Wróć   Africa Twin Forum - POLAND > Podróże. Całkiem małe, średnie i duże. > Relacje z podróży > Trochę dalej

Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12.12.2012, 16:25   #121
Dariusz Godawa OP
 
Dariusz Godawa OP's Avatar


Zarejestrowany: Jun 2012
Miasto: Yaounde/Cameroun/Afrique
Posty: 166
Motocykl: AT Rd07a
Przebieg: 27000
Galeria: Zdjęcia
Dariusz Godawa OP jest na dystyngowanej drodze
Online: 3 dni 43 min 45 s
Domyślnie

Cytat:
Napisał Mirmil Zobacz post
I dzisiaj Ciza i Zyke juz odlatuja?
20h45 z NSI
5h20 w BRU
wylot z BRU 15h35
17h35 KRK - 13.12.2012
Dariusz Godawa OP jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 20.02.2013, 14:46   #122
Cizia
 
Cizia's Avatar


Zarejestrowany: Feb 2013
Miasto: Kraków/Afryka
Posty: 7
Motocykl: RD07a
Cizia jest na dystyngowanej drodze
Online: 8 godz 37 min 55 s
Domyślnie

Dzięki Wszystkim za relacje i komentarze
Cizia jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 28.02.2013, 19:33   #123
mnorbi
 
mnorbi's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2010
Miasto: Kraków
Posty: 35
Motocykl: Afri HRC
mnorbi jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 dni 8 godz 42 min 34 s
Domyślnie niezwykle treściwa relacja, opublikowana w żółwim tempie

Wybierając się na trochę zwariowaną podróż do Afryki w pierwszej wersji, nie mieliśmy w planach jechać do Kamerunu. Teraz jak o tym pomyślę, to skóra mi cierpnie na plecach, co by nas ominęło. Ale jak to bywało na tym wyjeździe, każda podjęta decyzja zmieniająca radykalnie założony plan, owocowała samymi pozytywnymi emocjami. Nie było inaczej i tym razem. Już wtedy O. Darek pokazał nam, swoje skuteczne działanie, załatwiając w ciągu jednego dnia zaproszenia, które ewidentnie pomogły uzyskiwać inne potrzebne nam wizy, po drodze do kraju przeznaczenia.
Zapakowaliśmy dwie ogromne bazarowe torby a’la Stadion 10-lecia, na naszego Charliego i ruszamy. Torby zostały przygotowane i przysłane przez „Aktywną, daleko wysuniętą” rękę Ojca Darka /wtedy był dla nas tajemniczą postacią, znaną jako Camtel_Yaounde, przez chwilę nawet funkcjonował jako Komtur Jurand. Nie mieliśmy pojęcia o co chodzi z tym Camtel, ale ze słowem Yaounde po nieprzespanej nocy z Dr Google, jakoś sobie poradziliśmy/.
Po drodze kilka przeciwności chciało nas odwieźć od planu dojechania do Kamerunu, ale podjęte zobowiązania logistyczne, na tyle nas zmotywowały, że wytrwale dążyliśmy do celu, raz na sznurku, kolejny raz na pace…
Wyrwawszy się w końcu z niesamowicie urokliwej drogi, wijącej się przez kameruńską dżunglę, usłanej głębokimi koleinami, resztkami błota, które nie zdążyło jeszcze podeschnąć w porze suchej, mieliśmy przed sobą już tylko jeden cel – Misja Kamerun. Czy to będzie już koniec naszych zmagań fizycznych i psychicznych, Cizia prowadził naszego Merolka zapamiętale, wzrok miał utkwiony gdzieś daleko, dużo dalej niż kończyła się maska naszego auta. Jego twarz było na zmiennie szczęśliwa, by za chwilę nasunęło się na nią oblicze głębokiej zadumy.
Pierwszy raz w życiu widzieliśmy tyle „dżunglastej” zieleni w połączeniu ze wysokimi górami, olbrzymie drzewa strzelały prosto w niebo. Dżungla wdzierała się na drogę, wszędzie palmy, palmy… Żebyśmy nie popadali w zbyt głęboką melancholię, nasz świeżo uzdrowiony silnik dawał znać o sobie, klekocze, osłabł tak, że mamy do dyspozycji tylko dwa pierwsze biegi, a góry wcale nie maleją. Poruszamy się z prędkością furmanki ciągniętej przez galopującego konia, trochę mniej zwracamy uwagę na otaczającą nas przyrodę, która w normalnych okolicznościach urzekła by nas swoim pięknem. Stajemy na poboczu z nadzieją, że uda nam się opanować ten motoryzacyjny impas. Cizia spróbował eksperymentu z lepszym dogrzaniem silnika, biała tekturowa teczka, która kryła przed światem nasze tajne dokumenty, tym razem kryła przed chłodniejszym wieczornym wiatrem, aluminiowe żebra naszej chłodnicy, cudotwórca z tego naszego Cizii. Dalsza podróż przyjęła już inny charakter, wróciły do łask dwa kolejne biegi, silnik mruczał tak jak kiedyś na początku w Europie. To spowodowało, że emocje trochę nam opadły, opadła też dolna szczęka drugiemu pasażerowi Charliego - Zyke, jak na chwilę przyłożył głowę do zagłówka, niepotrzebnie jechał na „popielniczkę”, przecież fajki skończyły się nam jakiś czas temu.
Będąc już tylko 200-300km od Jurand/Yaounde, mieliśmy plan pobytu w misji dwa, góra trzy dni, była godzina czwarta po południu. Wzywały nas wspomnienia, podjęte zobowiązania, rozmowy z Ojczyzną toczone podniesionym tonem, wydobywającym się ze słuchawki. Wtedy zapadła decyzja, napieramy do bólu, dojedziemy na miejsce, prześpimy się w aucie po raz kolejny, gdzieś niedaleko misji. Wykonaliśmy kontrolny telefon do O. Darka około 22, informując, że Krzysiu Hołowczyc przed chwilą oznajmił, że na miejscu pod faktorią będziemy grubo po północy. Ojciec zrugał nas po chrześcijańsku i oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu, że czeka na nas na rogatkach do bólu, tylko mamy dać znać jak miniemy pierwszy kiosk z bananami za ostatnią stacją Total przed Y.. coś tam, coś tam.
Tak uczyniliśmy, phone by night do ojca, no i… silent night, rozrusznik zaniemówił koło „bananowego kiosku”. Na szczęście Kameruńczycy i rośli pasażerowie Charliego nie pozwolili, żeby Merolek wystygł za bardzo, odpalił już po dwustu metrach pchania. Dojeżdżamy do Yaounde bram, wojskowy post, kontrola dokumentów i nagle stała się jasność, Cizia i Zyke od razu sięgnęli po czarne okulary, by chronić wzrok przed ostrym światłem reflektorów samochodowych, kontrolujący nas wojskowy nie sięgał, miał je cały czas na nosie, ale i tak miał ręce zajęte dokumentami, więc nie dałby rady założyć czegokolwiek na oczy. Biała, rozświetlona Toyota Land Cruiser zajechała pod same bose stopy wojskowego, grupa uśmiechniętych/widać było białe zęby/ ciemnych postaci wysypała się z tylnej części auta, rosła postać z czołówką na czole wynurzyła z ciemności otaczających przednią część samochodu, w niektórych kręgach zwanych maską, to był on - Komtur Jurand. Za chwilę już mieliśmy dokumenty z powrotem, banany zagościły na naszych twarzach, i nie znikały do 13 grudnia, a my zgodnie z tradycją mieliśmy czerwone czapki z białymi pomponami w tym dniu.
Znikliśmy sobie w ramionach, niedźwiadki ochoczo zagościły na afrykańskiej ziemi. Ciemna noc, a my nareszcie jesteśmy na miejscu. Krętą i nierówną drogą docieramy na miejsce, wysoki mur otaczający faktorię, stalowa brama się samoczynnie, ludzkimi rękami popychana otwiera i jesteśmy.
Ulga i przyjemność. Długo rozmawiamy, zajadamy, przygotowane przysmaki drobiowe, śmiejemy się patrząc i obserwując naszych białych i czarnych gospodarzy. Ci drudzy z powodu ślicznych uśmiechów i radosnego szczebiotania, z którego nic nie rozumiemy, przykuwają mocno naszą uwagę. Zasypiamy pierwszy raz od dłuższego czasu nie myśląc o jutrze.
Kolejne dwa dni upływają nam na rozpakowaniu Charliego, miłych rozmowach i wycieczkach do miasta. Szef Misji czyli O. Darek jest zaskakująco fajnym człowiekiem i najnormalniejszym z duchownych jakiego poznaliśmy. Wymagający jak cholera od wszystkich wszystkiego, ale jak to mówi - w sprawiedliwy sposób. Nie zauważyłem żeby ktoś narzekał.
My natomiast jesteśmy bardzo nietypowymi katolikami, stosujemy się do zasad wiary, ale do tych, które nie wymagają od nas zbyt wiele wysiłku jak np. chodzenie do kościoła, poranne i wieczorne modlitwy. Z czasem przebywając na misji, czuliśmy się jak jedna z części dobrze tykającego zegarka, w którym odkrywaliśmy nasze nowe światy, chłonęliśmy atmosferę tego miejsca. Bardzo dobrze czuliśmy się tu i teraz. Znaleźliśmy swoje kropki nad „i”, tego wyjazdu. Czas płynął nam powoli, czuliśmy się szczęśliwi, jak byśmy chwycili Pana Boga za nogi.
W tym natłoku codziennych obowiązków /spanie, śniadanie, drzemka, spacer, drzemka, obiad, rozmowy, drzemka, kolacja, nocny spacer, początek snu…/, odkryliśmy, że w końcu jesteśmy na wakacjach. Jak Wakacje to Wakacje. Od dłuższego czasu byliśmy na misji, a przyzwyczajeni do zmian jakie to mają miejsce w podróży, zaczęliśmy potrzebować jak powietrza, jakiejś odmiany. Poprosiliśmy Darka zorganizowanie krótkich wakacji, ustaliliśmy termin i porę wyjazdu. Dzieci stoją w szeregu, wg obiektywnych, sprawiedliwych kryteriów zostają wybrani Ci, którzy wkrótce pojadą z nami nad ocean. W gronie towarzyszących nam dzieci i młodzieży, Marianne i Achilla, O. Darka, wyruszyliśmy bladym świtem. Cizia – etatowy, wyjazdowy kierowca, dorwał się do kierownicy tej cudownej Toyoty. Stłoczonych osiemnaście ciał sunie do przodu drogami wyrwanymi kameruńskiej dżungli. Wiatr we włosach i powiew nowych przygód sprawił, że Paweł-Cizia wiedziony mocniejszym biciem serca, jechał 300km prawie bez przerwy, nie zważając na prośby pozostałych pasażerów, domagających się wyprostowania nóg i ulżenia napięciu mięśni odpowiedzialnych za prawidłowe funkcjonowanie pęcherza. W końcu dojeżdżamy do Kribi, a naszym oczom ukazuje się wspaniała kupa wody , cieszymy się jak dzieci. Przygotowano jak co roku chrzest dla tych, którzy jeszcze nie widzieli oceanu. Potulnie jak baranki, z zawiązanymi oczami i przysłoniętymi uszami idą w szeregu trzymając się za ręce. Zatrzymują około 3 metrów przed wodą, na hasło zdejmują zakrycia oczu i uszu, słyszymy okrzyki radości, płacz, milczenie, może są i przekleństwa, ale my ich nie rozpoznajemy.
Po próbie wody, wbijamy się ponownie do auta i jedziemy na z góry upatrzone pozycje, przygotowane przez O. Darka i jego ekipę. No, ... raj na ziemi. Palmy, piasek po lewej , piasek z prawej, cisza, słońce, no i woda, której temperatura bliska była 36 stopniom, ludzie na wskroś swobodni i szczęśliwi. Ekipa jak dorwała się do wody, to dopiero głód i zachodzące słońce wygoniło je na brzeg.
Namawiamy wszystkich na zostanie jeszcze jeden dzień dłużej, udało się, jest tak cudownie, że nie trzeba było zbyt długo namawiać. Zaczarowane Kribi. Spędzamy kolejne długie godziny bawiąc się jak dzieci w wodzie, pluskając się i wpatrując w uśmiechy otaczających nas szczęśliwych buź. O. Darek z pobliskiej werandy restauracji obserwuje swoja trzódkę, robiąc przy tym tysiące zdjęć dokumentujących wszystko i wszystkich w niecodziennych pozach i zachowaniu. Cizia i Zyke w siódmym niebie, poziom szczęścia 10 i rośnie. Wakacje w Wakacjach . Długie dwa dni spędziliśmy w oceanie, na łapaniu krabów, rozmowach, spacerach, jedzeniu pyszności i upajaniu się w przyjemnościach. Powrót był smutny, a zarazem miły, poznaliśmy kolejne cudowne miejsce na ziemi.
Znów jesteśmy na misji, odczuwamy bliskość nieuchronnego końca naszego świata, związanego z naszą ostatnią przygodą. Osowiali, smutni, zaczynamy ostatnie pakowanie, wyruszamy na lotnisko, odprowadzani przez liczny komitet pożegnalny. Odlatujemy, doznaliśmy tam na ziemi w Kamerunie, tylu pozytywnych i niezwykłych emocji, nauczono nas innego spojrzenia na rzeczy, które do tej pory traktowaliśmy albo zbyt poważnie albo zbyt lekceważąco. Wrócimy tam na pewno, już niedługo.
Misja Kamerun – niezwykłe miejsce, niezwykli ludzie.

C&Z
__________________
cudowne miejsce, niesamowici ludzie www.misja-kamerun.pl
mnorbi jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz


Zasady Postowania
You may not post new threads
You may not post replies
You may not post attachments
You may not edit your posts

BB code is Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wł.

Skocz do forum

Podobne wątki
Wątek Autor wątku Forum Odpowiedzi Ostatni Post / Autor
moja Afryka czyli "Wagadugu 2012" by remi remi Trochę dalej 27 28.08.2013 20:16
Krew, pot i łzy czyli moje spotkanie z Czarną Afryką [2012] Neno Trochę dalej 52 07.03.2013 14:42
bike island days 28.06.2012-1.07.2012-Lubieszewo kolo Drawska Pom-zachodniopomorskie kuras Imprezy forum AT i zloty ogólne 9 10.06.2012 22:33
Kierunek Afryka 2012. seven007 Kwestie różne, ale podróżne. 24 26.03.2012 21:49


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:10.


Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.