 100.000km. Poza tym, chyba wszystko po staremu. Ruch dalej zajadły, każdy walczy o skrawek przestrzeni, o każdy centymetr asfaltu. Klakson jak rozbrzmiewał, tak brzmi nadal. Nie jeden - tysiące. I tylko ja podchodzę to tego jak by spokojniej niż wtedy, zupełnie jakbym przywykł. Fajnie jest jednak popatrzeć z boku na ekscytację tym zjawiskiem kolegów, koleżanki, którzy widzą to wszystko pierwszy raz na oczy. Ta atmosfera udziela się również i mi - popuszczam wodze fantazji za kółkiem naszej małej ciężarówki. Na parking w centrum dojeżdżamy jednak bez strat w ludziach i sprzęcie. Trochę sobie potrąbiliśmy, pokrzyczeliśmy, było też trochę stresu "czy nas złapią, czy nie". Ot, taka lekka adrenalinka na dobry początek dnia. Na placu spotykamy Jacka z Anielą i w pełnym składzie zaczynamy realizować nasz misternie przygotowywany w domach plan. Podniebienia karmimy przepysznym sokiem pomarańczowym (4Dh) , kupujemy wodę i ruszamy trochę pozwiedzać. Przewodnika przepisywał nie będę, malutką część tego to co widzieliśmy, po prostu pokaże na fotografii. Po wszystkim był długo oczekiwany tadżin o którym zdecydowana większość z nas tylko słyszała, a najczęstszy bywalec Maroka, Dominik, owo danie mocno zachwalał Ja byłem po drugiej stronie szali i raczej powstrzymywałem aplauz, gasiłem silne łaknienie w zarodku. Po obiedzie, może nie wszyscy ale zdecydowana większość stwierdza, że najlepsza była zdecydowanie herbata Inni twierdzili, że jednak oliwki... Posiłek zjedzony, a że nikt z nas nie miał papieru toaletowego ze sobą to... w ramach bezpieczeństwa postanowiliśmy niezwłocznie, zupełnie zapobiegawczo, wrócić na kemping. W centrum zostaje jedynie Jacek z Anielą i Dominik, który bardziej ceni sobie hostel u znajomego niż namiot. My wracamy. Po drodze zakupy na jutro, piwko na wieczór, przepakowanie i ustawiamy budziki na 5AM, tak, by około 6 ruszyć w trasę. Jutro czeka nas około 80km samochodem, a że na tyle klimatyzacji brak, to trzeba ruszyć jak najwcześniej by się ludzie nie podusili Ustawiamy budziki i usypiamy - większość w namiotach, Arek na basenowym leżaku c.d.n.
__________________
https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu |
|
27.10.2014, 14:19 | #9 |
Zanim pociągnę swoją relację dalej, kilka słów od siebie dołoży Jacek ( DL650), który w Maroku pojawił się praktycznie równocześnie z nami. Przyleciał z... ale oddaję mu głos, sam to lepiej opowie.
"Ponieważ z atrakcji, o której tajemniczo wspomniał Ernest, ja preferuję piaszczyste plaże i palmy , to faktycznie postanowiłem poczekać na resztę ekipy w Marrakeszu. Dodatkowo postanowiłem połączyć przyjemne z pożytecznym i namówiłem żonę na wspólny przedłużony weekend w tym marokańskim mieście, dzięki czemu łaskawszym okiem patrzyła na moją późniejszą, prawie 3-tygodniową motocyklową eskapadę Żeby nie tracić czasu na dojazdy, ale przede wszystkim aby w pełni zasmakować klimatu mediny znaleźliśmy sobie w internecie przytulny riad tuż przy palcu Jemaa el Fna. I o ile łatwo było go znaleźć w sieci wirtualnego świata, to znalezienie go w realnej sieci wąziutkich uliczek starego miasta było nie lada wyzwaniem. Uzbrojeni w wydruki i wskazówki z map google oraz nawigację Nokii, po dłuższych poszukiwaniach i kilkukrotnym chodzeniu tam i z powrotem, dotarliśmy w końcu do uliczki gdzieś obok naszego riadu i ⌠ściana! Żadnego szyldu, żadnej reklamy, podobne do siebie domy, kolejne uliczki 2-metrowej szerokości. Na szczęście zainteresował się nami jakiś lokales i doprowadził na miejsce â uliczka prosto, potem w prawo, potem w lewo do końca, zapukał do drzwi bez jakiegokolwiek szyldu i okazało się, że jesteśmy na miejscu. Riad, to marokański dom z ogrodem w środku. W wydaniach miejskich zamiast ogrodu jest wewnętrzny dziedziniec, który z reguły pełni funkcję gastronomiczno-rekreacyjną. W większych riadach jest on większy, a w naszym był dosyć malutki, ale bardzo przytulny. Miejsca było tylko na dwa stoliki, przy których jedliśmy śniadania. Każdego dnia pierwsze kroki kierowaliśmy na plac Jemaa el Fna - pusty w godzinach rannych, a coraz bardziej zapełniający się czym bliżej wieczora. To tam koncentruje się życie, to tam można zobaczyć zaklinaczy węży, grajków, opowiadaczy baśni i legend, zamówić sobie tatuaż z henny, napić się świeżo wyciskanego soku z pomarańczy, limonek lub grapefruitów. Lub zjeść coś w ulicznych âgarkuchniach, które rozkładają się każdego wieczoru. I właśnie wieczorem na placu jest najwięcej ludzi i wspomniane garkuchnie oraz rytmiczne arabsko-afrykańskie rytmy robią największe wrażenie. Jest to też oczywiście miejsce, w którym można kupić wszelkiej maści pamiątki, lokalne słodycze lub naczynia tajine do przygotowywania potrawy o tej samej nazwie. Sam tajine, podobnie jak Ernesta, mnie nie zachwycił. Ze wszystkich rodzajów, tzn. warzywny, z kawałkami mięsa lub rybą oraz kefta, najbardziej smakował mi ten ostatni, do którego oprócz warzyw dodawane jest zmielone mięso oraz jajko. Po rozstaniu się z ekipą idziemy z Dominikiem na lokalną bułę, czyli okrągły plackowaty chleb, który nadziany jest pieczonym, zmielonym mięsem z cebulką i przyprawami. Widok tej knajpki i warunki w jakich przygotowywane były nasze buły nie wzbudzały zaufania - nasz Sanepid raczej nie dałby im zgody na prowadzenie działalności Wink , ale liczni tubylcy grzecznie czekający w kolejce, rozchodzące się zapachy oraz rekomendacja Dominika, który był żywym dowodem swoich zapewnień odsunęły nasze obawy na bok. I była to doskonała decyzja, bo jedzenie okazało się wyśmienite i staliśmy się częstymi bywalcami tego miejsca! A potem znów wyciskany soczek - mój ulubiony, to pomarańcza + limonka za 10 dirhamów i nocny spacer po placu.
__________________
https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu Ostatnio edytowane przez Neno : 27.10.2014 o 14:21 |
|
29.10.2014, 07:02 | #10 |
Przyszedł czas by ruszyć i spełnić moje pierwsze marzenie, marzenie o wejściu na najwyższy szczyt Afryki Północnej - Dżabal Tubkal. Luźno rzucone hasło na jednym z naszych spotkań przedwyjazdowych, przeobraziło się w kilkudniową przygodę, którą z pewnością będziemy wspominać do końca życia. A może i wszyscy... ? Ja na pewno tego nie zapomnę!
Startujemy z poziomu Marrakeszu (400m n.p.m.) by autem, na dystansie 80km pokonać 1500m przewyższenia. Zajmuje nam to jakieś 2h bo trochę błądzimy po Marrakeszu a droga dojazdowa jest wąska, kręta i delikatnie mówiąc dziurawa. Pierwsze kilometry R203 nie powalają, dalej też widoki nie rzucają na kolana. Jest tak nijako, że zaczynam zastanawiać się nawet czy nie zostawić sprzętu foto w samochodzie, w końcu po co na darmo dźwigać 3kg. Ostatecznie jednak zabieram cały zestaw tłumacząc sobie, że wyżej będzie lepiej. Dojeżdżamy do Imlil, gdzie zostawiamy na parkingu nasze wozidełko (20Dh za dobę) i ruszamy w górę by po 3 minutach zatrzymać się na ostatnią herbatę. Pijemy (duża na całą ekipę 50Dh) i rozmawiamy o naszych obawach, które są uzasadnione bowiem nie licząc Doroty i Michała nikt z nas, w ostatnich miesiącach, nie ruszał się zbytnio, nie wspominając już o tym, że był w górach by jakąś chociaż małą aklimatyzację zaliczyć. czeka na nas wierzchołek zawieszony, było nie było, na wysokości blisko 4200m - dokładnie 4167m n.p.m. Nie licząc mnie, nikt z ekipy nie był wyżej niż na 2 tysiącach z haczykiem, każdy miał jednak to samo marzenie co i ja. I to mnie najbardziej cieszyło przed wyjazdem, że udało się zebrać ludzi o podobnych zainteresowaniach, z podobnymi marzeniami - nie tylko górskimi, motocyklowymi również - do tego jednak dojdziemy. Ruszajmy jednak w góry. Własnie, w góry... Wstyd się przyznać ale ja ostatni raz w górach byłem 11 m-cy temu. Wszyscy spakowani na lekko, jedynie ja dociążam się kuchenką, namiotem, aparatem i obiektywami. Reszta planuje nocleg w schronisku, ja poszukam trochę więcej przestrzeni, szumu wiatru, porannego chłodu... i tego czegoś co daje noc spędzona w namiocie, z dala od zgiełku. Ruszajmy na szlak: Swoje miejsce w szeregu dobrze znam, zawsze wchodzę ostatni więc i tym razem nie wyrywam się do przodu, także wszyscy mają zdjęcia z tyłu albo nie maja ich wcale Różnica w tempie podejścia do schroniska wyniosła chyba z 2h, a przynajmniej takie mam wrażenie. Z resztą, ja do schroniska (lekko ponad 100Dh/dobę) nie doszedłem. Zostawiamy za sobą takie widoki: Przechodzimy przez koryto rzeki i zaczynamy piąć się ku górze: Pojawiają się pierwsze osiołki, muły transportujące bagaże ludzi chcących wejść na szczyt, czasem również samych ludzi. Wieczorne , namiotowe rozważania uświadamiają mi, że byliśmy jedynymi osobami, które nie skorzystały z tej pomocy. Pewnie dlatego to podejście tak nas wycieńczyło. Trasa nie przedstawia żadnych trudności technicznych, jest za to długa i wyczerpująca. Po drodze jest wioska w której mozna zjeśc obiad, uzupełnić zapasy wody (10Dh), napić się soku wyciskanego na naszych oczach z pomarańczy (10Dh) czy uzupełnić cukier pijąc zimną Colę (też 10Dh). Oprócz wioski po dordze jest chyba z 5-6 sklepików w których również dostaniemy to i owo. Ceny na całej trasie takie same, w schronisku - identycznie. Obozowisko zrobiłem sobie jakieś 15 minut drogi przed schroniskiem. Tu ujawnia się zaleta małego, jednoosobowego namiotu - lekkość (1,9kg) i mała powierzchnia podłogi - z łatwością można rozbić się wśród skał, kamieni, w miarę łatwo znaleźć kawałek równej przestrzeni by spokojnie wypocząć. Malutki namiocik ginie wśród skał: Dwie wady mojego Fjorda (Tordis I) to słaba ochrona przed wiatrem (wysoko odstający tropik od ziemi) oraz duża powierzchnia "pionowa" bocznych ścian, która jest narażona na podmuchy wiatru. Taka konstrukcja daje za to dużo miejsca w środku, wygodę siedzenia, ubierania się czy spożywania posiłku podczas deszczu, który to właśnie zmusił mnie do szybkiego wejścia do namiotu. Po godzinie deszcz ustał, wiatr jednak robił swoje całą noc. Mimo, że byłem schowany za ogromnymi skałami miałem taką wentylację, że hoho! Temperatura spadła w okolice zera. Sen. ...tymczasem w Marrakeszu :
__________________
https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu |
|
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Omalo jak Kirgizja, Vashlovani jak Maroko- wrzesien 2014 Dolot samolotem, sprzet na miejscu | Mirmil | Umawianie i propozycje wyjazdów | 8 | 02.09.2014 15:41 |
Maroko | consigliero | Umawianie i propozycje wyjazdów | 2 | 13.10.2010 13:17 |