27.03.2021, 00:17 | #111 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
23 dzień. 12 maja. Tabas - Nehbandan. Iran Licznik 99958 - 100511 553 km Trumna przykryta jest czarnym całunem ze złotymi napisami. Środkiem ulicy niesie ją sześciu mężczyzn. Za nimi mały tłum... też mężczyzn. Wśród nich, jeden niosący głośnik na głowie, żeby lepiej było słychać. Z głośnika dobiega śpiew żałobny. Za mężczyznami w pewnym oddaleniu idą kobiety i dzieci. Jest ich o wiele mniej. Zdaje się, że czarny kolor nie jest tu zwyczajem w tak smutnym dniu. Odnoszę też wrażenie, że w pewnej kwestii jest podobieństwo do obrządków jakie widziałem w Polsce. Im dalej od niesionej trumny, tym mniejsze nasycenie żalu, smutku i zadumy po zmarłym. Tak jakby wartość człowieka który odszedł, była największa dla tych z początku konduktu, malała wraz z mężczyznami idącymi po środku, aż do symbolicznej dla tych, którzy idą na końcu. Właśnie jeden z ostatnich żałobników zwrócił mi uwagę, że niepotrzebnie mam zapalone światło w motocyklu. Zrobił to tak, jakby to miało taką samą wagę co śmierć, za którą tego ranka beztrosko podąża. Śmierć, która przecież po niego też przyjdzie. *** Zostało 12 kilometrów do miejsca w które jadę, jednak zatrzymam się na chwilę. Na liczniku, obelisk pokazał 100 tysięcy kilometrów. Znakomitą większość przejechał pode mną. Wiem, że to niczemu nie służy, ale jak każdy, lubię okrągłe liczby i co 10 tysięcy robię takie podsumowanie techniczne. Co się popsuło, jakie części kupiłem, kto naprawiał. Do tego potrzebne mi zdjęcie i stąd postój. Gdyby ktoś dziś zapytał, bez zastanowienia mogę odpowiedzieć, że właśnie spełniam swoje największe marzenie. Mimo że ta podróż, jeśli ją skończę, będzie najdłuższa ze wszystkich, dodałbym, że tak jest za każdym razem, niezależnie od czasu i odległości. Czas i dystans to dwie funkcje podróży, które tylko ograniczają. Zawsze jest coś NAJ w każdej drodze. Ta dziesiątka i pierwsza setka zatrzymała mnie na poboczu asfaltu prowadzącego do niedalekich, surowych gór, palonych większość roku bezlitosnym słońcem. Tymczasem słońce jeszcze nie za wysoko, więc nie dokucza. Słaby wiatr owiewa wszystko ciepłym tchnieniem, nie powodując efektu suszarki. Niedługo to się zmieni, ale lepiej cieszyć się chwilą, zamiast przewidywać oczywistości. Jeszcze niedawno, nawet przez myśl nie przeszłoby mi, że jestem w stanie wykrzesać z siebie tyle samozaparcia, żeby ruszyć się gdziekolwiek. I kiedy sobie o tym pomyślę, to jestem z siebie dumny. Nie dlatego, że tu jestem, bo tu może przyjechać każdy. Dlatego, że mogło mnie tu nie być, gdybym nie otrząsnął się w porę z toksycznych znajomości, banalnych, kopiowanych potrzeb i pustych, jałowych marzeń. Pewnie siedziałbym teraz na kanapie z piwem w ręku, pieszcząc kciukiem pilot od nowoczesnego telewizora kupionego na raty. Przerzucając kanały, pozwalałbym miernym rozrywkom, dramatycznym wiadomościom i nachalnym reklamom sączyć się przeze mnie razem z alkoholem. Wszystkiego słuchałbym bez wytchnienia, żeby mieć o czym rozmawiać z kumplami w pracy. Przytakiwać sobie nawzajem, jakie to życie skomplikowane, jaki świat okrutny, jacy ludzie głupi i co szokującego zrobiła ostatnio jakaś celebrytka. Gdzieś przeczytałem*, że społeczność a właściwie całe społeczeństwa mają tendencję zmniejszania różnicy intelektu dorosłych do dzieci. Dzięki mediom. Przez to właśnie, że żyją tymi samymi sprawami, programami, bohaterami seriali co ich dzieci. Nie wiem, czy to prawda, bo nie mam takich narzędzi, żeby to zmierzyć. Z całą pewnością jednak wiem, że wielu z mojego otoczenia nie żyje własnym życiem. Emocjonują się za to nie mającymi dla nich znaczenia zdarzeniami. Wynik meczu, wypadek limuzyny BOR-u, wybory we Francji, babcia okradziona z emerytury, karambol na A2... Co więcej, niektórzy potrafią tak zażarcie wejść w dyskusję, że kończy się prawdziwą kłótnią i podniesionym głosem. Wszystko po to, żeby za wszelką cenę udowodnić, że "jest się na bieżąco". Górę biorą przeczytane przekonania i własne ich interpretacje. Żeby własne... Nie potrafiąc wysnuć osądu, ludzie opierają się na zasłyszanych opiniach, biorąc je za swoje, a niewzruszonym dowodem mają być słowa eksperta z telewizora, przytaczane bezrefleksyjnie. Sam jestem ignorantem w wielu dziedzinach, ale czy to znaczy, że muszę uczestniczyć w przełykaniu bełkotu informacyjnego? Coraz łatwiej nami manipulować. Jak to powietrze pachnie... Jak te góry przyciągają... Jak ta cisza koi... W lekkiej euforii utwardzoną drogą, dojechałem do jej końca i do parkingu. Zaskakująco dużo samochodów. Teraz rozumiem czemu w Tabas taki mały ruch. Dziś piątek i wszyscy mają wolne. To oznacza, że będzie tłoczno. W piątki Irańczycy masowo wyjeżdżają z miast. Rozstawiają swoje czadory albo tylko koce i piknikują. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie odjechać. Nie dla mnie przeciskanie się, tłum i harmider. Już chcę wsiadać na motocykl, ale podjechał mały autobus i zastawił mi drogę. Ze środka wysiadają ludzie. Każdy przyjaźnie albo machnie ręką, albo powie zwyczajowe salam, albo salam alejkum. - Alejkum salam - odpowiadam wszystkim jak zacięta płyta, bo nic innego nie potrafię. Kierowca autobusu wysiada na końcu. Pozdrawia jak wszyscy i gestem pyta, czy chcę się napić. Zaskakujące. Czemu nie? Wyciąga z autobusu wielki, cylindryczny, metalowy termos z kranikiem u dołu. Wygląda jak olbrzymia pastylka na odwodnienie. Kierowca, do szklanki z grubego szkła, nalewa krystalicznie czystą wodę. Jest tak zimna, że natychmiast szroni się dookoła. Z uśmiechem podaje mi szklankę i pokazuje, żebym pił. Lodowaty płyn nawilża zaschnięte gardło i od razu przynosi ulgę, gasząc pragnienie. Piję wolno, żeby nie dostać "skurczu mózgu" jak ostatnio na czekpoincie. Uprzytomniłem sobie, że dziś jeszcze nic nie piłem, a słońce już daje znać o sobie. Wciąż zapominam o wodzie. Jestem na początku miejsca, skąd można wyruszyć na kilkukilometrową wędrówkę, brodząc rzeką, której nazwy nie znam. Za to Morteza Ali Fountain** to miejsce, do którego idzie się wspomnianą rzeką. Najpierw jednak pójdę po wodę do moich pustych butelek. Pokrowiec na motor znów się przydał. Mogę zostawić pod nim kask, rękawice i cały bagaż. No i może nie rozpłynie się czarna kanapa. Dużo ludzi nie przywozi ze sobą wody. Idą do strumienia wypływającego bezpośrednio ze szczeliny w skale i tam napełniają różne pojemniki albo piją bezpośrednio z dłoni. Niektórzy tylko chłodzą się w ten sposób. Tutaj też są duże mrówki Na początku był chaos. Zrobiło się jak na jarmarku. Masa kolorowo poubieranych ludzi. Uśmiechnięci, radośni. Rodzice rozmawiają ze swoimi pociechami, te biegają, chlapią się w wodzie, rozrabiają. Ktoś dopiero wyjmuje z samochodu swoje dywany, koce, owoce, zestawy do parzenia herbaty, szklanki, garnki, sztućce, fajki wodne. Ktoś inny niesie lodówkę turystyczną i inne pakunki. Jeszcze ktoś woła dzieciaki, żeby pomogły. Starszyzna, będąc ponad ten harmider, zachowuje nobliwy dystans. Na twarzy pewnego człowieka, rysuje się zaduma. W dłoni schodzone buty, spodnie czarnego, tradycyjnego stroju podwinięte tak, żeby nie zamoczyć. Wolno kroczy bosymi stopami po otoczakach w zamyśleniu. Jego syn albo zięć stoi na podwyższeniu i czeka na swego ojca. To on pozwolił mi zrobić zdjęcie. Skoro tak, jemu też zrobiłem. Jestem tuż przy parkingu. Chcąc iść w górę rzeki, trzeba w nią wejść. Schodzone, dziurawe, ale suche jak wiór buty motocyklowe, natychmiast nabrały wody. Wcale nie jest zimna. Raczej ciepła. Opływając nagrzane kamienie, przejmuje ich temperaturę albo gdzieś spływa z nagrzanej otwartej przestrzeni do kanionu. Nie ma mowy, żeby nie zatrzymać się, nie dać się sfotografować, samemu tego nie robić. Ludzie spacerują, śmieją się, rozmawiają. Rodziny, przyjaciele i znajomi. Czasem tylko ktoś ledwo lezie z głową w smartfonie, potykając się o kamienie. Różni nas jedno najbardziej. Wszyscy mają klapki. Tylko ja musiałem przyjść tu w buciorach pełnych teraz wody. Mimo wszystko, udało mi się uchwycić kilka "pustych" miejsc. W jednym miejscu woda wypływa wprost ze szczelin w skale. Zatrzymałem się, żeby popatrzeć. Za chwilę podszedł do mnie młody człowiek i tłumaczy po angielsku, że tutaj spływa ciepła woda do zimnej. Takie gorące źródło. Cóż. Dla mnie ta w której brodzę, jest ciepła, a ta strzelająca ze skał bardzo ciepła. Mam wrażenie, jakby wszyscy byli szczęśliwi przez to, gdzie są i że są tu razem, choć się nie znają. Kanion szczęścia. Niemal zahipnotyzowany stanąłem w pewnym oddaleniu. Potem zbliżyłem się i znów się zbliżyłem. W końcu stanąłem przed małym wodospadem i fotografowałem. Nie ludzi a ich nastrój. Ileż piękna jest w beztrosce. Nie miałem pojęcia... Złapałem się na tym, że tłum wcale mi już nie przeszkadza. Że właściwie jest dopełnieniem pionowych skał, płytkiej rzeki, mchu i glonów w zacienionych miejscach, tryskającej wody i głazów. Że bez tych uśmiechniętych, szczęśliwych ludzi, byłoby tutaj zupełnie inaczej. Że przeżywają w pewnym sensie to, co ja, kiedy jadę. Proste czynności dają radość. Wszyscy jakby swoje rozterki i smutki codzienności zostawili w domach, w pracy, na ulicy, a tutaj są po prostu szczęśliwi. Ludzka natura w swojej najlepszej odsłonie. Zabrakło mi wytrwałości, żeby dojść do miejsca, które jest symbolem i od którego pochodzi nazwa. Tak szczerze, to nawet nie wiedziałem o nim do dziś, kiedy to piszę. Może będzie to zaczątek jeszcze jednej wizyty tutaj... kiedyś? Może przyjadę tu jeszcze, żeby zobaczyć starą tamę? Zmęczyło mnie chodzenie w mokrych, motocyklowych ciuchach, wspinanie się po głazach i trzymanie równowagi na kamieniach. Buty też nie pomagają, bo są ciężkie od wody. Upał wdziera się, mimo cienia do kanionu a jak się z tego cienia wyjdzie, to słońce robi swoje. Podróż po ludzkich charakterach zajęła mi cztery kilometry. Trochę kręci mi się w głowie no i bardzo chce się pić. Już sięgałem do nagrzanej słońcem wody ze strumienia. Jak na zawołanie, ot po prostu, podszedł do mnie chłopak może 15 lat. Z metalowego termosu nalał do metalowego kubka lodowatą wodę i wręczył mi zbawienny płyn. - Mersi - wymamrotałem z wdzięcznością. To żadne czary. Po prostu akurat młodsza siostra chciała pić, a że stałem w pobliżu i może zapatrzyłem się na wodę... Sam nie wiem. Jest południe i cień chowa się pod podeszwami butów. Muszę przejechać znów przez Tabas, więc zatankuję. Kupiłem sok w sklepie. Z sokiem siadam na betonie w cieniu zadaszenia jakiegoś magazynu nieopodal stacji. Zdejmuję buty, wylewam z nich wodę, suszę skarpety. Odpoczywam. Sok zniknął natychmiast, część wody ze źródła też. Nie czuję się za dobrze. Mam mdłości. Chyba tak się to nazywa. W końcu i tutaj cień przestał dawać schronienie, a mdłości przeszły. Mogę jechać. Ubranie wysycha niemal natychmiast. Tylko w niewysuszonych do końca butach woda nagrzewa się i prawie gotuje. Chyba od dawna niedziałająca membrana robi z butów samowar. Przemierzam długie proste i górzyste tereny z zakrętami. Znacząca większość to długie proste. Szlak ciągnie się po horyzont przez pustkowie jak w Parku Khar-Turan, tylko bardziej. Bardziej, bo ziemia jest tu jałowa i zasolona albo rodzi tylko żwir i piach. Jedynie w małych enklawach, jak w oazach, gdzieniegdzie rosną palmy i żyją ludzie. Żyją we wsiach z domami z glinianej, niewypalonej cegły, lub w lepiankach. Zagrody to murki z tego samego materiału co domy, a na murkach wyschnięte krzewy kolczaste i gałęzie. Jak tu żyją, nie wiem. Prawdziwa prowincja. Żeby zatankować, muszę skręcić do najbliższej, większej miejscowości. Trafiłem na Khusf. Stąd zawróciłem kawałek, żeby nie jechać główną drogą. Benzyny jeszcze trochę miałem, ale tu nie warto jechać do ostatniej kropli. Poza tym niedokładnie wiem gdzie jestem, a jeśli wjadę w pustynię, to może okazać się, że następna stacja będzie za kilkaset kilometrów. Pojawiły się chmury. Po raz pierwszy od wyruszenia z Urmii jest ich aż tyle. Nawet myślałem, że będzie burza, ale chmury tylko wyciągają swoje pazury, ledwo dotykając szczytów gór w oddali. Są też niewysokie góry. Niewysokie, ale to pozwoliło, żeby choć na chwilę zapomnieć o suchym, gorącym powietrzu i bezlitosnym słońcu. Na chwilę. Za górami wszystko wróciło do normy. Chociaż... Nie wiem, czy normą można nazwać to, co zobaczyłem. Czy to opady, czy burza piaskowa? Nie znam się na meteorologii, ale ten widok na pewno ma swoje wytłumaczenie, mimo że zdaje się nadciągającym Armagedonem. Ten powietrzny stwór nie dogonił mnie, a ja wcale nie czekałem. *** Jestem w Nehbandan. To małe miasteczko położone około 75 kilometrów w linii prostej od granicy z Afganistanem. Tankuję tutaj i przy okazji pytam o hotel w mieście. 30 kilometrów stąd jest hotel. Pytam jeszcze raz w sklepie obok. Sprzedawca, młody i wysoki człowiek, załapał i gdzieś dzwoni. Przychodzą młodzi ludzie ze stacji, na której tankowałem. Trochę się śmieją, trochę próbują rozmawiać. Wychodzi na to, że hotelu tutaj nie ma. No to pytam, czy mogę rozstawić namiot z tyłu stacji. Oni na to pokazują mi miejsce do modlitw. Murowany, mały budynek na betonowym podwyższeniu ze schodkami. Ma dwa wejścia z drzwi z metalowych kątowników. Jedno dla mężczyzn i drugie dla kobiet. To dla kobiet jest zamknięte. W środku cała powierzchnia wysłana dywanami dwa egzemplarze Koranu. Mniej więcej pośrodku kotara, którą można rozdzielić pomieszczenie na dwoje. Tu mogę spać. W sumie to lepsze od namiotu, bo nie trzeba go rozstawiać. Tylko późno pójdę spać, bo wierni nawiedzają takie miejsca do wieczora. Przestawiam motocykl blisko wejścia obok dwóch samochodów. Bagaż wniosłem już do środka. Tam, gdzie zwyczajowo jest miejsce do modlitw dla kobiet. Spod stóp ucieka mała jaszczurka. Nie będę sam w nocy. Jest około 19. Jeszcze jasno, więc siadam na betonowym podwyższeniu. Zajadam cienki chleb, popijając go tutejszą Colą. Na tyłach stacji ledwo słychać ciężarówki z rzadka podjeżdżające do tankowania. Jest cicho i spokojnie, mogę więc robić notatki. To znaczy mógłbym, gdyby nie chłopcy ze stacji i sprzedawca, u którego kupiłem napój w kolorze podobny do Coli. I tak wolę zaczekać. A że są ciekawi... Pewnie też byłbym ciekaw, gdybym pracował na stacji na pustyni i przyjechałby tu ktoś tak niepasujący. Rozmawiamy jak się da. Trochę po angielsku, trochę na migi. Skąd, dokąd i tak dalej. Standardowy zestaw pytań zakończył się i przeszli do rzeczy. - Palisz - Pyta jeden. - Nie - Odpowiadam zgodnie z prawdą. Trudno byłoby wytłumaczyć, że kilka lat temu zakończyłem swoją zażywną przyjaźń z tym nałogiem. - Lubisz narkotyki? - Raczej żartem i w konwencji poprzedniego pytania, ale jednak zapytał ten sam chłopak. Tu zapaliła mi się kontrolka ostrzegawcza. Żarty żartami, ale to zupełnie nie moje tematy. - Lubię, kiedy są daleko - odpowiadam. To rozbawiło wszystkich. W końcu przedsiębiorczy chłopcy rozchodzą się, a ten od używkowych pytań odjechał półciężarówką która stała blisko mnie. Teraz mam spokój, ale jest coraz ciemniej i więcej skupiam się na tym gdzie piszę, niż piszę, co zapamiętałem. Podjeżdża samochód. Mały osobowy, jakich tutaj wiele. Wyróżnia go tylko to, że jest szary a nie biały. Białych samochodów jeździ tu najwięcej. Parkuje tuż przy murku, na którym siedzę. Kierowca jeszcze dobrze nie wysiadł i od razu zagaduje. To Mahdi. Nie za wysoki, łysiejący, w czarnych szerokich spodniach i koszuli w kratę. Zajechał tu z żoną, żeby mieć bliżej do pokoju modlitw. - Obowiązek wobec Boga przede wszystkim. Zaraz wrócę - rzekł po przywitaniu i zniknął w budynku. Rozmawiam z żoną Mahdiego, aż jej mąż skończył modły. Nikomu przy tym nie przeszkadza, że rękoma. Na moje nieszczęście Mahdi zna angielski doskonale Nie daje jednak poznać po sobie irytacji czy chociaż odrobiny zniecierpliwienia. W pewnym momencie wystukuje numer telefonu w swoim smartfonie i daje mi go. W słuchawce po drugiej stronie jeden z jego synów. Jest lekarzem i ma na imię Hadi. Mówi, że to jego rodzice, że w razie jakiejkolwiek potrzeby, żebym dzwonił i że wszystko jest w porządku. Mahdi, jego ojciec, ma sklep z owocami w mieście obok. Jest z wykształcenia nauczycielem. Jego matka też. Kiedy skończyłem rozmowę telefoniczną, ojciec odbiera smartfon i jakby na dowód usłyszanych słów, częstuje mnie z papierowej torebki mieszaniną owoców i orzechów. Wymienia po persku wszystkie nazwy mieszanki, którą wysypał na moją rękę. Oczywiście natychmiast zapominam wymowy. Są figi, pistacje, pestki różnych znanych i nieznanych mi owoców. Mimo wykształcenia nauczycielskiego życie potoczyło się tak, że teraz handluje suszonymi owocami i orzechami, bo to się bardziej opłaca. Nauczyciele zarabiają bardzo mało. Dał mi numer telefonu do siebie i do syna. Mam dzwonić w razie potrzeby. Odjeżdżają. Żeby odpalić samochód, Mahdi podniósł maskę i coś kręcił przy silniku. Zostaję sam na swoim betonowym podwyższeniu. Wieczorny, lekki powiew odwrócił kartkę zeszytu. Długopis przeturlał się na tyle daleko, że nie chce mi się wstać po niego. Słońce dawno już zaszło za horyzont. Cisza. Tylko dźwięk silnika jeszcze jednej ciężarówki ją mąci, ale brzmi jak zza grubej ściany. Skubiąc resztkę suszonych owoców, wpatruję się w ciemność i w kontury przykrytego motocykla. Co przyniesie dzień? Jak w rzeczywistości wygląda to, po co przyjechałem? W jaki sposób zapamiętać to wszystko, co spotkało mnie do tej pory? Czy wolno mi interpretować, czy suche fakty wystarczą, żeby nie dryfować w niewiedzy, kiedy będę przypominał sobie po latach tę podróż? Gdzie długopis? Mapy Pieszo. CF *Margaret Mead - https://pl.wikipedia.org/wiki/Margaret_Mead ** Morteza Ali Fountain - https://iranhikers.com/nature/natura...a-ali-fountain
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
30.03.2021, 16:41 | #112 |
Zarejestrowany: Apr 2009
Miasto: Monschau / Radoszewice
Posty: 1,683
Motocykl: RD07
Przebieg: 42000
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 22 godz 12 min 52 s
|
Czuje sie jakbym tam byl
|
30.03.2021, 23:19 | #113 |
Celofan.oglądnąłem w niedzielę rano kolejny raz film "o błocie" ,moja żonka Powiedziała :
"KTM z wozu,koniowi lżej"
__________________
Stary nick: Raviking GSM 505044743 Żądam przywrócenia formuły "starego" Forum AfricaTwin...... |
|
02.04.2021, 00:02 | #114 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
24 dzień. 13 maja. Nehbandan - 30.54698, 57.77063 lub N31 32.833 E60 02.935 Licznik 100511–100853 342 km Godzina 23:30 Cichym szeptem wychwala swojego Boga, śle prośby, wielbi. Tak mniemam. Wersety Koranu krążą po małym pomieszczeniu. Wyobrażam sobie, że to stary albo otyły mężczyzna, bo często brakuje mu oddechu i ostatnie słowa zawsze grzęzną w gardle. Dzieli nas tylko cienka kotara z materiału. Nie wie, że tu jestem. W bezruchu nasłuchuję, kiedy wyjdzie. Wychodząc, energicznie zatrzaskuje za sobą drzwi. Muszę je otworzyć, bo ściany budynku oddają ciepło zgromadzone za dnia i jest bardziej gorąco niż na zewnątrz. Te jednak zaklinowały się we framudze i zaskoczyła zapadka obracanej klamki, której nie ma od wewnątrz. Drzwi i futryna są z metalowych kątowników a płyciny ze szkła zbrojonego. Otwierają się do środka. Jest zbyt ciemno, żeby coś zrobić. Rano pomyślę. Tymczasem, może oknem wpuszczę trochę powietrza, żeby się nie udusić. Okno jest z tego samego materiału co drzwi i ledwo się otwiera na kilka centymetrów. Ciężkie, wilgotne powietrze wlewa się do płuc. Trzeba oddychać szybko, ale każdy oddech jest jak połykanie wody. Na zewnątrz zerwał się prawdziwy wicher. Przeraźliwe wycie otacza budynek. Jakby potępione dusze chciały porwać go razem ze mną. Wyje wszystko. Na dodatek muszę spać na swoim zimowym śpiworze i być czujnym. Nie wiem, jak byłoby to odebrane w razie wizyty wiernej, gdyby zobaczyła półnagiego faceta, śpiącego w kobiecej części budynku. 2:00 Sen nie nadchodzi. W napoju o szumnej nazwie „Canada Cola” musiało być coś pobudzającego. Leżąc w ciemnościach, słucham wichru śpiewającego swoją ponurą nutą. Jestem cały mokry. Pot spływa kropelkami i wsiąka w podkoszulek i śpiwór. Trochę lepiej jest, kiedy się nie ruszam. Każdy ruch generuje tylko więcej potu. Nieokreślone myśli pojawiają się i znikają. O niczym szczególnym. To raczej odczucia niż coś konkretnego, jednak nie pozwalają zasnąć. 5:30 Ostatni raz, kiedy spojrzałem na zegarek telefonu, ten pokazał 3:30. Krótki półsen pierzchnął, jakby go nie było. Nie potrzebowałem budzika. Wicher przestał już zamęczać swoim wyciem, a za oknem światło brzasku przegoniło ciemność. Czemu nie spałem? A może spałem? Może ostatni wierny był wymysłem wyobraźni strutej napojem ze sklepu od chłopaka, który pytał, czy lubię używki? Może to wcale nie wicher wył opętańczo, tylko moja wyobraźnia spłatała mi figla? Może całe to leżenie w bezsennej malignie, to tylko sen? Mała jaszczurka, wystraszona ruchem, chowa się pod odstający przy ścianie dywan. Nie. To nie wymysły. Jestem cały mokry, drzwi są zatrzaśnięte, a okno uchylone na tyle na ile mogłem je uchylić. Na dodatek coś mieszka tu oprócz jaszczurki. Tam, gdzie miałem odsłoniętą skórę, jestem pokąszony. Małe, zaczerwienione guzki na rękach i szyi. Bardzo swędzi. Pewnie pchły urządziły sobie ucztę moim kosztem. Spakowałem już, co było do spakowania. Teraz trzeba się stąd wydostać. Okna nie uchylę bardziej. Poza tym jest tak niewielkie, że nie przecisnę się przez nie. Gdyby nawet, to budynek stoi na podwyższeniu i do ziemi jest dość, żeby nie mieć pewności co do właściwego lądowania. Drzwi zakleszczone są tak, że ani drgną. Nawet moje sto kilo ich nie poruszyły na milimetr. Z otworu po obrotowej klamce wystaje kwadratowy pręt. Nie za dużo, ale może wystarczy, żeby chwycić kombinerkami. W ostateczności, jeśli to się nie uda, może wybiję zbrojoną płytę w drzwiach. Idę rozpakować cały majdan, żeby dostać się do narzędzi, ale coś mnie tknęło. Są przecież jeszcze inne drzwi wejściowe. Te dla kobiet. Drzwi dla kobiet zamknięte są na prostą zasuwkę. Przesunąłem ją i lekko pociągnąłem za klamkę. Otworzyły się z łatwością, zalewając wnętrze żółtym światłem wschodzącego słońca. Głupiec ze mnie… *** Z Nehbandan, od razu wjeżdża się w przedsionek pustyni. Po 40 kilometrach zatrzymują mnie policjanci. To chyba trzecia kontrola w tym kraju. Zwyczajowo sprawdzają paszport, chcąc dowiedzieć się, skąd jestem. Jeden z policjantów pyta, stukając palcem w bak, czy mam pełno benzyny. Wczoraj wieczorem zatankowałem. Mam. Pyta, czy mam wodę, pokazując gest picia. Mam. Kupiłem dwie butelki razem z „Canada Cola”. Jest ich trzech. Jeden jest bez munduru i to on mówi po angielsku, tłumacząc kolegom, o czym rozmawiamy. Droga przez pustynię to szlak narkotykowy z Afganistanu na zachód. Ta informacja na nic mi się nie przyda. Dowiedziałem się też, że po drodze nie ma stacji, sklepu, ani niczego co można uznać za cywilizację. Na koniec uścisnęliśmy sobie dłonie. Dwa lata temu, siedząc wygodnie w domu, z ciekawości, szukałem informacji na temat różnych miejsc NAJ na mapie świata. Między innymi, przeczytałem wtedy, że najbardziej gorącym miejscem na Ziemi jest pustynia Dasht-e-Lut*. Tak mnie to dziwnie poruszyło, że przez wiele dni nie mogłem myśleć o niczym innym. Jak to bywa z taką ekscytacją, z biegiem czasu słabła i bladła. Koniec końców jednak, przez cały czas tliło się to we mnie na tyle mocno, że gromadziłem pieniądze i czas na podróż. Teraz, po dwóch latach, znalazłem się w miejscu znanym mi wcześniej tylko z Wikipedii i opisów ludzi, którzy tu byli. To niepokojące, że w stosunkowo łatwy sposób mogłem tu dojechać, myśląc wcześniej, że to zadanie tylko dla przyrodniczych ekip telewizyjnych, wielkich i znanych podróżników, majętnych obieżyświatów czy badaczy, finansujących się z dotacji ośrodków naukowych. Niepokojące, bo to znaczy, że jeśli tylko ma się cel, który uzna się za priorytet, wystarczy być konsekwentnym. Ten był łatwy. Wsiadłem na motocykl i dojechałem. Trudność polega zawsze na wytrwałości przed wyjazdem, na organizowaniu czasu, na formalnościach wizowych. Czyli wszystkie przeszkody stawiam zawsze sam sobie. Nie twierdzę, że taka podróż jest łatwa albo trudna. Chcę powiedzieć, że efekt starań zależy przede wszystkim od nas samych. Jeśli coś pójdzie nie tak z naszej winy, może to oznaczać, że za słabo pożądało się tego efektu. Że nastąpiły komplikacje i zdarzenia ważniejsze od właściwego celu i gdy tak już się stanie, musielibyśmy ponieść jakieś straty. To koszt, którego nie chce się ponieść i w konsekwencji rezygnujemy. Czasem nawet na ostatniej prostej. Gdzieniegdzie jeszcze widać półpustynną roślinność. Jednogarbne wielbłądy, skubią z mizernych kęp zieleni. Jest dość wcześnie i dzięki temu jest tylko bardzo ciepło. No i rozglądając się, odczuwam pewien dysonans, bo jest wiosna, a wcale tego nie widać. Jeszcze jeden, tym razem stacjonarny posterunek, jeszcze rozwidlenie dróg, kilka łagodnych zakrętów między skałami i krajobraz się zmienia. Pustka po horyzont, bez najmniejszych na pierwszy rzut oka oznak życia. Skały, morze piachu, żwiru, kamieni. Póki temperatura się nie podniesie, można jechać z otwartym kaskiem. Nie ma owadów. Prosta nitka asfaltowej drogi wiedzie wzrok po horyzont i hipnotyzuje. 70,7 stopni Celsjusza, pisali. Dziś rano jest "chłodniej". Mały, turystyczny i bardzo niedokładny termometr pokazuje 45 stopni. Jest 6:30 i jest bardzo ciepło. Za pół godziny czuć już, że temperatura wyraźnie się podniosła. Warto rozpiąć kurtkę. Słońce coraz wyżej. 8:00, każde zatrzymanie się, powoduje wystąpienie potu, co przewrotnie, na krótko daje niejaką ulgę w czasie jazdy. Muszę dużo pić, dlatego często robię przystanki. Na pustyni, kiedy wyłączy się silnik, cisza tworzy swój własny wymiar. Nie słychać wiatru, kiedy nie wieje, nic nie szeleści i nie skrzypi. Nigdy jeszcze nie doświadczyłem takiego pustkowia. Nigdy nie czułem się tak dobrze sam ze sobą, choć nie ma gdzie się skryć przed palącym słońcem a ukąszenia nocnych napastników swędzą. Nigdy jeszcze nie słyszałem takiej ciszy, jeśli ciszy można słuchać. Trudno mi to opisać. To taka cisza wiatru, nawet kiedy ten wiać przestaje. Jakby zostawiał po sobie echo. Jakby to był jeszcze jeden wymiar. Powietrze drga i pływa w niemym tańcu, zaburzając ostrość widzenia tuż przy powierzchni ziemi. Ledwo wyczuwalny, łagodny oddech pustyni, sporadycznie dotyka twarzy. Wtedy fizycznie czuć jak masa gorącego powietrza przemieszcza się bez pośpiechu, żeby za chwilę stanąć w bezruchu. To powietrze żyje. Takie delikatne podmuchy wystarczą, żeby podnieść najlżejsze drobiny pyłu. W pojedynkę niezauważalne, w wielkiej ilości tworzą na horyzoncie żółtawą czy może czerwonawą warstwę jak smog. Zmrużone oczy pieką od nadmiaru światła a bardziej zmrużyć się nie da. Pewną ulgę przynosi patrzenie na ciemniejsze miejsca. Całkowitą zamknięcie oczu, choć wtedy wcale ciemno nie jest. Dla wielu droga to tylko łącznik między miejscami, do których zmierzają. Przepędzają ją jakby była przeszkodą sama w sobie. Bezrefleksyjnie korzystają z możliwości, pędząc popychani brakiem czasu i wcześniej ustalonymi założeniami. Codziennie odliczają kilometry do jej końca. Jednak siłą rzeczy - czyż podróżując motocyklem, większości czasu nie spędzamy właśnie na niej? Może więc droga to też miejsce albo przede wszystkim miejsce, a to co sobą łączy jest jedynie przerywnikiem w podróży? To o nią pytamy, kiedy mamy zamiar gdzieś dojechać. Na niej popełniamy pierwsze błędy na dwóch kołach. To dla niej zużywamy opony i benzynę. Przy niej jemy i śpimy. To tutaj bywamy samotni, choćby jechać w towarzystwie. Kiedy jest długa, prosta i nużąca, bezwiednie zamyślamy się albo przestajemy myśleć. Przez nią bolą nas różne części ciała. Jednak codziennie wracamy na nią, żeby jechać dalej. To właśnie droga wzbudza w nas podekscytowanie, kiedy w okolicy egzotycznie. Doprowadza nas w miejsca, gdzie nigdy nie byliśmy. Irytuje dziurami, kiedy zawieszenie ledwo dyszy. Wyciska z nas adrenalinę na ciasnych serpentynach, gdy zamykamy opony. O niej opowiadamy i o nią pytamy. Pozwala rozwinąć maksymalną prędkość. Daje poczucie wolności. Poszerza horyzonty, dodaje pewności siebie i upraszcza życie. Na niej czasem giniemy... Mimo to może właśnie sama droga jest Celem a cel jest tylko pretekstem, żeby jechać. Żeby jechać drogą gdziekolwiek. Niby oczywistość, ale mam wrażenie, że dopiero kiedy nie jedziemy, tęsknie uświadamiamy to sobie. Z zamyślenia wybiło mnie pieczenie. Zaskoczony otworzyłem oczy. To ubranie coraz mocniej nagrzewa się, aż do bólu. Pustynia bada mnie, siedzącego na środku drogi, jakby chciała zdecydować o losie. Lekko przechylony motocykl, daje cień tylko plecom. Resztę słońce praży, jakby chciało wyrównać moją temperaturę z otoczeniem. Przestałem się pocić i czuję jak od słonecznej spiekoty skóra cierpnie. To takie samo uczucie co kąpiel w zbyt gorącej wodzie w wannie. Jest błogo, ale każde, najmniejsze nawet poruszenie, powoduje ciarki i kłucie na skórze. Chciałbym siedzieć tu jeszcze i patrzeć w hipnotyzującą pustkę, ale mimo chęci, zmuszam się do wstania. Nie wiem ile wytrwałem siedząc. Może pięć minut, może piętnaście. Tutaj trzeba się ruszać. Znów chce mi się pić. Woda w butelkach nagrzała się bardzo. Ma tak ohydny smak, że trudno ją przełknąć, bo zbiera się na wymioty. Zmuszam się do każdego łyka płynu o smaku plastiku i temperaturze niedawno wyłączonego czajnika. Wodę powinienem oszczędzać, bo nie wiem, ile czasu przyjdzie mi tu spędzić. Jednak w czasie jazdy, zmoczona chustka na szyi przynosi chwilową ulgę. Ulgę tak wielką, że warto zużyć na jej zwilżenie nieco drogocennego płynu. *** Krajobraz niepostrzeżenie się zmienia. Pustynia już nie jest płaska. Faluje teraz i ugina się i piętrzy jak na bezkresnym oceanie. Droga prowadzi wzrok do załamania, przepada w dole, żeby hen daleko rozpocząć wspinaczkę na następną falę, topionej bezlitosnym słońcem przestrzeni. Jestem przyzwyczajony do tego, że ptaki zawsze uciekają. Ten nie. Usiadł zaciekawiony na słupku drogowym i chyba patrzy na mnie. Kiedy skończyłem podziwiać dokonania natury, odpaliłem silnik a ptak wcale się nie wystraszył. Ruszyłem i w lusterku, a potem obok siebie, widzę jak mały, kolorowy ptak leci w pewnej odległości równo ze mną. Towarzyszył mi dobre kilkaset metrów. Dopiero kiedy napatrzył się, odleciał doglądać swoich ptasich spraw. Czy ptaki są ciekawskie? Ten był na pewno. *** Pojawiły się skały. Niektóre, jak unieruchomione, tonące statki, tkwią w piasku, urozmaicając przestrzeń swoimi kształtami. Inne dumnie wznoszą się nad pustynią na kilkadziesiąt, a może kilkaset metrów. Jednak to ich agonia. Erozja od tysięcy lat kruszy i niszczy skały kreśląc w nich szczeliny jak otwarte rany kawałek po kawałku, zamieniając wszystko w kamienie, żwir, a potem piach i w końcu w pył. Z daleka to ściana bez wyraźnie widocznych szczegółów. Z bliska, to wystawa figur kamiennych. Niewiele potrzeba wyobraźni, żeby zobaczyć wieże zamków, mury obronne, posągi starożytnych bogów albo tylko ich głowy. Wszystko to otoczone przez żwir i coś jak skamieniałe, kruszące się błoto, popękane teraz i pylące się pod butami. Martwa natura. Nie ma owadów, źdźbła trawy, zasuszonych krzewów ani nawet zeschłych patyków po nich. Najbardziej śmiercionośne miejsce w całym Iranie. Może na świecie. Ekstremalne temperatury, niewielka amplituda dobowa, sporadyczne krótkie i niewielkie opady, wszędobylska sól, piachy, ił, skały. Jakby tutaj nasza planeta chciała zachować dziewiczą czystość bez życia i jego skomplikowanych procesów. Strażnikiem tego dziewictwa jest żar pieca hutniczego, lejący się nieprzerwanie z nieba. Za jedną z takich fal, za płaską przestrzenią, za fałdami, za skalnymi statkami — wrota. Inżynierowie, nie chcąc widocznie marnować energii, przecięli skałę na pół, robiąc z niej naturalną bramę. Za nią, gdzieś po środku niczego jeszcze inny widok. Rzeka solna i kopce gigantycznych kretów. Wygląda, jakby przez drogę kiedyś płynęła rzeka, która wyschła, zostawiając po sobie biały, solny ślad. Teraz wygląda jak zaśnieżona droga. Mam wrażenie, że za chwilę pojawi się tu gigantyczny stwór baśniowy, bo brak tylko jego. Jakaż siła zbudowała te konstrukcje. A może raczej zniszczyła i niszczy nadal. Jakaż moc rujnuje co dzień potęgę skał… To ta siła, której uwagi nie chcę zwracać na siebie. Właśnie mijam dwa niewielkie jak kałuże jeziorka ze słoną wodą w topazowo-szmaragdowym odcieniu. Porażający skwar i zużyty już trzylitrowy zapas wody pomału odbierają siły, mimo że siedzę na motocyklu. Brak mi już zapału na tyle, żeby jeszcze raz zatrzymać się i zrobić cokolwiek w stojącym powietrzu pieca hutniczego. Dotkliwy upał już dawno wdarł się pod kurtkę. Zapinanie jej już nie pomaga. Trochę dalej budowla. Tu zatrzymałem się na chwilę, ale zdjęcie zrobiłem nie zsiadając nawet z motocykla. Wygląda jak fortyfikacja, ale to zdaje się opuszczony karawanseraj. Nie wiem, czy jej przeznaczenie właściwie oceniłem, ale tak wygląda. *** Zabiorę ze sobą część Dasht-e-Lut. Resztą sił, wyssanych przez zaledwie kilka godzin podróży prostą i łatwą drogą, do pojemnika po cygarze, zaczerpnąłem pustynnego piachu. Opierał się. Piach jest tak nagrzany, że popatrzyłem palce a fiolki nie da się podnieść od razu. Gdyby tak i tę temperaturę dało się zabrać ze sobą… Teraz kiedy to piszę po kilku latach siedząc przed monitorem, fiolka stoi obok. Jednak skrawek pustyni w niej jest już martwy. Zimna i niegroźna. Zakorkowany, szklany pojemnik z wyblakłym napisem Dasht-e-Lut na niechlujnie urwanym kawałku plastra, stał się jej trumną a pustynia w nim zamknięta zmieniła się w odrobinę piachu i pyłu. *** Na rezerwie dojechałem w okolice Szahdad. Tutaj ma być „Shahdad Desert Camp”. Pytam w czymś w rodzaju restauracji, jak mi się zdawało, o drogę. Droga jest prosta i pytać nie musiałem. Jeszcze 9 kilometrów. Z domku przy szlabanie wyłania się dwóch chłopaków. Jeden otwiera szlaban z napisem „WELCOME”. Nie mówią po angielsku. Pytam, czy tu można spać, czy jest prysznic, ile kosztuje. Jakoś na migi i pokazując sobie banknoty dogadujemy się. „Shahdad Desert Camp” położony jest na skraju pustyni, przy bardzo obiecujących fotograficznie formacjach skalnych. Najpierw jednak powinienem zatankować motocykl, napić i najeść się a tutaj oprócz chatek ze słomy i patyków, pod którymi rozkłada się namiot albo śpi po prostu na ziemi, nie ma nic. W Shahdad jest całkiem zielono jak na pustynne warunki. Rosną tu palmy i drzewa. Jednak temperatura jest podobna jak na pustyni. Na pierwszej napotkanej stacji tankuję motocykl. Przy okazji pytam ręcznym – migowym, czy można kupić wodę. W odpowiedzi zobaczyłem tylko dłoń celującą gdzieś w miasto. Dobrze, poszukam sklepu. W sklepie sprzedaje młoda dziewczyna w burce. Jak ona znosi te temperatury? Resztę za zakupy dostałem w monetach, gumie do żucia i cukierkach. Widocznie taki zwyczaj, jeśli nie ma drobnych. Litrowy sok wypiłem na poczekaniu. Zimny płyn chłodzi całe ciało. Co za ulga. Siadam na krawężniku za motocyklem, żeby nacieszyć się tą ulgą. Mimo to przechodnie wypatrują mnie i bez przerwy zagadują. Jeden starszy pan nawet po angielsku. Zaprasza mnie do swojego domu, ale już wiem, że to taki uprzejmy zwyczaj. Siedząc na gorącym krawężniku przed sklepem, uświadomiłem sobie, że jestem niemal do zera wymęczony bezsennością i upałem. Wrócę do „Shahdad Desert Camp” i tam odpocznę ile trzeba będzie. Drażni mnie ta słabość, bo jestem bezsilny wobec własnego organizmu. Z drugiej strony, zmęczenie jest przecież konsekwencją dotarcia do celu. To koszt, którego najczęściej nie chce się ponieść, ale jest nieunikniony. Po co więc zżymać się na coś, na co nie mam wpływu? Fizycznie nic się nie zmieniło, ale poprawiwszy sobie nastrój, zadowolony z wysnucia takiego wniosku, wsiadłem na motor i odjechałem z Shahdad na kemping. Zatrzymuję się jeszcze raz przy niby restauracji, w której pytałem wcześniej o drogę. Okazało się, że tutaj też można przenocować. Nie wiem czemu wcześniej uznałem to miejsce za restaurację. Jak byk stoi wyraźny napis na szyldzie, że to guest haus. Kobieta woła męża. Chudy i nieduży mężczyzna z brązowymi oczami i przekrwionymi białkami zna trochę angielski. Trochę lepiej niż ja. Broda z kędzierzawym zarostem, śmiesznie się rusza, kiedy się targujemy. Zaczął od niebagatelnej kwoty. To ja mu, że to za dużo. To on, że z kolacją i śniadaniem będzie trochę więcej, ale mniej niż normalnie. To ja mu na to, że nie mam tyle na nocleg i jedzenie i mogę dać tylko tyle, ile powiedziałem na początku z kolacją i ze śniadaniem. To on znów, że to trochę za mało. Zabieram się więc i odchodzę do motocykla za bramą, mówiąc, ze więcej nie mogę dać. Coś z żoną poustalał i w końcu stanęło na moim. Przybiliśmy piątkę z uśmiechem. Coś mi się zdaje, że potrzebował takiej rozrywki Jak sobie pomyślę, że tam dokąd jechałem, miałbym chyba siłą woli rozstawić namiot w popołudniowym upale i w tym upale spać, to zapłaciłbym i dwa razy więcej, żeby jednak nie. I tak to przypadkiem właściwie, zostałem za gliniano-ceglanym murem niby restauracji, która okazała się przystanią dla podróżnych. Każdy pokój ma oddzielne wejście z podwórza. Buty zostawia się na zewnątrz oczywiście. Podłoga wysłana dywanem a pod ścianami poduszki. Jest światło, kontakt i szumiąca klimatyzacja. Bardzo skromnie, ale też bardzo wygodnie. Więcej byłoby przesadą. Nie potrzeba. Zanim zdążyłem się przebrać, rozpakować, poukładać i pójść pod prysznic, Amir, bo tak ma na imię gospodarz, przyszedł do mnie z żoną. Przynieśli termos z herbatą, cukier i ciastka zbożowe. To znaczy żona przyniosła. On otwierał drzwi. W termosie jest najsmaczniejsza herbata świata. Prawdopodobnie zmieszana z miętą. Ciastka w środku, wypełnione są suszonymi owocami. To chyba figi. Rozmawiamy o tym o czym da się rozmawiać mając skromny zasób słów. Dzięki klimatyzacji, herbacie, towarzystwu uprzejmego Amira odzyskuję siły. Najlepsze hotele tego nie oferują. Prysznic jest w innym pomieszczeniu. Trzeba przejść przez podwórze. Zdążyłem zapomnieć o dzisiejszym skwarze, ale jak tylko wyszedłem na zewnątrz, znów uderzył we mnie żar pieca hutniczego. Od razu przypomniałem sobie, jaki jestem wypluty. Amir ma dwoje dzieci. Chłopak jest młodszy. Właśnie daje pić gołębiom z miski. Córka jest starsza. Teraz wróciła ze szkoły i pomaga mamie w przygotowaniu jedzenia. Marzenie o lodowatym prysznicu prysło, kiedy tylko odkręciłem kurki. Nie ma zimnej wody. Są dwie opcje. Gorąca i bardzo gorąca. *** Zbliża się zachód słońca. Dziwnie pociemniało dookoła. Jakoś tak za bardzo i ledwo widzę co piszę w zeszycie. Muszę włączyć światło. Zerkam przez szybę drzwi, a tam świat zwariował. Na zewnątrz zadyma. Muszę to zobaczyć. Wiatr rozszalał się, porywając wszystko, co lekkie a co unieruchomione, przekrzywia się i wygina pod naporem nieregularnych porywów. Chmury przewalają się, przesłaniając całkowicie słońce. Są jednak bardzo nisko. I ten bordowo-szary odcień. To chmury pyłu i piachu. Czuję w ustach suchość. Kotłuje się to wszystko przesłaniając świat. Amir mówił, że tu nigdy nie pada. A właśnie coś na mnie kapnęło. Znów i znów. Pada deszcz. Nie jest ulewny ani nawet rzęsisty, co mogłyby sugerować chmury. Kropi i to ledwo. Jednak te krople, kiedy padają na coś płaskiego, nie zachowują się jak soczewka jak to bywa. To błoto. Deszcz błota. Skończyło się tak szybko jak zaczęło. Na motocyklu, na przewróconych wiatrem butach przy drzwiach, na trawie i na wszystkim innym, została cienka warstwa pyłu poznaczona małymi, brązowymi, błotnymi śladami. Został też, choć już nie tak porywisty, wiatr. Idę zrobić kilka zdjęć ruinom po drugiej stronie ulicy. Burza piaskowa przeniosła się ze swoim pokazem w głąb pustyni. Niespodzianka. W pewnym oddaleniu wyłonił się z ruin lis pustynny. Patrzy na mnie. Robię krok w jego kierunku, a ten czmycha między suche zarośla. W jego miejsce przypałętał się biały pies w typie labradora. Jest młody. Łasi się i nawet jest skory do zabawy. Już chciałem go pogłaskać, ale… Cała sierść rusza się na nim. Jest obleziony przez robactwo. Robaki dosłownie kotłują się na nim. Wchodzą pod sierść i wyłażą z niej chyba tysiącami jak w mrowisku. Nie jestem jakiś zbytnio lękliwy, jeśli o to chodzi, ale nie odważyłem się na gest przyjaźni. Dwa pokąszenia dziennie to zbyt wiele. Insekty muszą mu bardzo wadzić, bo chce się bawić, ale okazywanie tej chęci, co chwila przerywa drapaniem się. *** Wieczór. Ktoś wchodzi. - Kolacja będzie w twoim pokoju. Wieje. Nie da się jeść na zewnątrz – oznajmia obcy. Chłopak w okrągłych okularach w cienkiej oprawce, schludnie uczesany. Na ręku elektroniczny zegarek wyglądający jak zabawka. Ubrany jest typowo dla Irańczyka w luźne spodnie w kolorze kawy i zielonkawą koszulę. Jest młody, choć okulary dodają mu nieco powagi. Dobrze mówi po angielsku. Ma na imię Ali. Jest przewodnikiem i dobrze zna się z Amirem, właścicielem tego miejsca. Już nie jest obcy. - Okej Ali – odpowiadam bez namysłu. Koniec końców nie jestem u siebie. Okazuje się, że nie jestem jedynym obcokrajowcem. Jest tu też Holender. Właśnie wszedł do mojego pokoju. Jest bardzo wysoki. Łysiejąca łepetyna, chuda i żylasta szyja, przywodzą na myśl starego żółwia stepowego, choć stary nie jest. Koszulka polo, spodnie à la podróżnik-komandos. Jakbym siebie widział, tylko jeszcze nie łysieję Kiwnął tylko głową na powitanie, ale gęba mu się śmieje. Przyszedł też Amir. Kolacja podana na dywan. Jest Gormesabzi** - potrawa, którą jadłem na granicy w hotelu, a nie mogłem zapamiętać nazwy. Teraz zapisałem ją. Jest mięso, fasola i przyprawy, Ryż i gęsta i kwaśna śmietana. Do tego pokrojone warzywa, napoje gazowane w puszkach, woda, tutejszy chleb. Można się najeść. We czterech jemy i dyskutujemy jednocześnie. No nie wszyscy. Ja próbuję co najwyżej odpowiadać najprościej jak się da na pytania. Z racji swojego zawodu, najwięcej ma do powiedzenia Ali. Holender jest jego klientem. Wychwytuję różne słowa. Sunrise, Lut, road. To mi wystarczy. Jutro przed świtem jadą na wschód słońca. - To ja miałem jutro jechać na wschód słońca! To mój pomysł! To mój wschód słońca! – kpię sobie sam z siebie w myślach. Wszyscy skończyli jeść i wychodzą. - Pojedziesz z nami na pustynię? – Znienacka, na odchodne proponuje przewodnik, jakby te myśli usłyszał. - Tak. Oczywiście – wydukałem zaskoczony. Dobrze i niedobrze. Dobrze, bo nawet jeszcze nie rozeznałem się w mapach, gdzie może być najlepsze miejsce do obserwacji tego spektaklu. Niedobrze, bo pewnie Ali zażąda zapłaty. Nie mam nic przeciwko, tylko nie znam ceny. - Bez pieniędzy. Pojedziesz motorem. Startujemy o 4:40 – dodał z uśmiechem. Zamurowało mnie. Czy ja myślę na głos? Mapy CF *Dasht-e-Lut - https://en.wikipedia.org/wiki/Dasht-e_Lut **Gormesabzi (pisownia zasłyszana) https://en.wikipedia.org/wiki/Ghormeh_sabzi
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
02.04.2021, 20:31 | #115 |
Zarejestrowany: Feb 2013
Miasto: Lubelskie
Posty: 519
Motocykl: CRF1000
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 17 godz 48 min 0
|
Genialne!
|
02.04.2021, 23:14 | #116 |
Kanion beztroski... zrobiło to na mnie mega wrażenie.
Bardzo uderzający opis. M
__________________
'Przestań naprawiać kiedy zaczynasz psuć' - Ojciec matjasa |
|
04.04.2021, 13:53 | #117 |
Zarejestrowany: Mar 2021
Miasto: Otwock
Posty: 30
Motocykl: CRF1100L AS DCT
Online: 1 dzień 10 godz 30 min 21 s
|
Ale to się czyta! Wciągnęło mnie i czekam na więcej
|
24.04.2021, 20:46 | #118 |
Zarejestrowany: Jan 2016
Miasto: Augustów
Posty: 185
Motocykl: RD07a + DRZ400
Online: 2 tygodni 10 godz 17 min 6 s
|
Celofanie, czekamy na kolejne odcinki
|
25.04.2021, 08:49 | #119 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
Przepraszam za zwłokę. Wrócę do pisania, tylko Ważne Sprawy mam w głowie teraz. CF
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
12.06.2021, 17:44 | #120 |
Zarejestrowany: Feb 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 17
Motocykl: CRF1000
Online: 3 dni 13 min 40 s
|
CeloFan, chciałbym Cię przywołać do pisania dalszej części ...
__________________
PRIMO |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Junakiem po świecie | Neo | Kwestie różne, ale podróżne. | 8 | 23.12.2021 09:34 |
Kraina krętych dróg – Korsyka 2018 | Hermes | Trochę dalej | 5 | 09.04.2020 18:00 |
Polskie zakątki na świecie | QrczaQ | Przygotowania do wyjazdów | 8 | 22.10.2014 23:11 |
50 najleszych dróg motocyklowych na świecie | sambor1965 | Umawianie i propozycje wyjazdów | 10 | 24.06.2010 22:39 |