14.07.2021, 21:30 | #131 |
Zarejestrowany: Oct 2020
Miasto: Ruda Śląska
Posty: 180
Motocykl: CRF 1100
Online: 4 dni 2 godz 6 min 0
|
Nie mogłem się doczekać. Nie wiem co napisać. Oj dają do myślenia Twoje relacje oj dają....
pozdrawiam Marcin Jan
__________________
Pozdrawiam Marcin Jan Mistrz prostej spod świateł |
22.07.2021, 09:10 | #132 |
Banned
Zarejestrowany: Jul 2021
Miasto: Świat równoległy
Posty: 766
Motocykl: Wrublin 300KM
Online: 3 tygodni 2 dni 9 godz 32 min 12 s
|
Panie Celofanie a wnioski?
Takie odrębne podsumowanie albo epilog? Zaprawdę długo nie mogłem wyrazić aplauzu i zaakceptowania. Jestem wewnętrznie przekonany, że mógłbyś to wszystko jeszcze raz opisać i opowieść nic by na tym nie straciła. U Ciebie zdjęcia robią ale nie muszą. Ładnie ta Twoja dusza opowiada, ładnie... |
22.07.2021, 22:33 | #133 |
Zarejestrowany: Mar 2008
Posty: 1,041
Motocykl: RD03
Online: 2 tygodni 3 dni 19 godz 28 min 14 s
|
naprawdę ładnie opowiada...
|
26.07.2021, 01:01 | #134 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
26–ty dzień. 15 maja. 101585 – 101972 387 km Iranshahr – Czabahar Jestem podekscytowany odmiennością, jaka mnie otacza. Ludzie, przyroda, klimat. Wszystko jest nieco inne od tego, co widziałem na północy Iranu. Bardziej suche, surowe, zgrzane słońcem, jałowe. Chyba przez to podekscytowanie obudziłem się przed budzikiem ustawionym w telefonie. Jest przed szóstą. Klimatyzator wyrzuca z siebie przyjemnie chłodne powietrze, tworząc wygodną atmosferę. Za oknem, cień budynku hotelowego skrywa ulicę, po której z rzadka przejeżdżają samochody, rowery, małe motocykle. Po drugiej stronie zakurzonej szyby już gorąco. Zaczyna się dzień. Telefon nienaładowany. Powinienem gdzieś kupić ładowarkę. Jest ku temu okazja, bo przecież jestem w dużym mieście. Zanim jednak zacznę jej szukać, przy kawie przywiezionej z Turcji robię notatki. O tej porze wszystko jeszcze zamknięte i w hotelu nawet śniadania nie dostanę. *** Sony. Już drugi raz jestem zawiedziony tą firmą. A właściwie czwarty. Najpierw kamera, teraz ładowarka, ale w międzyczasie popsuł się uchwyt obrotowy. Też Sony. Dobrze, że przynajmniej motocykli nie robią. Koniec końców i telefon poddał się, a dokładnie jego gniazdo ładowania. *** Na sali, gdzie podaje się śniadania, jest jeden z chłopców, którym robiłem wczoraj zdjęcia. Siedzi z kolegą. Stara się coś mówić do mnie. Śniadanie to coś w rodzaju szwedzkiego stołu. Na ciepło w dużym podgrzewaczu jest gormesabzi, z pomidorów, z jajek i czegoś jeszcze. Do tego placek. Jest też ser, kostki masła obłożone lodem, różne rodzaje dżemu. Herbata, kawa rozpuszczalna, sok pomarańczowy. *** Jest 9 tutejszego czasu. Motocykl stoi w cieniu. Ostatnie zdjęcia pamiątkowe potwierdzają odjazd z hotelu. Wyjeżdżając z Iranshahr, trafiłem na uliczkę, gdzie sprzedaje się smartfony, etui, baterie, przewody, karty, ładowarki i wszystko inne do telefonów. W pierwszym z brzegu sklepie, na migi dogadujemy się ze sprzedawcą co chcę i co ma i ile będzie to kosztowało. Po krótkich targach wychodzę z ładowarką, ale smartfon i tak szwankuje. Podjechałem do hafciarzy, którzy wczoraj uraczyli mnie lodowatą wodą. Nie ma nikogo znajomego, widocznie jeszcze nie pracują. Zatrzymałem się też przy barze, w którym wczoraj jadłem. Gobhan i Yasin ,przywitali mnie jak przyjaciela. Za nimi zeszła się mała grupka mężczyzn. Z każdą chwilą coraz więcej ludzi. Najpierw tylko moi znajomi. Teraz ich znajomi i znajomi znajomych z okolicznych stoisk i sklepów. Ktoś zapytał dokąd jadę, ktoś inny natychmiast zaczął tłumaczyć jak tam dojechać. Z uprzejmości nie pokazałem na włączony GPS z wyznaczoną drogą do Bandar–e–Abbas. Od Bandar-e-Abbas dzieli mnie około tysiąc kilometrów. Nie dojadę tam dziś, ale tak było mi łatwiej wyznaczyć drogę. W końcu ktoś zauważył GPS, ale to nie przeszkadza i dalej tłumaczy jak jechać. Przez niezrozumienie intencji narobiłem tylko niepotrzebnego zamieszania. Jeden z mężczyzn zatrzymał autokar, zapewne myśląc, że nie wiem jak jechać! Kierowca autokaru zna przecież angielski. Przyprowadzili go do motocykla i ów kierowca też życzliwie zaczął tłumaczyć, jak dojechać do celu. Angielskie słowa sączył powoli i wyraźnie, żebym nie miał żadnej wątpliwości. A chciałem tylko... Osaczony uprzejmością, onieśmielony zbytnią uwagą małego tłumu, kiwam głową na znak zrozumienia, bo cóż innego pozostało. Pozostało tylko przytakiwać. *** Woda. Jeszcze nie kupiłem wody. Sklep spożywczy znajduje się w ciągu niskich budynków. W środku klimatyzacja przynosi znaczną ulgę. Z przyjemnością wciągam zimne powietrze w płuca. Woda z lodówki nie jest zmrożona, ale bardzo zimna. Zamrożonej jeszcze nie ma. Kilkaset metrów dalej, jeszcze jeden sklep. Tu też nie ma zamrożonej wody. Kątem oka widzę, jak ktoś próbuje wsiąść na motocykl. Jest załadowany i niestabilny nawet przy wsiadaniu. Nie chciałbym, żeby przewrócił się z takim człowiekiem, bo z tego mogą być kłopoty. Coś tam warknąłem i ciekawski chudzielec tylko przysiadł na nim. Tutaj też w jedną chwilę zebrała się grupka ludzi, żeby popatrzeć. *** Za miastem nie ma gór, nie ma chmur. Jedzie się wypalonym, suchym i płaskim jak stół pustkowiem. Po drodze patrole wojskowe i posterunki. Żołnierze mogą schować się przed słońcem tylko w zmniejszającym się z każdą chwilą cieniu pickupa albo wozu bojowego. To chyba z powodu bliskości granicy z Pakistanem. Wzgórza, między które się wjeżdża, nie są zwyczajne. Ich wierzchołki są ostre i nieprzystępne. Mimo to, niektóre zdają się stopioną lawą, tuż po erupcji wulkanu. Te są zielonkawo – czarno — brązowe. Reszta ma kolor gliniano-ceglasty do szarego. Zatrzymałem się wśród nich. Cisza. Powietrze stoi nieruchomo, nagrzane do kilkudziesięciu stopni. Żadnego dźwięku owadów, żadnego szumu liści palmowych, żadnego pojazdu. Jedyny cień to ten pod motocyklem. Dopiero kiedy kończyłem pić resztę wody, przejechał skuter z dwoma mężczyznami. Pomachali tylko w geście pozdrowienia i tyle ich widziałem. Ciepła, ohydna w smaku woda natychmiast wyparowała ze mnie. Zostało w butelce niewiele. Głowa ćmi i pulsuje od czoła. W ustach sucho, mimo że przed chwilą piłem. Skoro jednak się pocę, to jest jeszcze w porządku. W sumie dobrze jest się pocić, bo jadąc, poprzez parowanie robimy z siebie chłodziarkę. Tak mówią prawa fizyki i praktyka. Działa to, póki temperatura nie jest trwale zbyt wysoka już po schłodzeniu tak jak tu, blisko Zatoki Perskiej. Nazywa się to temperaturą mokrego termometru*. Wtedy cały układ robi się zbyt gorący dla człowieka. Wilgoć w powietrzu też nie pomaga w parowaniu, a wręcz je hamuje, co oczywiste. Do tej pory radziłem sobie z permanentnym upałem, po prostu mocząc ciuchy motocyklowe, jeśli była ku temu okazja. Wierzcie lub nie, ale wtedy następne pół godziny w temperaturze czterdziestu albo więcej stopni, to sama przyjemność. Jedzie się jak w klimatyzowanym samochodzie. Nie warto jedynie moczyć rękawic od wewnątrz i butów. Woda, która dostanie się do butów, (szczególnie do tych z membraną) i tam nagrzeje się, robi bardzo nieprzyjemne rzeczy ze stopami. Teraz jednak nie ma mowy o luksusie wodnego prysznica. *** Jeden z posterunków jest inny niż wszystkie. Na jego początku powiewa flaga z gwiazdą życia z eskulapem, a policjant ma na twarzy maskę. Przejechałem niezatrzymywany. *** Rezerwat przyrody Bahookalat. Malownicza droga wiedzie wśród surowych skał, wzdłuż rzeki. Skały jak krzywo poukładane książki, gdzieniegdzie czarne jak węgiel. Rosną tu palmy daktylowe i płynie Bahoo Kalat - rzeka, bez której życie tu, byłoby niemożliwe, albo bardzo utrudnione. Rzeka w której żyją krokodyle**. Gdzieś w okolicy musi być szkoła. Dzieciaki właśnie z niej wracają. Rzeki mają w zwyczaju meandrować i budowniczowie postanowili skopiować to meandrowanie. Czy to przypadek, czy może niedaleko stąd odbywał się zlot, a może wyścigi jakieś, pojawiła się cała masa pickupów. Przeważnie to stare Toyoty. Może bym nie zwrócił na to uwagi, ale każdy, dosłownie każdy kierowca, wchodził bokiem w zakręty. Już pierwszy przyprawił mnie o duży zastrzyk adrenaliny, kiedy wyjechał prosto na mnie, zza ślepego zakrętu. Widziałem jego drzwi zamiast maski, póki tył samochodu nie odzyskał przyczepności. Pozostało jechać jak najbliżej prawej strony i zachować czujność ważki, wchodząc w zakręty. Z licznych driftujacych Toyot, tylko jedna przyjechała z naprzeciwka, przodem do kierunku jazdy. Być może dlatego, że kierowca pamiętał o pasażerach na pace… Zrobiło się jakby bardziej zielono, jeśli można mówić o zieleni w królestwie słońca i kamieni. Palmy, dziko rosnące na poboczu, dają cieniste schronienie stadom kóz. Za wzgórzem, miły dla oka widok, psuje kłąb smolisto-czarnego dymu. - Wypadek? Pożar? Zamieszki? - Zgaduję zaciekawiony. Nie. W dole, wśród zieleni, wielka kałuża czarnej brei, pali się, tworząc toksyczne kłębowisko gęstego dymu. Nie potrafię opisać smrodu tego zjawiska. Przejechałem na bezdechu, ale jeszcze długo odór spalenizny utrzymywał się w kasku. Wygląda na to, że pożar trwa już długo, ale nikogo to nie interesuje. Nie ma straży, nie ma gapiów, jakby wszyscy byli do tego przyzwyczajeni. Kilka kilometrów dalej życie toczy się swoją ścieżką. *** Wprawdzie cienia nie ma, ale muszę zatrzymać się, żeby sprawdzić, czy przypadkiem olej nie wycieka spod bagnetu. Zdjąłem kask i odczułem, jak w głowie walą młoty. Chce mi się pić, ale w butelce resztki gorącej, ohydnej wody. Zostawię na później. Traf chciał, że wybrałem miejsce, gdzie chłopcy skaczą do wody z głazu. Zazdroszczę im… Młodości, nie wody. Zazdroszczę beztroski. Przecież to, co robią, to odmiana trzepakowego wychowania podwórkowego. Ledwo zdążyłem sprawdzić olej, kiedy pierwszy nadjeżdżający samochód zatrzymał się. Mimo że dzieli nas bariera językowa, dogadujemy się, bo zawsze chodzi o to samo. Skąd, dokąd i tak dalej. Konwersacyjne banały. Niestety nie mogę zapytać jak się im żyje, gdzie mieszkają, skąd pochodzą, dlaczego ludzie mieszkający tu są wysocy i bardzo szczupli, co robą na co dzień, jakie są ich marzenia, czy mają wszystkiego pod dostatkiem, co to za pożar i dlaczego na jednym z czekpointów widziałem flagę z gwiazdą życia, a strażnik był w masce medycznej. *** Jest kłopot z benzyną. To znaczy, nie ma jej i to widać. Właściwie to jest, ale tylko taka z butelek. To stacji benzynowych brakuje. Dużo czekpointów z żołnierzami i policjantami. Niby jak wszędzie, ale tutaj dodatkowo stoją samochody przystosowane do wożenia karabinu maszynowego. Jeżdżą wozy opancerzone. Rask jest na tyle dużą wioską, że ma swoją stację benzynową. Stacja jednak jest zamknięta. Nie przerywając jazdy, rozmawiam z miejscowym, który wyrównał swój motor z moim. Mówi, że stacja jest dalej. Żebym jechał. I dojechałem, tym razem nie korzystając z zapasu. Jakoś tu nerwowo z paliwem. Jeden człowiek chce kartę paliwową a inny, że benzyna będzie niedługo, czyli teraz nie ma. Zbiera się kilka osób. Zadają pytania, otoczyli mnie, chcąc zaspokoić ciekawość. Teraz benzyna mnie nie interesuje. Ze ściany budynku wystaje kran. Przemożna nadzieja zaspokojenia pragnienia spowodowała, że bezpardonowo pozostawiłem bez odpowiedzi moich rozmówców. W głowie huczy. Wychodząc z cienia zadaszenia stacji, czuję się jak wrzucony na rozgrzaną patelnię. Słońce piecze przez kurtkę. Kran zepsuty. Kurek kręci się wkoło bez efektu. Widząc po co poszedłem, jeden z mężczyzn, z pomieszczenia stacji przyniósł życiodajny płyn w małej, półlitrowej butelce. Łapczywie wypiłem całość na poczekaniu i… nie wypłynęła ze mnie. Przestałem się pocić. *** Koniec wzgórz. Jest płasko i piaszczyście. Roślinność zdaje się rosnąć tu sezonowo. Większość to wyschnięte na wiór krzaki. Mam zamiar zjechać z głównej drogi i dostać się do wioski wysuniętej najbardziej na południowy wschód w Iranie. Nazywa się Shahrak Maskuni-ye Gavater lub krócej, Gavater. Dalej jest Pakistan. Nic szczególnego mnie tam nie pcha. Ani historyczne zaszłości ekspansji Portugalczyków, ani nawet obietnica zaspokojenia pragnienia. Tam zaczyna się asfalt, wiodący wybrzeżem zatoki Omańskiej do miasta Dżask, leżącego mniej więcej w pół drogi od granicy z Pakistanem do Bandar-e-Abbas. Z tej drogi chcę po prostu zobaczyć wybrzeże. Wieje silny wiatr. Ominąłem ostatnie zabudowania i wjeżdżam w nieutwardzoną drogę. Zatrzymałem się w cieniu przy ostatnim drzewie, jakie tu wegetuje. Jego ażurowy cień gałęzi pozbawionych liści, nie przynosi żadnej ulgi. Wysuszone gałązki łamią się jak chrust. Dalej nie ma nic, co by wystawało ponad ziemię wyżej niż kilkanaście centymetrów. No… może oprócz słupów energetycznych. Chyba tak można by wyobrazić sobie koniec Ziemi, gdyby Ziemia była płaska. Kilka kilometrów dalej. Wiatr podrywa drobny pył i powoduje, że powietrze jest nieprzezroczyste. Jakby ktoś wielką suszarką omiatał całe pustkowie. Chcę to sfotografować. Pył osadza się w nosie w gardle. Dostaje się do płuc razem z gorącym wiatrem, powodując, że pragnienie nabiera na sile, choć myślałem, że to niemożliwe. Głowa pulsuje. Osłabłem na tyle, że w postawienie motocykla do pionu używam wszystkich sił. Zaraz potem muszę go znów postawić na podpórce, bo zakręciło mi się w głowie. Przypomniałem sobie o reszcie gorącej i obrzydliwej wody. Zostało jej na dwa łyki i nie przyniosła żadnej ulgi. Dlaczego nie zatrzymałem się gdziekolwiek wcześniej, żeby uzupełnić zapas? Z lenistwa, braku rozsądku i przewidywania. Wszędzie sucha, popękana ziemia spragniona wody jak ja. Dookoła małe trąby powietrzne zabierają pył i przenoszą go wysoko. Jestem efektem swoich decyzji. Choć nie ma tu dobra ani zła, chociaż nie ma ludzi czy dzikich zwierząt, czuję się jakoś tak wewnętrznie zagrożony. Z jednej strony jest w tym pustym i martwym świecie coś pociągającego, coś nierzeczywistego i fascynującego, z drugiej strony wiem, że teraz najbardziej potrzeba mi wody, którą mogę zaspokoić pragnienie. Być może mam pierwsze objawy odwodnienia. Brakuje tylko, żebym zaczął widzieć jednorożce. Kiedy się jest w magicznym miejscu, nawet tak niegościnnym, chciałoby się być niewidzialnym, żeby nie przeszkadzać. Albo być tylko tyle ile trzeba przy milczącej zgodzie najbliższego otoczenia. Milczenie jest afrodyzjakiem dla TYCH miejsc. Kroki zdają się zaburzać harmonię. Nawet głębszy oddech zaalarmuje zagadane ptaki, jeśli by tu były, a szybszy, niesforny ruch, zagłuszyłby zapach drzew zmieszany z wodą, gdyby tu rosły i gdyby była tu woda. Trzeba być czujnym, bo miejsce takie żyje o każdej porze, tylko warunki się zmieniają. Staję się więc zimnym kamieniem i siedzę. Teraz mogę czekać i myśleć. A nie. Teraz mogę przestać myśleć. Przecież jestem kamieniem. No to czekam... Z zamyślenia, czy może amoku, wyrwał mnie przedziwny widok. W moim kierunku pędzi jakieś niewielkie zwierzę. Podskakuje nad zaschniętą roślinnością. Zatrzymuje się na chwilę i znów pędzi na mnie. Słabo widać co to jest. Zanim się podniosłem, prawie pod moimi nogami, przewinął się kłąb zeschniętych gałęzi. Zawróciłem. Droga nie jest ani trudna ani niebezpieczna. Z łatwością można dojechać nią do Gavater. Jednak osłabienie wydobyło ze mnie odrobinę rozsądku. Bliżej jest do głównej drogi niż do wspomnianej wioski. Nie wiem nawet, czy dobrze jechałem, bo na mapie w GPS, TEJ drogi nie ma. Nie wiem też, jak się to stało, że jadąc w tamtą stronę, nie zauważyłem ani dwóch(!) wiosek, ani małego zbiornika wodnego. Dziura wykopana w piachu, wypełniona wodą. Gdyby nie zdjęcia, teraz bym w to nie uwierzył. Jak mogłem ominąć te miejsca i nie pamiętać o tym... Przy sadzawce jest dwóch mężczyzn i ich motocykl. Zatrzymali się, żeby zmoczyć swoje chusty. To pomaga oddychać w pyle. Zdają się mnie nie zauważać, więc i ja ich nie zaczepiam. W wiosce jest sklep. Porzuciłem motocykl przed wejściem, wpadłem do sklepu, wydukałem nieskładnie „salam” i niemal wyrwałem z lodówki sok brzoskwiniowy i dużą butelkę wody. Płacąc, jednocześnie piłem zimny, gęsty, orzeźwiający sok. Sprzedawca patrzył podejrzliwie na niewychowanego dziwaka, ale w tym momencie było mi to obojętne. Wydał resztę, a ja puste już opakowanie wrzuciłem do kosza stojącego pod sklepem. Chyba jeszcze nigdy tak szybko nie piłem. Nie są obojętni za to ludzie, zebrani wokół motocykla. Stali w pewnym oddaleniu, ale kiedy wsiadłem na motocykl, Zaczęli mówić, pokazywać i prawdopodobnie pytać o różne rzeczy. Prawdopodobnie, bo w swoim języku. Jednego zaintrygowała nawigacja. Nie umiem na migi zaspokoić jego ciekawości. Odjechałem kilka kilometrów od sklepu i tu wlałem w siebie prawię całą zawartość butelki z zimną wodą. *** Przede mną Chabahor, najdalej na wschód wysunięte miasto portowe. Zostało około 70 kilometrów. Dalej dziś nie pojadę. Sok i woda, przywróciły mi na tyle energii i przyniosły taką ulgę, że do miasta jechałem bez miraży, a ból głowy jakby stracił na sile. Mimo to jestem wycieńczony upałem. Hotel wyszukałem w GPS i bez zbędnego kluczenia dojechałem do niego. Ma on jednak dwie wady. Po pierwsze jest położony blisko centrum, ale wokół nie ma niczego interesującego. Nadmiernie szerokie ulice, olbrzymie rondo, flagi na wysokich masztach, wielki, opustoszały parking. Po drugie, nowoczesny, urządzony luksusowo i mimo kilkumetrowego sklepienia w holu, chłodny od bardzo wydajnej klimatyzacji, jest za drogi. Może zapytam kogoś? Biały, hotelowy budynek jest tak wielki, że umieszczono w nim też biura różnych firm. Wszystkie pozamykane oprócz jednego. W środku klimatyzowanego pomieszczenia dwa stanowiska komputerowe i dwóch mężczyzn. Pachnie perfumami i świeżością. Obaj ubrani na styl europejski, z nienagannymi fryzurami. Jeden z nich to Farzad. Farzad świetnie zna angielski i trudno mi nadążyć za tym, co mówi. Chyba prowadzą ubezpieczalnię. Kiedy zapytałem o hotel w pobliżu, naiwnie pomyślałem, że skończy się na wskazaniu celu na mapie. To jednak Iran. Tu nic nie kończy się ot, tak po prostu, a jak coś jest niezałatwione, to znaczy, że to jeszcze nie koniec załatwiania. Farzad zaprowadził mnie do hotelu, który przecież przed chwilą zbadałem pod kątem swoich możliwości. Mówiłem mu, ale ten niezrażony i tak nalegał, żeby pójść jeszcze raz. Prawie spaliłem się ze wstydu, kiedy pytał tę samą recepcjonistkę o zniżkę dla cudzoziemca. Funkcja pocenia się wróciła. Skoro jest za drogo, postanowił, że pokaże mi tańszy hotel. Wróciliśmy po kolegę Farzada. Obaj mężczyźni skończyli pracę, wyłączyli komputery. Jeden uzbroił alarm przy drzwiach i wyszliśmy na popołudniowy skwar pustego placu parkingowego. Mam nadzieję, że skończyli jak zwykle, a nie przeze mnie. W cieniu blaszanego zadaszenia niedaleko wielkiego ronda siedzą albo kucają ludzie. Nieopodal stoją zaparkowane ich małe, białe samochody. Kolega Farzada, którego imienia nie zapisałem niestety, warknął na kierowców, jakby wydawał rozkaz. Wszyscy zerwali się z kucków na równe nogi i jeden z nich otworzył drzwi swojego auta. Mam jechać za tym autem. Miasto jest większe niż myślałem, a centrum wcale nie jest tam, gdzie ekskluzywny hotel. Nasz mini konwój mija kolejne przecznice, ronda i dzielnice. Zatrzymujemy się przy bramie, w którą tylko ja mam wjechać. Jesteśmy na miejscu. Dziedziniec wyłożony płytkami. Ściany dają cień, choć wyraźnie czuć jak ciepło bije od nagrzanej powierzchni kafelków. Dziś nocuję w "Sepideh Hotel". Nie wiem, czy to zwyczaj, czy tak mizernie wyglądam, ale na powitanie dostałem od recepcjonistki butelkę zimnej wody. Wszystkie formalności załatwia za mnie Farzad. Zapisał też swój numer telefonu, nalegając, żebym dzwonił w razie jakiejkolwiek potrzeby. Niekończące się korytarze, zakręty, zakamarki, skrzyżowania i schody. Wszystko to w gorącej atmosferze jakby ktoś w piecu napalił. Rozpływam się, niosąc klamoty zdjęte z motocykla. Pokój nie jest może luksusowy, ale zupełnie odpowiada moim potrzebom. Przed chwilą włączony klimatyzator, wyje w ścianie, próbując sprostać moim termicznym oczekiwaniom. Zanim się schłodzi, zdążę wziąć prysznic. *** Długi, zimny prysznic całkowicie postawił mnie na nogi i zdążyłem już zapomnieć o swojej hydronierozwadze. Mam szczęście. Hotel położony jest w bezpośredniej bliskości bazaru. Gdzie jak nie na bazarze można zobaczyć, jak żyją, co robią, jedzą, sprzedają, kupują i kim są ludzie. Tym bardziej że nie jest to uturystyczniony Egipski Bazar w Stambule. To bardziej jak Bazar Różyckiego na starej Pradze w Warszawie i to taki z czasów swojej świetności. Choć z socjologią mam niewiele wspólnego, mogę przyjąć za pewnik, że na bazarze spotyka się przedstawicieli najbardziej licznej części populacji. Ludzi średnio zamożnych. Są więc typowymi przedstawicielami miasta a może i regionu. To na bazarze można odkryć, jakie panują normy społeczne, jak kształtują się więzi między ludźmi, ich relacje, zależności, zasady. Pokazuje, jak każda z osób wzajemnie oddziałuje na siebie i przyporządkowuje się do zbiorowości. Bazar to taki region w pigułce i średnia wszystkiego. Mało tu kobiet. Mężczyźni handlują, gotują, tworzą, sprzątają i naprawiają. Kobiety nie zapuszczają się same na bazar. Jeśli tak, to są w towarzystwie męża, brata albo ojca. Tak sądzę. Druga rzecz, jaka rzuciła mi się w oczy to pasja. Jakaś taka wewnętrzna energia, z jaką ludzie ci podchodzą do swoich zajęć, jakby od tego zależał nie efekt ich pracy a ich samopoczucie. Przy tej temperaturze i takiej wilgotności… Mimo świeżego ubrania cały się lepię. Bliskość Zatoki Omańskiej, oprócz temperatury, też daje się we znaki. Na prowizorycznym blacie, wyglądającym jakby był sklecony ze starej szafy, trzy miksery. Ledwo je zauważyłem, bo kolejka. To producent napoju tworzy mieszankę, której trudno się oprzeć już na sam widok. Wrzuca do pojemnika lód, obrane przez pomocnika małe, miejscowe banany i chyba cukier. Miksuje to wszystko dokładnie. Za chwilę powstaje napój tak smaczny, że nie mogę mu się oprzeć. Nasyciłem się po drugim. Obok, ktoś inny przyrządza ciastowe trójkąty smażone na głębokim tłuszczu. Mówią na nie „samuse”. W środku nafaszerowane są ziemniakami i ostrą papryczką chili. Po tym daniu musiałem znów napić się bananowego napoju. Później zobaczyłem, że miejscowi jedzą samuse, maczając je w sosie. Siedzą w kucki w grupie za „barem”. Wstydzę się dołączyć, choć chciałbym spróbować tego sosu. Nienasycony, zamawiam też kawałki kurczaka z małego grilla, zawinięte w placek. Też na ostro, a dodatkiem jest kapusta. Smakuje jak kiszona. Chyba będą wybory. Ludzie gromadzą się pod specjalnymi, dużymi namiotami. W środku i na zewnątrz podobizny liderów. Omawiają coś, agitują, tłumaczą. Na bazarze dzieje się tak wiele, że trudno jest opisać pozorne zamieszanie, atmosferę, zapachy. Każdy szczegół wymagałby oddzielnej formy, jakiegoś opisu dokładnego. Za to całość jest jak kalejdoskop i nie sposób spamiętać, czy nawet zapisać wszystkiego. Nie będę nawet próbował. W końcu to bazar. Wyszedłem z niego po drugiej stronie. Tu zaczyna się wielkie miasto. Szum samochodów, ludzie zmierzający w swoich sprawach. Wszystko tętni życiem mimo późnej pory. W tym chaosie, pod murem człowiek naprawiający klapki. Zajęty swoją pracą, nie zwraca uwagi na toczące się dookoła życie miasta. Musi zarobić na jedzenie. Żebrząca kobieta odwrotnie. Skupia się na kontakcie z przechodniami, żeby tylko rzucili „grosz” do ręki. Mężczyźni w kucki załatwiający jakąś sprawę z handlarzem. Są pomiędzy naprawiaczem klapek a żebraczką. Skupieni są na swoim rozmówcy, ale mają świadomość życia toczącego się wokół, bo się rozglądają czasem. Wracam do hotelu przez bazar. Bazar kończy swoje działanie jakby od zewnątrz do środka. W środku jeszcze wre, kiedy na jego obrzeżach już pusto i odludnie. Ludzie pozwalają się fotografować, a niektórzy nawet nalegają na to, widząc aparat. Korzystam więc z tego przywileju na swój własny sposób. Ostatnie uliczki i zakamarki przeszedłbym w absolutnej ciemności, gdyby nie słabe, żółtawo-pomarańczowe światła rzadko ustawionych latarni. Dzień kończę w holu hotelowym przy dwóch litrach zimnego, gazowanego napoju. Jest tu stół bilardowy. Mogę przyglądać się grze czterech mężczyzn. Jest też telewizor. Programy informacyjne niczym nie różnią się od tych w innych krajach. Pieniądze, polityka, przemoc, wypadki, wojny, nieszczęścia, ludzkie dramaty. Jad zwątpienia, strachu i pogardy sączy się z pudła, żeby niepostrzeżenie wmówić światu, że świat jest zły a ludziom na nim żyjącym, że ludzie są źli. Telewizja strachu. Kiedyś uprzytomniłem sobie, że wcale nie trzeba oglądać tego bełkotu grozy. Wystarczy fonia, żeby podświadomie zaznać niepokoju. Dopiero tutaj dotarło do mnie, że wcale nie trzeba słuchać ani rozumieć co mówią, bo obrazy mówią same za siebie. Mapy CF *Temperatura mokrego termometru - https://pl.wikipedia.org/wiki/Temper...ego_termometru **Krokodyle w Iranie - https://en.wikipedia.org/wiki/Mugger_crocodile
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
23.01.2022, 01:49 | #135 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
27–my dzień. 16 maja. 101972 – 102220 248 km. Chabachor – Kombaki Do Bandar-e-Abbas, skąd wypływa prom na wyspę Qeshm, jest dwa dni drogi. To ponad 700km. Pewnie poszukam noclegu po drodze, bo nie chcę zatrzymywać się w tym wielkim mieście portowym, tylko w biały dzień być już na wyspie. Schłodzony klimatyzatorem pokój, opuściłem bez przyjemności. Długi i nagrzany porannym słońcem korytarz, zdaje się być piekarnikiem. Postękując z wysiłku pokonałem schody w dół, przestronny hall z małą recepcją i na koniec wyszedłem na wykafelkowane podwórze zalane słońcem. Stojące powietrze podwoiło wysiłek, jaki włożyłem w ten krótki spacer, ubrany od stóp do głów w ciężkie ciuchy motocyklowe. Chwilę wcześniej sprawdziłem poziom oleju w silniku, jeszcze w normalnym ubraniu. Wiedząc, że czeka mnie długa droga z pokoju do motocykla, zabrałem ze sobą na raz, cały bagaż. To on przyprawiał mój oddech o sapanie. Jest dziewiąta, a powietrze już pali. Na dziedzińcu, człowiek fotografuje smartfonem motocykl. No i kiedy tylko zobaczył okazję, także mnie. Zazdroszczę mu zwiewnego, lekkiego ubioru, klapek i suchego czoła. *** W centrum Chabachor nie znalazłem stacji benzynowej. Benzynę jeszcze mam, ale doświadczenie podpowiada mi, że lepiej mieć pełno niż liczyć na szczęście. Na południowym wschodzie Iranu, benzyna to towar deficytowy. Odnalazłem w GPS najbliższą stację paliw. Mijam luksusowy hotel, w którym nie chciałem nocować, spod którego wczoraj odjechałem za Farzadem i jego kolegą do hotelu Sepideh. Na rogatkach miasta stacja jest, ale nieczynna. To znaczy obsługa pracuje, ale nie ma benzyny. Z rozmowy na gesty wyszło, że następna stacja jest za pięć kilometrów. Poszukam więc szczęścia dalej. Wilgotny upał oblepiający każdy skrawek ciała, dokucza każdemu. Nawet policjanci, czekający z radarem na zbyt szybkich kierowców, odpuścili sobie przepisowe stroje, żeby tylko ulżyć gorączce dnia. Zieleni i tak skromnej coraz mniej. Krajobraz zmienia się z każdym kilometrem. Rzeki bez wody, pustkowia, skały jak z książek Lema. Szpalery drzewek, sadzone wzdłuż głównych ulic Chabachor zniknęły już dawno, razem z ulicami miasta, na rzecz dziko rosnących, równie niskich krzewów. Rzadka zabudowa mieszkalna, przekształciła się w przemysłowy miszmasz szpetnych, byle jak postawionych budynków. W końcu i to zniknęło. Pracownik nieczynnej stacji miał rację, choć nie było to pięć kilometrów, a piętnaście. Jedna karta paliwowa obsłużyła kilka samochodów i mój motocykl. Tak jakoś reglamentuje się tutaj oktany. Na kartę. Zbiorniki pełne i jakoś lepiej się z tym czuję. To takie uczucie, kiedy po długotrwałym głodzie, zje się smaczny i syty obiad. Szóste przykazanie Dekalogu Tkliwego Nihilisty mówi: Nie tresuj swojego stresu. Tak też robię. Nie rozpamiętuję. Po prostu cieszę się drogą. *** Wokół pusto, jeśli nie liczyć piachu, kamieni, rozedrganego temperaturą pyłu, unoszącego się w powietrzu. Nieruchawą, pozbawioną życia okolicę, nawiedzają co jakiś czas, jedynie różnej mocy i wielkości trąby powietrzne, wprowadzając ruch w martwą naturę wybrzeża Zatoki Perskiej. Czasem też, wąskim asfaltem z naprzeciwka przejedzie samochód. Skąd jedzie? Dokąd zmierza? Co za sprawa gna kierowcę po tym pustkowiu? Oczywiste, że nigdy tego się nie dowiem. Silnik terkocze miarowo, koła szumią w zetknięciu z asfaltem, wilgotny pęd powietrza wkrada się w każdą możliwą szczelinę ubrania. Przyczyna i skutek. Jadę więc tu jestem. A może na odwrót? Zaostrzone u swoich szczytów skały, przywołują ostrze spracowanej brzytwy, pokazane w mikroskopowym okularze. Ich faktura jest świadectwem starości, albo delikatności materiału z którego powstały u swojego zarania. Czas i wiatr nadzwyczaj długo musiały rzeźbić finezyjne, nietypowe konstrukcje. Z zachwytem patrzę na ten proces, choć właściwie mogę go sobie tylko wyobrazić. Zbyt mało czasu mamy, żeby dostrzec rękę natury, najpierw wynoszącą szczyty ponad ziemię, a potem degradującą je z upodobaniem każdego dnia, miesiąca, roku, stulecia, tysiąclecia. Szukam kształtu tych zjawisk. Ogólnej wizji powstawania i końca. Przyczyny zmian, albo projektu i śladu twórcy tegoż projektu. Może trzeba szerzej spojrzeć na przemijanie. Może już samo przemijanie zawiera w sobie początek i koniec, a to co w tej krótkiej chwili jest, jest jednocześnie twórcą, lub twórcami, powstaniem, byciem i przeminięciem. Jednak według naszej wiedzy o świecie, kiedyś to się zaczęło. To wiedza pewna i niepodważalna? Jakie jest prawdopodobieństwo, że jako ludzkość nie mamy racji? Po co? Kiedy? Czym jest i czy jest, jedno zjawisko i jedna siła sprawcza? Widzimy wszystko co widzimy, czy to tylko rodzaj efektu końcowego na tę chwilę? Czy to przypadek? Jaki jest cel istnienia tego, co właśnie widać? Czy jakiś jest? *** Upał zmusza do radzenia sobie z nim. W oddali widać budynek stacji benzynowej. Nie, nie będę znów tankował. Mam jeszcze dużo zapasu. Muszę się schłodzić. Z ulgą leję na siebie wodę ze starego kranu. Gdzie tylko sięgnę. Przedramiona, tors, uda, szyja. Wszędzie. Woda obficie ocieka ze mnie na stare, krzywo położone kafelki podłogi. Zaraz wyschnie. Taki obfity „prysznic” na ubranie przyniesie ulgę na około pół godziny jazdy. Wystarczy, żeby poczuć się jak w klimatyzowanym kombinezonie. Z tym jeszcze się nie spotkałem nigdzie. Droga faluje i ugina się, jakby asfalt położono częściowo na ruchomych piaskach. Jedzie się z widokiem po horyzont, żeby za chwilę zjechać w jakieś takie załamanie drogi. Bywa, że poza dołem w który się wjechało nie widać nic poza nim. Za chwilę wyjeżdża się i po krótkiej chwili znów to samo. Jak na statku płynącym pod fale wzburzonego morza. Czy to ma powstrzymywać przez zbytnim rozpędzaniem się samochodów? Być może. Każdy taki dół, zaczyna się i kończy śladami hamowania. Są też inne sposoby. W Polsce mówimy na to „leżący policjant”. Takie hopki ustawiane są najczęściej tam, gdzie trzeba zwolnić. Tutaj projektant systemu powstrzymywania prędkości, posunął się dalej i kazał wybudować takie powstrzymywacze nawet tam, gdzie zdaje się to być zbędne. Prosta droga, w oddali tylko jedno drzewo. Przejeżdżam szybko przez wspomnianą hopkę, minąłem drzewo. Właśnie w chwili kiedy myślałem o oponach, że nie są zbyt podatne na przebicia, łapię kapcia z przodu. Z przodu! Motocykl stracił trakcję. Kierownica chce wyrwać się z rąk a przednie koło myszkuje gwałtownie w prawo i w lewo na przemian. Maszyna STOP. Chyba coś się wbiło, choć w pierwszym momencie myślałem, że to przez garb, który bardzo szybko przejechałem. Zawracam powoli pod drzewo. Tylko tam jest nieco cienia w całej okolicy a naprawa kapcia na słońcu to pewne poparzenia. Już rozmyślam jak przegonić kozy, które upodobały sobie to samo miejsce, a tu znikąd nadjeżdża dwóch ludzi małym motocyklem. Turbany z arafatek na głowach. Usta i nos zasłonięte przed wszędobylskim pyłem. Lekkie, zwiewne ubrania powiewają chaotycznie. Nie wyglądają złowrogo, ale włączyła się we mnie jakaś nielogiczna ostrożność i stereotyp człowieka owiniętego chustą jak maska. Macham do nich w nadziei, że się zatrzymają i jakoś rozpytam o wulkanizację w okolicy. W końcu gdzieś zmierzają przecież i są miejscowi. Takie motocykle służą tu do krótkich podróży. Mało we mnie wiary w tej sprawie, bo ostatnie kilometry to wszechpustkowie. Tylko wielbłądy i osła minąłem. Faceci zatrzymują się natychmiast. Pewnie zrobiliby to i bez mojego wymachiwania. Zdejmują swoje chusty i… To dwóch młodych, roześmianych od ucha do ucha ludzi. Ależ ze mnie głupiec. Dałem się przez chwilę ponieść informacyjnej propagandzie i medialnemu bełkotowi o ludziach w arafatkach. Krótka to była chwila, ale długo sam siebie za to beształem w myślach. Tym bardziej, że w to co stało się dalej, chyba bym nie uwierzył, nie będąc świadkiem. Pokazuję na przebitą oponę. Długo nie myśląc, jakby od razu z takim zamiarem przybyli, każą jechać za sobą. Proszę tylko żeby bardzo wolno. Kierownica trzęsie i chce wyrwać mi ręce. Zjechałem za chłopakami z asfaltu w szeroki, ubity ślad wyznaczający drogę. Jedziemy w kierunku zatoki. Teraz trochę kamieni. Muszę jeszcze bardziej zwolnić. Moi przewodnicy też zwalniają, żebym się nie zgubił. Pokazały się zabudowania. To wioska. Wśród z rzadka postawionych budowli jest nawet kilka drzew. W końcu moi przewodnicy skręcają za jednym z budynków. Z początku myślałem, że mam szczęście i trafiłem do wulkanizatora. Jednak takie warsztaty to przeważnie improwizowane pomieszczenia. Ten budynek jest najbardziej okazały ze wszystkich w okolicy, choć w żadnej mierze nie wygląda na wyjątkowy, czy nowy. Chociaż… Jest częściowo pomalowany na niebiesko. Inne budynki to surowa cegła. Chyba to pustak. Skręciłem za chłopakami w prawo i zatrzymałem się na betonowej podmurówce, wzorem moich przewodników. Jest tu nieco cienia i stojąc pod ścianą, można z niego korzystać. Nie dane mi to jednak było. Są tu inni ludzie. Jeden z nich to Mussa. Drugi, młody pomaga mu. Ledwo zdążyłem wypakować z bagażu klucze, pompkę i zapasową dętkę. Nie zdążyłem za to nawet się schylić, żeby zacząć ją wymieniać. Mussa ze swoim pomocnikiem, już wzięli się do pracy. Bez zastanowienia, bez pytania. Po prostu. Jest człowiek, ma kłopot, trzeba zakasać rękawy. Ja tym czasem, zostałem zaproszony do klimatyzowanego pomieszczenia z drzwiami obleczonymi solidną kratą. Co za ulga. Mokre od potu ciuchy, chroniące choć trochę od skwaru, teraz zaczęły przeszkadzać. Czajnik właśnie pstryknął, sygnalizując, że woda gotowa. Słodka, gorąca herbata, dziwnie dobrze zaspokaja pragnienie. W zbawiennym chłodzie jednak długo nie wytrzymałem. Ciekawość wypychała mnie na zewnątrz. Co robi Mussa z kołem motocykla? Może trzeba coś podpowiedzieć, coś zrobić. Nie trzeba. Wychodziłem kilka razy, ale Mussa zabrał koło do sali szkolnej i tu, w cieniu koło naprawił. Tak. Ten najlepiej utrzymany budynek to szkoła. Dwóch chłopaków, którzy zatrzymali się na drodze to Samad i Mohammad. Jest z nimi jeszcze Ahmat. Wszyscy trzej są nauczycielami i mają po około 24 lata. Nie pochodzą stąd. Samad mieszka w Fasa, oddalonym od wioski Kombaki, w której jestem o niespełna dziewięćset kilometrów. Mohammad pochodzi z Mechmani. Do domu ma trzysta kilometrów, a Ahmat jest z okolic Isfahan i do domu ma prawie tysiąc czterysta kilometrów. Ponieważ w tym regionie nauczycieli brakuje, rząd sprowadza ich z miast. Uczą trzy miesiące i jadą do domów na tydzień i znowu do szkoły. W szkole uczy się sześćdziesiąt troje dzieci w wieku od sześciu lat wzwyż. Myślę, że to odpowiednik naszej podstawówki. Teraz szkoła jest zamknięta a nauczycielom kończy się kontrakt i są tutaj ostatni dzień. Wakacje? Może zaczynają się w Iranie wakacje. Mussa uwinął się w pół godziny. Dobry czas jak na pierwszy kontakt z KaTeeMem. Po naprawie koła, szykuję się do odjazdu. Takie to szykowanie było, że zdążyłem wziąć pierwszą torbę do ręki, a tu opór. Mohammad, ten który prowadził motor kiedy zobaczyliśmy się na asfaltowej drodze, zaproponował żebym został na noc. Poznałem już znaczenie słowa taarof, więc uprzejmie dziękuję, dziękuję i dziękuję, ale to nic nie daje. Do zaproszenia dołączyli pozostali dwaj nauczyciele. Chociaż miałem zamiar zatrzymać się gdzieś dalej, to jednak planu żadnego nie brałem pod uwagę. Zostanę z przyjemnością. Pomieszczenie z klimatyzatorem, to jakby pokój nauczycielski, mieszkanie nauczycieli i pokój gościnny jednocześnie. Buty oczywiście zdejmuje się przed wejściem. Podłoga wyłożona jasnobrązową wykładziną. Śpi się na ułożonych na niej kocach, pod oknem. Po przeciwnej stronie mały, kineskopowy telewizor na krześle obok wąskiej szafy. Szafa, to jednocześnie archiwum ze szkolnymi dokumentami i miejsce na ubrania. Dokładnie jej drzwi służą za wieszak. Trochę dalej pomieszczenie gospodarcze. Trzyma się tu półprodukty w puszkach, ryż, przyprawy. Tu zmywa się naczynia w małym zlewie i tutaj Mechmani przygotowuje właśnie składniki na obiad. Ja w tym czasie mogę wziąć prysznic. Prysznic to jest coś na wagę złota. Zimna woda pozbawia zmęczenia upałem, zmywa kurz drogowy i orzeźwia. Tutaj prysznic, to rurka wystająca z surowej ściany, przez którą leniwie sączy się woda. Światło dochodzi jedynie ze szpary nad zbyt niskimi, zamkniętymi na obiecankę drzwiczkami. Wystarczy go jednak, żeby trafić mydłem na cegłę wystającą z muru. Lepiej żeby nie upadło, bo otwór spływowy, nie jest niczym zabezpieczony. Skończyłem szybki prysznic. Mechmani skończył siekać warzywa i idzie do pokoju gościnnego. Kuchenka gazowa na środku. Na niej wielgachna patelnia. Na patelni ugotowany na sypko ryż miesza się z rybą z puszki, właśnie dodały się tam świeże pomidory z kawałkami kurczaka. Zapach roznosi się po całym pomieszczeniu, a mi kiszki marsza grają. Uświadomiłem sobie jak bardzo jestem głodny. Częstuję moich gospodarzy kawą turecką. Dobre zakończenie pysznego, sytego obiadu. Aromatyczna kawa prosto z najlepszej palarni kaw w Stambule, nie przeszkadza w porządku dnia. Nasz kucharz, Mechmani zarządza drzemkę. W dzień spać nie umiem, więc leżę wgapiony w niegdyś biały sufit, ograniczony niebieskimi ścianami i zastanawiam się nad fenomenem ludzkiej życzliwości. *** Słońce już nie tak wysoko i cień wydłużył się nieco. Leżąc na podłodze między innymi facetami, wymyśliłem, że za pomoc w naprawie, Mussa powinien otrzymać wynagrodzenie. Pieniądze nie wchodzą w grę, bo mógłbym srogo pomylić się w kwocie i wyszedłbym na skąpca, albo wywyższającego się krezusa. Mam przy sobie scyzoryk wielozadaniowy. Taki mały multitool. Słońce chyli się ku zachodowi, ale dla mieszkańców wioski to jeszcze nie koniec dnia. Upał zelżał na tyle, że da się żyć i normalnie oddychać. Po krótkiej drzemce, jedziemy grać w piłkę nożną. Tak. W nogę. To znaczy ja będę kibicem i będę robił zdjęcia. Zabrałem się z Samadem, jego 150-tką. Jest chyba najlżejszy. Jest wytrawnym motocyklistą i świetnie radzi sobie w piachu z takim nadbagażem jak ja. Za nami podobnymi motocyklami jadą piłkarze. Jak się okazało, cześć sportowców jest już na miejscu. Prowizoryczne boisko, to przestrzeń z jednej strony ograniczona skarpą, na którą dojechaliśmy, a z drugiej, nie za wysokim wałem. Większość gra boso. Każde kopnięcie to masa pyłu. Wszyscy bez wyjątku grają z poświęceniem i zaangażowaniem godnym zawodowców. Nie zrelacjonuję meczu, bo chyba tylko gracze wiedzą kto przeciwko komu gra. Dodam tylko, że mecz, jak to bywa wśród pasjonatów, to pokaz nie tylko umiejętności i wytrenowania, ale też zachowań fair play, których tak brakuje profesjonalistom. Mussa natomiast, okazał się nie tylko najlepszym mechanikiem w okolicy, ale też liderem wśród piłkarzy. Mecz się skończył, ale nie dzień, choć już ciemno. Wróciliśmy tą samą drogą do szkoły. *** Rozsadowiliśmy się pod ścianami. Wszyscy trzymają się za palce stóp. Ludzie napływają. Ten przyszedł właśnie, tamten już się żegna. Przychodzą, porozmawiają i odchodzą. Przyszedł też szef wioski – Eshak (Izaak) – żeby zobaczyć któż to korzysta z gościnności nauczycieli. Chudy, wysoki mężczyzna w turbanie, zasiadł pod ścianą i słuchał, niewiele się odzywając. Za to intensywnie patrzył. Samą swoją obecnością, wzbudzał ogólny szacunek. Naliczyłem dwunastu mężczyzn oprócz mnie. Rozmawiamy na różne sposoby. Nauczyciele znają angielski, więc bardzo musze się wysilić, żeby coś z sensem powiedzieć. Tłumaczymy sobie różne słowa. Mamnun – dziękuję Kodahafez – do widzenia Sobh bekheir – dzień dobry Khab – spać Khordan – jeść Grazo – jedzenie Hammam – prysznic Pul – pieniądze Sekkie pul – mało pieniędzy Czek pul – dużo pieniędzy Lebas – bluza Birohan – tiszert Szarlwor – spodnie Lebose baluchi – tradycyjny biały strój Long – czapka biała (tradycyjny biały strój ) Pog – też czapka biała Innym wystarczą znaczące gesty. Jest też mały Reza. Przyszedł z ojcem. Że też mu się chce po szkole do szkoły 😊 Ma ze sobą książkę do nauki dla 6-cio latków. Na pierwszej stronie (czytanej od tyłu) widnieje podobizna przywódcy Iranu… Jeden z gości ma ze sobą nass. Nass, to zielonkawy, dobrze zmielony tytoń. Zawija się odpowiednią porcję w bibułę i wsuwa pod dziąsło. Tak też zrobił. Nie wiem jaki jest tego skutek, ale zrobił to z upodobaniem. Co chwila przychodzi ktoś nowy. Wszyscy uprzejmie witają się. Ze mną też. Goście, rozeszli się a Mohammad, Samad i Ahmad zaczynają dziwne ruchy. Biorą prysznic, czeszą się, przebierają i czyszczą buty. Dziwią się, czemu tak siedzę, skoro zaraz wychodzimy. - Wychodzimy? - No tak. Nie słyszałeś? Jesteśmy zaproszeni na uroczystą kolację. Co miałem słyszeć i po jakiemu? Opieram się znając zwyczaj taroof, ale nic to nie daje. Jest już zupełnie ciemno. Światło kilku latarni, nie dociera tu wcale. W kałuży, po wylanej wodzie ze studni rechoczą żaby. Skąd się tu wzięły? W pięciu, idziemy, przyświecając sobie telefonami. *** Domostwo do którego dotarliśmy jest jakby w kompleksie takich samych domów, ale cała posesja to własność jednego człowieka. Metalowa brama obita blachą i pomalowana dawno temu na niebiesko, stoi otworem zapraszając do środka. Przed bramą szczupły mężczyzna około 40 lat w tradycyjnym stroju. Zaprasza do środka witając się z każdym serdecznie. Buty oczywiście zostawiamy na zewnątrz. Dwa schodki prowadzą do pokoju z nierówną podłogą wyłożoną dywanem. Zostaję usadowiony pod ścianą. Dookoła porozkładane duże, twarde poduchy z kolorowej tkaniny. Sufit z drewna pomalowany na niebiesko. Wszyscy zasiadają wygodnie. Słowa rozmów unoszą się melodyjnie w powietrzu. Przyjemnie się słucha, choć niczego nie rozumiem. Jest tu chłopak, który wszystkim usługuje. To syn gospodarza. Wygląda na kilkanaście lat i jak większość, nosi tradycyjny strój. Te tradycyjne stroje to lebose baluchi. Widać, że chłopak jest dumny ze swojej roli. Teraz podaje wszystkim schłodzony sok pomarańczowy. Jak tylko komuś skończy się płyn w szklance, ten natychmiast bardzo usłużnie i z uśmiechem dolewa z dzbanka. Właściwie nie podchodzi, bo przy tej czynności zawsze jest na kolanach. Kiedy odmawiam następnej dolewki, wszyscy kończą pić sok i szklanki znikają. Teraz chłopak przynosi każdemu ciepły płyn w kolorze beżowym. Zaczyna ode mnie. Potem inni goście. Wydaje się, że doskonale zna zwyczaj i hierarchię przybyłych, albo został poinstruowany o tym. Beżowy płyn, to herbata z kozim mlekiem. Nazywa się chirczay (czyt. szirczej) Do tego cukiernica z kostkami cukru w środku. Jedną, albo dwie kostki każdy bierze do ust i to zapija herbatą. Robię tak i ja. Po wypiciu i dolewkach, chłopak znów zabiera wszystkie naczynia. Rozmowy trwają. Gospodarz, przez Mahmeda-nauczyciela, który jest teraz tłumaczem, rozpytuje mnie o różne sprawy. Jak się mam, czy mi się podoba, co sądzę o Irańczykach, które miejsca odwiedziłem do tej pory. Pytał o rodzinę, życie w Polsce, moje zdrowie. Nalega i powtarza to często, żebym czuł się jak w swoim domu. Oczywiście to niemożliwe, ale mam wrażenie, że mówi to zupełnie szczerze. Kiedy spojrzę na niego, zawsze pyta czy potrzebuję czegoś. Po pewnym czasie, gdy wszyscy nasycili się rozmową, chłopiec przynosi olbrzymi płat zielonkawej folii. Wszyscy rozkładają ją na podłodze tak, że zajmuje większą część wolnej przestrzeni pomiędzy siedzącymi pod ścianami gośćmi. Kiedy wyrównana folia zagościła na dywanie, chłopiec i jeden z mężczyzn, zaczęli wnosić i kłaść na nią różne dania. Wniosły się więc przeróżne sałatki, ryż, kurczak robiony na różne sposoby. Średnio ostry sos z ziemniakami i czymś jeszcze. Jogurt z drobno pokrojonymi ogórkami na słonawo, plater z owocami i w końcu różnego rodzaju napoje i szklanki do nich, postawione do góry nogami. Teraz w pomieszczeniu roznosi się zapach jedzenia. Jemy więc od razu, kiedy pan domu o to poprosił. Nie mam okazji samodzielnie wybrać dania. Pierwsze porcje kurczaka podaje mi gospodarz. Co chwila zerka na mnie i na to co jem i czego już brakuje. Choć siedzi daleko, dokłada to czego jeszcze nie spróbowałem. Na talerz kładzie kawałki melona, ryż, na to kurczaki i wszystko to zalewa sosem. Za chwilę pęknę, a końca tej uczty nie widać. Wypada odmówić? Jeśli tak to kiedy? Już, czy może kiedy osunę się na poduszki zemdlony z przejedzenia? Jeszcze pyszne małe banany. W Polsce takich nie ma. Te smakują zupełnie inaczej. Pochodzą z Iranu, bo tutaj, w tej części Iranu się je uprawia. Wszyscy jedzą palcami, choć sztućce są. W przerwach między nie kończącymi się posiłkami, rozmawiam z Mohammadem-nauczycielem. Właśnie wspominam mu zgodnie z dobrą moją intencją, że podobają mi się lekkie i przewiewne stroje, w których Irańczycy chodzą tu na co dzień. Na moje nieszczęście nauczyciel powtórzył to gospodarzowi…. Ten, upewniwszy się, że właśnie o to chodzi, wyszedł z pomieszczenia, zostawiając na straży dopieszczania wszystkich, swojego syna. Wraca za pięć minut, dzierżąc w dłoniach biały zwój materiału. To jego koszula. To jego koszula! Taka sama w kroju jaką ma na sobie. Wręczając mi ją dwoma rękoma, nalega żebym przyjął ją jako prezent dla gościa. Mimo dużego sprzeciwu z mojej strony, wszyscy nalegają żebym przymierzył co otrzymałem. Teraz dyskutują żywo i omawiają sprawę przymiarki. Na szczęście jest za mała. Moje przymierzanie dało wszystkim wiele radości i śmiechu. Wbijając się w za małe odzienie, najpierw zaczepiam nosem o kołnierz, potem z pewnym wysiłkiem wbijając ramiona w rękawy, zawieszam się tak, nie mogąc cofnąć ruchu. Z pomocą przychodzą nauczyciel z gospodarzem. Kiedy pogrążony już, w uścisku za małej koszuli stoję, czując się jak szynka przed wędzeniem, śmiechom nie ma końca. Radosny, nie prześmiewczy, czy drwiący to śmiech. Przyjacielski. Teraz jeszcze tylko zdjąć ją tak, żeby się nie porwała. Bez trudności się nie obyło, ale z pewną ulgą oddaję koszulę właścicielowi też dwoma dłońmi. Pod koniec przedstawienia nie jestem nawet zażenowany. Ten śmiech był życzliwy i wesoły po prostu. Teraz wspólnie zwijamy folię z resztkami po jedzeniu. Folia zabrana. Przyszedł czas na sjestę. Dyskusje trwają i jest kilka wątków. Nic nie rozumiem, póki ktoś nie zagai nauczyciela, żeby o coś mnie zapytał. Słowa falują dźwięcznie, zmieniając ton i prędkość wypowiadanych słów. Nikt już nie trzyma stóp przy sobie. Wyciągnięte nogi a każdy na swój sposób układa ciało na poduszce należącej teraz tylko do niego. Swobodne pozy sprzyjają relaksowi. Stara klimatyzacja błogo koi umęczenie po skwarze całego dnia. I ja rozkładam się wygodnie, pozwalając opaść ciału na moją poduchę. Właśnie, metaforycznie, poczułem się jak w domu. *** Długim pożegnaniom nie ma końca. Blask żarówki nad wejściem do budynku, rozświetla krótką drogę do bramy. Tutaj stoi gospodarz i żegna swoich gości. Długie pożegnania, przyjacielskie gesty, uściski i pocałunki. Witali się jakby nie widzieli się lata i żegnają się, jakby rozstawali się na długi czas. I mi w udziale przypadła część tych serdeczności. Wracamy do szkoły. Znów marne światła telefonów, niepewnie przenikają absolutną ciemność pod stopami. Za sobą słyszę zgrzyt zamykanej bramy. Światło nad wejściem do pomieszczenia jadalnego, skrywa się za bramą i w końcu gaśnie. Jeszcze raz wpadam na skraj kałuży. Wyskakuje z niej stado żab. Trzeba uważać, żeby nie zdeptać którejś. W pokoju szkolnym pogaduchy. Znów przyszli goście i następni i następni. I tak do późnej nocy. Niewiele rozumiejąc Farsi, czepiając się każdego słowa wypowiedzianego po angielsku, napawam się tą chwilą. Ludzie ci żyją inaczej niż Europejczycy, ale pragnienia mają takie same. Jest ojciec z dzieckiem, jeszcze jeden, nowy nauczyciel, mieszkańcy którzy dowiedzieli się o moim przybyciu. Jestem atrakcją. To pewne. Ale nikt nie wie jaką naukę i ile przyjemności z obserwacji wyniosę z tego miejsca. Późną nocą wszyscy żegnają się ze mną oprócz nauczycieli. Śpię między dwoma z nich. Trzeci oddał mi swoje miejsce i teraz śpi w poprzek w nogach. Oto Iran. W jednej chwili będąc samotnym, w drugiej będziesz otoczony ludźmi. CF Mapy:
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
24.01.2022, 19:44 | #136 |
CeloFan, jak tylko publikujesz, to mam nieodpartą ochotę wciągnąć tekst bez zatrzymania czy chwili zwłoki. Staram się jednak znaleźć moment, kiedy nikt nie będzie mi przeszkadzał i będę mógł kontemplować twoją podróż. Za każdym razem warto czekać na to co opisujesz i przeżyłeś. Pisz Waść
|
|
25.01.2022, 12:34 | #137 |
Zarejestrowany: Apr 2009
Miasto: Monschau / Radoszewice
Posty: 1,683
Motocykl: RD07
Przebieg: 42000
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 22 godz 12 min 52 s
|
Piszesz genialnie i lekko. Zdjecia sa super i oddaja klimat. Dzieki.
|
01.02.2022, 17:14 | #138 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
28–my dzień. 17 maja. Licznik: 102220 – 102865 645km Kombaki – Dulab (wyspa Qeshm) Na drogę, od nauczycieli, dostałem zamrożoną wodę w butelce i jeszcze dwie zimne. To nie byle co. Taki zestaw włożony do czarnego plecaka i wystawiony na słońce w czasie drogi, potrafi trzymać względny chłód prawie cały dzień. Trzy razy 1,5 litra, to za mało na jednego człowieka, ale można po drodze uzupełniać zapas. Jeśli trafi się butelka z lodówki, tym lepiej. Zgrzana słońcem woda z plastiku, jest ohydna w smaku. Mechmani jest tu samozwańczym kucharzem i o 6:30 zrobił pobudkę na śniadanie. Tak od razu nie wyjechałem z Kombaki. Zdaje się, że dziś dzieciaki ze szkoły będą miały test końcowy. Taka klasówka z całego roku szkolnego. Jest ich coraz więcej przy szkole. Później nauczyciele rozjadą się do swoich odległych domów rodzinnych. Chciałem wszystkim zrobić zdjęcie, ale grupowego się nie da. Chłopcy stoją karnie pod ścianą pozując i niektórzy nawet mają z tego frajdę. Dziewczynki za to, zobaczywszy mnie, otwierają oczy ze zdziwienia, a widząc wycelowany obiektyw, uciekają jak stadko spłoszonych ptaków. Która uciec nie zdążyła, chowa się pod stołem w klasie, albo narzuca na siebie czarną chustę i daje nogę za budynek. Może nie powinienem. Każdy tutaj ma swoją życiową rolę, wpajaną od dziecka. Nie lubię pożegnań. Tym bardziej, kiedy wiem, że prawdopodobnie już nigdy się nie zobaczymy. Tylko zdjęcia będą przypominały mi Mechmaniego, Ahmada, Samada - moich gospodarzy, Mussę, który tak chętnie i bezinteresownie wymienił dętkę w kole i bezimiennych przez moją słaba pamięć biesiadników z wczorajszego wieczora. *** Nie wiem czy patrzeć na drogę, czy rozglądać dookoła. Myślałem, że widok wzdłuż wybrzeża Zatoki Perskiej (właściwie Omańskiej) będzie monotonny, aż do Bandar-e-Abbas. Wcale tak nie jest. Są skały jakby podrapały je potwory. Tafle wypiętrzone, popękane i zastygłe pod kątem 45 stopni. Jaka siła złamała płytę i wypiętrzyła w tak spektakularny sposób? Stało się to gwałtownie czy na przestrzeni tysiącleci? Proces ten postępuje, czy skały skruszeją i zamienią się w piach za milion lat? Czasem wyglądają jakby już kończyły swój skalisty żywot, rozpuszczając się. Ma się wrażenie, że cała ta przestrzeń, jest niedostępna przez swoje kształty i ostrą, porowatą strukturę. Są odcinki pustynne, zupełnie pozbawione życia i są zielone oazy palm figowych, podlewane zautomatyzowanym systemem gumowych węży. Jest też sawanna, z niskimi drzewami i ich koronami, jakby przystrzyżonymi na płasko od góry. Pod nimi, wylegują się wielbłądy, przeżuwając to, co wyskubały jakiś czas temu. Niektóre bezceremonialnie idą wzdłuż drogi, albo i w poprzek, nie zważając na ruch samochodowy. Są też kozy i bydło rogate pilnowane przez pasterzy, ale wyglądają inaczej niż te znane mi z Polski. Sporadycznie, w najmniej oczekiwanym miejscu, spośród skał wyrasta wieża meczetu. To oznacza, że ludzie mieszkają tu i radzą sobie jakoś z siłami natury. Wszystkie te widoki łączy jedno. Zalane są żarem lejącym się z bezchmurnego nieba. Tu słońce jest bardzo blisko ziemi, a cień to rzadkość. Mimo pozornego odludzia, kiedy zatrzymać się na poboczu, można być pewnym, że za chwilę ktoś też to zrobi, żeby zapytać zwyczajowo skąd, dokąd, jak, czym i tak dalej. Tutaj, benzyna jest dostępna bez kłopotu, tyle że czerwona. Kolor nie ma znaczenia. Motocykl jedzie jak zawsze. *** Woda skończyła się już dawno. Na moje szczęście, można spotkać pośrodku niczego, coś na kształt nowoczesnego karawanseraj. Zatrzymałem się przy jednym z takich miejsc. Jest kilka budynków, stragany i handlarze, sprzedający swój towar z samochodów. Tu zatrzymują się podróżni, żeby zrobić zakupy, zjeść, albo kupić benzynę z plastikowych pojemników. Przestaję się pocić, więc to ostatnia chwila, żeby uzupełnić płyny. Nawet początki odwodnienia są przykrym doświadczeniem. Próbowałem zostawić motocykl w cieniu wystającego zadaszenia jednego ze sklepików, ale zmieściło się tylko koło i kokpit z zegarami. Reszta drogocennego cienia zajęta jest przez towary na sprzedaż. Plastikowe miski, metalowe rondle, patelnie, łyżki i wszelkie inne wytwory. Mam wrażenie, że gdyby ich dotknąć, mimo cienia, i tak mogłyby się odkształcić. W środku, chłód klimatyzowanego pomieszczenia odrzuca. Pierwszy haust zimnego powietrza zatyka, aż oddychać się nie da. Później już jest lepiej, przyjemniej, komfortowo i w końcu błoga ulga. Zimna woda skończyła się. Butelki w lodówkach, muszą tu leżeć od kilku chwil. Taka woda nie nadaje się w podróż. Zaraz byłaby obrzydliwie ciepła i przesiąknięta plastikowym smakiem. Jest za to ulubiony sok. Sok brzoskwiniowy. Jest gęsty i najważniejsze, zimny. Gasi pragnienie i uśmierza głód. Jeden karton wypiłem na poczekaniu, drugi zostawiłem na zapas, choć już teraz napiszę, że bardzo szybko się ów zapas skończył. Ciekawie robi się zakupy. Kiedy sprzedawca nie ma wydać „grosika”, proponuje w zamian cukierka, albo gumę do żucia. Coś co odpowiada brakującej kwocie. *** Im bliżej Bandar-e-Abbas, tym więcej spowalniaczy na asfalcie, betonowych zapór, żołnierzy i policjantów. Trzeba zwolnić, przejechać wpatrując się w mundurowego z nadzieją, że nie będzie chciał zatrzymać i wylegitymować. To mi nie przeszkadza. Taką mają pracę. Sęk w tym, że każde takie zatrzymanie, to termiczna pułapka. Ani krzty wiatru. No żeby zefirek jakiś chociaż. NIC. Powietrze stoi jak zaczarowane, a każda kontrola trwa kilka minut. Tyle, żeby przewertować paszport, albo spisać z niego moje dane. Innych dokumentów nikt nie chce. Te kilka minut to akurat tyle, żeby słońce przedarło się przez motocyklowe ciuchy i żebym zapalił się od środka. Przedmieścia Bandar – e – Abbas. Od razu to widać, bo ruch jest wzmożony. Wielkie miasto portowe zaczyna się wiele kilometrów od centrum. Jeździ więcej samochodów, motocykli i widać ludzi. Zniknęły za to wielbłądy, kozy i inne bydło. Raz już tutaj byłem w 2014 roku. Tyle, że teraz wjeżdżam od wschodniej strony i nie rozpoznaję niczego. Wtedy wjechałem od północy. Poznałem przypadkowo człowieka. Nazywa się Mohammad Asadzadeh. Oprowadził mnie po najstarszej części miasta, pokazał bazar, zaprosił do domu, gdzie jedliśmy lody szafranowe. Studiował w mieście i chciał zostać inżynierem. Ciekawe czy dokonał tego. Nie odwiedzę go teraz. Nie można ot tak wejść komuś w życie, bez zapowiedzi. Poza tym, mogło by się to skończyć klęską urodzaju. Już wiem co znaczy w Iranie gościnność. Ludzie tu, traktują swoje zwyczaje jak miły sobie i Bogu obowiązek. Plany związane z miastem mam takie, że chcę tylko zatankować i wymienić trochę pieniędzy w kantorze. Na pierwszej napotkanej stacji tankuję motocykl i żeby odetchnąć nieco od upału, siadam na krawężniku w cieniu zadaszenia. Podchodzi człowiek i wręcza mi małą puszkę zimnego napoju pomarańczowego. Takiego z kawałkami owoców. Ot gest. Odkładam zeszyt z notatkami na bok. Puszka jest zimna, a płyn błogo chłodzi wysuszone pyłem z drogi i upałem z powietrza gardło. Na okładce zeszytu, w którym robię notatki, jest grafika wilka i księżyca w pełni. Starszy pan, z ciekawości, tak się nad zeszytem pochyla, że niemal przykucnął. Pokazałem, że to zeszyt. Starzec uśmiecha się radośnie jakby odkrył wielką tajemnicę. Prostuje się i idzie dalej swoją drogą. Napój szybko znika w moim zgrzanym gardle. Kończę notatki, moczę chustkę w wodzie, zmywam z twarzy kurz, no i musze zapytać kogoś o kantor. Zapytałem pracownika stacji. - Exchange? Czeńdż many? Ten, zrozumiawszy mnie od razu, pokazuje w kierunku centrum miasta. Dla pewności wyszukuję w GPS kantory w okolicy, ale z mizernym skutkiem. Jadę. Wiem przynajmniej gdzie Centrum. W Iranie wybory, albo po wyborach. Już w Chabahar widziałem rozwieszone plakaty, spotkania polityczne. W tym mieście plakatów jest tak niebywała ilość, że propagandowy materiał, z braku miejsca, wiesza się nawet na drzewach. Twarze kandydatów na samochodach, przyklejone na budynkach, na wolnostojących wielkich afiszach i banerach. Kartony z plakatami wywieszone na drzewach i latarniach kręcące się w koło od wiatru. Wszędzie. Myśląc, że jestem już blisko centrum, zwolniłem, żeby poszukać kogoś, kto „na oko” może znać angielski. Zatrzymuję się przy mężczyźnie stojącym przy swoim aucie i zagaduję o kantor. Ten, gestem prosi o chwilę i woła żonę, która właśnie wsiadła do auta. Z samochodu wysiada niewysoka, uśmiechnięta kobieta przy kości. Jej włosy przykrywa kolorowa chusta, a reszta stroju jest czarna. Na nosie wielkie przeciwsłoneczne okulary. Zna kilka słów po angielsku. To tyle co ja. Czuję, że się dogadamy. Tym bardziej, że ma w telefonie translator. Dowiedziałem się tyle, że kantor jest w samym centrum miasta przy głównym bazarze. Zaraz po dyskusji wspomaganej mocno gestami, dostałem niespodziewanie propozycję obiadu. Teraz jestem już nieco mądrzejszy. To tradycyjne taarof. Kobieta nie nalega. Bardzo miły to zwyczaj. Małżeństwo wsiada do samochodu i odjeżdżają. Ja też. Za kilkaset metrów, widzę równoległą do głównej, ulicę z pawilonami. Skręciłem w nią i w tym samym momencie słyszę natarczywy klakson. To samochód pary, której pytałem o drogę. Kierowca trąbi, a jego żona gestami pokazuje przez otwartą szybę, że to nie tędy. Gapa ze mnie. Wycofałem i zaczęło się. Teraz każą jechać za sobą i nie mogę już zaradzić temu, że zabieram im niepotrzebnie czas. Posłusznie jadę za małym, białym samochodem, a żona kierowcy co chwila odwraca się, sprawdzając czy nie jadą zbyt szybko. Mijają kilometry, aż w końcu samochód zatrzymuje się na szerokiej, ruchliwej ulicy, z wieloma pasami w każdą stronę. Obie arterie przedzielone pasem zieleni, na którym rosną niskie drzewa. Na drzewach plakaty wyborcze. Chodnik z wysokim krawężnikiem oddziela ulicę od ciągu budynków. Motocykl zostawiłem pod opieką kobiety. Mężczyzna, prowadzi mnie nieopodal, do żelaznej bramy z prętów i blachy, pomalowanych dawno temu na żółto. Jest zamknięta na wielką kłódkę. Mój przewodnik nie poddaje się. Nad bramą wisi wielki szyld, a na nim napis i numer telefonu. Wyciąga więc telefon i dzwoni. Dogadał się z kimś i za chwilę idziemy wzdłuż budynków, aż do małego przesmyku między nimi. Za 20 metrów małe, skromne wejście, a w nim starzec siedzący na drewnianym krześle. Przepuszcza nas na ocieniony plac z pozamykanymi sklepami. Tylko jedno miejsce jest otwarte. Pusta witryna z przydymionych szyb i przeszklone drzwi. Przed wejściem do kantoru czeka starszy mężczyzna, usłużnie przytrzymując otwarte drzwi. Ten który mnie tu przyprowadził, przejmuje klamkę drzwi i zaprasza do środka. W środku zbawienny chłód od klimatyzatora, rozlewa się po pomieszczeniu. Zaciągam się powietrzem i czuję jak płuca napełniają się ulgą. Podchodzę do wskazanego okienka. Wyjmuję dwie studolarówki. Normalnie nie wymieniam aż tyle. Ale nie wiem co czeka mnie na wyspie. Kasjer bada je na wszelkie sposoby, potem przelicza kurs na kalkulatorze. Po tej operacji, wyszedł zza kontuaru, i na prośbę mojego przewodnika, jeszcze raz pokazuje kurs Dolara i liczy znów na kalkulatorze na moich oczach. Zbędna to ostrożność i wcale nie chciałem sprawdzać rzetelności człowieka zza kontuaru. Riale chowam do wewnętrznej kieszeni kurtki. Właśnie zostałem milionerem. Podzielę je później i poupycham w różne miejsca. Mam taką przypadłość, że gubię pieniądze. To zabezpieczy mnie na okoliczność utraty wszystkich na raz. Wychodzimy. Odwracam się, a tam starszy jegomość, który czekał na nas na dziedzińcu, już otwiera drzwi i kłania się przyjacielsko, przykładając dłoń do serca. Odprowadza nas aż do stróżówki. Świat za progiem znów zwariował. Gorąc rzuca się na ledwo schłodzone dłonie i twarz. Wdziera się do płuc z każdym oddechem. Wilgoć równie mocno przypomina, że jestem o krok od Zatoki Perskiej. Kobieta, która została przy samochodzie i motocyklu, znów zaprasza do swojego domu. Znów gra w taarof. Odmawiam najuprzejmiej jak tylko mogę, nie znając języka. Żegnamy się i każdy odjeżdża w swoją stronę. Ludzie ci, nadrobili dla mnie sporo kilometrów i zużyli dużo czasu. Nie musieli, a jednak tak się stało. Iran to taka socjologiczna pułapka. Jak i kiedy oddać tyle uprzejmości, żeby bilans się zgadzał? Może później porozmyślam o tym fenomenie. Teraz GPS prowadzi przez miasto i musze się skupić na drodze. Wjeżdżam na ulicę przy nabrzeżu, którą spacerowałem kilka lat temu, rozmawiając z Ahmedem. Niewiele się nie zmieniło. Nawet kopia KFC otwierana dopiero późnym popołudniem, teraz zamknięta, czeka na swój czas. Jadłem tu kolację ze wspomnianym Ahmedem. *** Wyjeżdżam z zaduchu miasta. Skręcam do Bandar – e – Pol. Stamtąd odpływa prom na wyspę Qeshm. Słyszę przeraźliwy skowyt klaksonu. Biały Peugeot, a w nim kierowca mocno gestykulujący przez otwarte okno. Coś zrobiłem? Dogonił mnie i będzie żądał sprawiedliwości? Zatrzymuję się pośrodku ślimaka drogi szybkiego ruchu, gotowy na wszystko. Kierowca zrównuje samochód ze mną i … pokazuje, że źle pojechałem… Skąd wie dokąd jadę? Czy to możliwe? Zerkam na GPS, odwracam głowę, a tam jak byk stoi drogowskaz, pokazujący mój kierunek. Źle pojechałem. Jak to możliwe? No jak? Zaskoczony, mogę tylko podziękować kierowcy. Ten odjeżdża wyraźnie zadowolony, a ja zawracam ze ślimaka autostrady, jakieś dwieście metrów pod prąd. Mam wrażenie, że nikogo to nie dziwi i nikomu nie przeszkadza. Za miastem jest tak samo gorąco. Tak samo duszno i tak samo parno, ale nie czuć spalin. Widoki, które mijałem jadąc wzdłuż wybrzeża cały dzień, wcale się nie zmieniły, tylko człowiek wdusił w to surowe miejsce swoje potrzeby. Asfaltowe drogi, szlaki kolejowe, linie energetyczne i budowle albo niedokończone, albo nikomu już niepotrzebne. Pomiędzy tym wszystkim, czasem da się zobaczyć samotną palmę, czy suchy krzak. Widoki jak z filmu „Mad Max”. *** Ostatni czekpoint przed skrętem w drogę wiodącą do portu. Żołnierze sprawdzają każdego. Kolejka. Gorąco. Motocykl grzeje się. Na wskaźniku maksymalna ilość kresek. Cholernie chce mi się pić i głód doskwiera. Coś we mnie podpowiada głupie i nielogiczne rozwiązania. Czekpointy, do tej pory traktowałem jako ciekawostkę i trochę jak spowalniacze, ułożone gęsto w miastach na drodze. Teraz stały się irytującą, bezsensowną przeszkodą na mojej drodze. Nie będę czekał. Bezpardonowo mijam wszystkie auta. Niemal przeskakuję przez muldy betonowe w momencie, kiedy żołnierz zajęty jest kontrolą jednego z wielu samochodu. Czuję, jak bagaż przez moment lewituje i za chwilę dociska tył motocykla do asfaltu. Dwójka i gaz. W lusterku widzę, jak żołnierz macha rękoma prawie podskakując. Nic więcej. Żadnego pościgu, strzelania, blokad. Głupi pokaz słabości to był, ale poczułem wewnętrzną ulgę i irytacja natychmiast odpuściła. *** Wjeżdżam w szeroką drogę wiodącą do budek z okienkami. Jak na autostradzie. Cofają mnie, bo to nie tędy. Zawróciłem i trafiłem na wielki betonowy plac zalany słońcem. Tu uchylona brama z prętów, a w niej zagradzający drogę policjant. Nie wpuści mnie. Gestami pokazuje niewielki budynek po drugiej stronie placu. Zrozumiałem. Już jestem za winklem budynku, ale słyszę przeciągły gwizd. Zawracam. Policjant znów pokazuje ten sam budynek. Teraz zrozumiałem dokładniej. Trzeba tam iść pieszo. Zostawiam motocykl na słońcu i wąskim przejściem dotarłem do okienka baraku. Tutaj, mężczyzna odwrócony plecami, rozmawia przez telefon. Stukam w parapet, bo czuję, że zaraz się zagotuję od temperatury. Nic z tego. Przychodzi do okienka inny mężczyzna i coś mówi w farsi. Człowiek – plecy, odwraca się na to i od razu pokazuje mi, żebym szedł dalej, do murowanego budynku. Schody prowadzą do klimatyzowanego, niewielkiego pomieszczenia. Ledwo otworzywszy drzwi, poczułem jak bucha we mnie ożywczy chłód klimatyzacji. To biuro. Dwa okienka za szybą. Jedna kolejka na kilka osób. Stoję w niewielkim oddaleniu nie wiedząc co dalej. Jeden z urzędników, widząc moje niezdecydowanie wstaje zza biurka, obchodzi szybę z okienkami. - Passport please. Wyciągam dokument i podaję. Zabiera go i idzie z nim do pokoju za drzwiami. Dopiero teraz zauważyłem te drzwi. Pewnie rezyduje tam ktoś ważny. Może naczelnik. Za chwilę wychodzi i prosi o dokumenty motocykla. Daję je i razem idziemy na zewnątrz, do budki z człowiekiem odwróconym plecami. Teraz, kiedy jestem z urzędnikiem z biura, wszystko idzie gładko. Wąsata twarz Człowieka-plecy, nawet lekko się uśmiecha. Tutaj robi się ksero moich dokumentów. Za pierwszym razem coś nie wychodzi i wąsaty dostaje ochrzan. Urzędnik sam sięga do kopiarki przez okno i robi co trzeba. Z małą stertą papierów wracamy do zbawiennie zimnego biura. Urzędnik znika znów za drzwiami. Za kilka minut wraca, oddaje paszport, dowód rejestracyjny motocykla i kartkę do wypełnienia. Imię ojca, moje imię i nazwisko, zawód, data i miejsce urodzenia, po co chcę na wyspę, ile czasu tam będę, gdzie zamieszkam, numer telefonu do miejsca zamieszkania. Są jeszcze inne rubryki, ale przerasta to moją znajomość angielskiego. Wypełniam co umiem i oddaję kartkę. Muszę ściągnąć mokrą od potu kurtkę. Kiedy się tak męczę nad kartką do wypełnienia, urzędnik przynosi mi lodowatą wodę w butelce. Co za gest! Ten wspaniały, półlitrowy płyn pochłaniam niczym ambrozję. Oczywiście wiadomo co się dzieje z prawie ugotowanym człowiekiem, kiedy się napije wody. Teraz jestem już zupełnie mokry. Uważam, żeby długopis nie wyślizgnął się i żeby nic nie kapało na dokument, który wypełniam. Jeszcze podpis. Oddaję wypełniony formularz. Urzędnik nie patrząc na to co wypisałem tam z taką trudnością mówi, że mogę jechać. Żadnego potwierdzenia, notatki, ksero, ani skrawka papieru. Wychodzę. Skwar uderza jak młotem. Z niechęcią nabieram gorące powietrze w płuca. Drzwi zamykają się za mną, automatycznie oddzielając mnie na zawsze od chłodu biurowego wnętrza. Motocykl stoi tam gdzie go zostawiłem. Tyle, że nie da się dotknąć. Czarny materiał kanapy nabrał połysku jakby miał się zaraz rozpuścić. Bagażu nie da się dotknąć bez bolesnego oparzenia. Mam nadzieję, że aparat w tankbagu nie popsuje się od temperatury. Brama, z której gwizdał policjant kierując mnie do budynku, teraz rozwiera się całkowicie. Groźnie wtedy wyglądający funkcjonariusz, teraz z uśmiechem zaprasza. To jednak nie koniec. Sto, może dwieście metrów dalej, siedzą ludzie w cieniu konstrukcji do załadunku wielkogabarytowego. Naprzeciw nich biały kontener z zakratowanym oknem i nieprzeszklonymi drzwiami. Zatrzymują mnie. Myślałem, że tylko z ciekawości, ale nie. Jeden tęgi staruszek, wspomina o dokumencie CPD. Zmroziło mnie. Tutaj? Przecież wyspa Qeshm to też Iran, mimo, że strefa bezcłowa. Z białego kontenera wychodzi policjant. Biała, wyprasowana idealnie koszula, bardzo kontrastuje z jego śniadą cerą. Złoty zegarek, szykownie zwisa z nadgarstka, wyróżniając się na tle prostego i schludnego ubrania. Nogawki spodni w kant, kończą się na idealnie czystych lakierkach. Na nosie przeciwsłoneczne okulary a`la Top Gun z maleńkim, ale podnoszącym status napisem Ray Ban. Z bliska widać, że włosy długo układane na brylantynę czy żel, nie tolerują służbowej czapki przez wzgląd na swoje misterne ułożenie. Całości subtelnego wyrazu dodaje błyszcząca, bezbarwna pomadka na ustach. No i idzie do mnie ten Don Juan z wyszczerzonymi zębami w kolorze koszuli i prosi o paszport. Wręczam paszport. Obejrzawszy go prosi o karnet CPD. Nie mam przecież. No to dokumenty motocykla. - Gdzie są numery motocykla? – Tutaj – pokazuję na szparę między bakiem a zbiornikiem oleju. Zagląda. Znów powtarza coś o karnecie CPD. W tym czasie podjeżdża samochód osobowy. Szyba otwiera się i ręka z samochodu podaje kartkę. Może to o taki karnet chodzi? Mówię, że nie mam karnetu i że jest niepotrzebny. W końcu Don Juan łapie za telefon. Pewnie dzwoni do urzędu, w którym przed chwilą załatwiałem formalności. Kiedy mówi, w kącikach ust sklejając wargi, lepi się na w pół sucha ślina. Skończył rozmowę i z tym swoim rozbrajającym uśmiechem pozwala jechać. Ujechałem może sto metrów i jestem w porcie. Czekam na wjazd na prom zacumowany przede mną. Krząta się obsługa. Jeden z ludzi kieruje ruchem. Samochody wjeżdżają tyłem. Przypływa prom z wyspy. Otwiera swój trap i wysypuje się chmara kolorowo poubieranych ludzi. Za nimi wyjeżdżają małe motocykle, samochody osobowe, a na końcu autobus i ciężarówki. Nikomu nie przeszkadza, że stoję na środku placu i pojazdy muszą się przeciskać między mną a samochodem, czekającym na wjazd na prom. Co niektórzy pozdrawiają, lub patrzą z zaciekawieniem. Są też bardziej śmiali. Młody chłopak bez zażenowania podszedł i pyta czy może zrobić zdjęcie. Już się trochę do tego przyzwyczaiłem. No i chłopak robi ich ze dwadzieścia. Motocykl, zegary, opona z przodu, opona zapasowa, ja. Co się da, fotografuje. - Mister! – słyszę za sobą wołanie. Odruchowo odwracam głowę. To człowiek od załadunku i ustawiania pojazdów woła na mnie. Moja kolej. No to wjeżdżam. Trap podnosi się powoli, zasłaniając widok portu. Odpływamy. Nie wiedzieć czemu, nikt nie wyłącza silnika. Jazgot silników, wzmagany jest metalową konstrukcją promu. Może chodzi o klimatyzację w samochodach. Nikt nie chce zmagać się z upałem. Z boku tego wszystkiego stoi grupka kolorowo ubranych kobiet z dziećmi. Jest z nimi młody chłopak. Z drugiej strony stoją trzy kobiety. Widziałem je już wcześniej w porcie. Jedna niska i dobrze przy kości. Okutana od stóp do głów przypomina kiełbaskę. Nawet kiedy wiatr mocno zawieje, nie zmienia to specjalnie kształtu jej ubrania, ani gabarytów. Druga z kobiet jest bardzo wysoka i też przy kości, ale tak kobieco - kształtna. Nie skrywa całkowicie włosów pod burką, jakby afiszując się tym. Na nosie duże okulary przeciwsłoneczne. Widać ze sposobu bycia, że nie da sobie w kaszę dmuchać. Trzecia tak samo wysoka, jest najszczuplejsza z całej trójki. Wiatr przyklejający ubranie do ciała, bezwstydnie obnaża piękne kształty. Jest zgrabna. Dobrze zakryte włosy mogą sugerować jej posłuszeństwo tradycji. Jednak mały cekin czy może kolczyk w przekłutej komorze nosa, może mówić coś z goła innego. Szlachetny wręcz, albo może modelowy kształt twarzy, duże, brązowe oczy i proste, ale niezbyt wąskie usta, dają obraz twarzy modelki. Chodzę z aparatem po pokładzie, przeciskając się między samochodami. Zza wysokich burt promu niewiele widać, ale znalazłem lukę między burtą, a nie do końca podniesionym trapem. W tej szczelinie widok niecodzienny. W płytkiej wodzie wbite pale i do nich uczepione sieci rybackie. Światło odbija się w drobnych falach, dodając wodzie blasku. Ptaki znalazły sobie tu żerowisko i siedzą czekając na łatwą zdobycz, albo przelatują z jednego miejsca na drugie. Aparat bez wytchnienia strzela migawką, a ja szukam odpowiedniego ujęcia, zauroczony widokiem. – Qeshm tejk foto - Woła do mnie piękność z kolczykiem w nozdrzu. - Jest bardzo odważna – myślę. Podchodzę, a ona pokazuje w stronę wyspy. Nie mogę oderwać wzroku od śniadej twarzy i odpowiadam coś niezrozumiale idiotycznego: - No tejk foto Queshm. Aj tejk foto ju. – I odchodzę na odpowiednią odległość, bo mam w aparat wpięty teleobiektyw. Dziewczyna usłyszawszy te nieskładne słowa, wpadła w taki popłoch, że pożałowałem swoich słów. - No… no, szepce prosząco. Odwraca się, poprawia i tak już idealnie ułożoną chustę skrywającą każdy włos. Widać, że jest jej nieswojo i żałuje, że zaczepiła obcego, mimo że w dobrej wierze. Chcę pokazać, że odłożyłem aparat, ale to na nic. Przecież stoi tyłem. Na dodatek poprosiła chyba swoją koleżankę, żeby ją zasłoniła, bo ta stanęła między nami. Coś mi się zdaje że popełniłem fatalną gafę… Prom dopływa do portu na wyspie w kilkanaście minut. Wysypuje się z niego wszystko co zabrał. Kolejność podobna do tej co już widziałem. Ludzie, motocykle, osobówki, ciężarówki. Na pożegnanie macham kobiecie, którą tak zawstydziłem, ale odmachują wszyscy prócz niej. Tego już nie naprawię. Nie ujeżdżam 300 metrów i słyszę gwizd za sobą. STOP. Z budki, którą właśnie minąłem, wychodzi rozbawiony policjant i żąda dokumentów. Wręczam paszport. Znów słyszę hasło CPD. Mówię że nie mam, że nie trzeba i że tamten – wskazuję za siebie w dal – policjant mówił że nie trzeba. Pogadał, pogadał i nareszcie jestem na wyspie. To znaczy już byłem zjeżdżając z promu, ale teraz oficjalnie i bez papierologii. Jest popołudnie, więc czas poszukać noclegu. Może zostawię gdzieś bagaż i zdążę na zachód słońca. W Internecie, znalazłem sieć „homestay”. Wybrałem najbliższy. To kilkadziesiąt kilometrów od portu. Droga wiedzie wśród nieprawdopodobnie uformowanych przez naturę skał. Są też rafinerie, czy może stacje wydobycia gazu. Z oddali, spomiędzy gór, wywala się jęzor płomieni. Jakby smoka ktoś uwięził w pułapce. Zaskakujący widok. Czasem zalatuje takim jakimś chemicznym wyziewem. Dalej droga prowadzi wzdłuż lasu namorzynowego i znów przez skaliste pustkowie. Zbliżający się zachód słońca, podwaja urok tego surowego miejsca. *** Zatrzymuję się w centrum wioski. Jest pusto, a kiedy wyłączam silnik, cicho. Kot bezgłośnie przechodzi przez wąską drogę. Za nim jeszcze jeden, taki sam. Mimo, że słońce coraz niżej, wciąż jest gorąco i nie ma wiatru. Absolutna cisza, jakby za chwilę miało się coś stać, albo jakby od dawna nikogo tu nie było. Jakby wszystko co widzę zatrzymało swój oddech, czekając co zrobię. Miejsce wygląda na opuszczone, choć tak nie jest. Czy dobrze trafiłem? Nie podoba mi się tu, choć czasem pierwsze wrażenie bywa mylne. Mimo to, stukam w metalową bramę domostwa. Nic. Echo tego stukania szybko zamiera, dławione ciszą. Chwytam za klamkę. Ciężkie, metalowe drzwi nie stawiają oporu. Wchodzę na posesję. Ziemia wyłożona wzorem z biało-niebieskich kafelków. W ścianach wejścia do pokoi, zamknięte metalowymi drzwiami, przeszklonymi u góry matowym szkłem. Na środku placu rosną palmy. I ta cisza. Nie ma żywej duszy. Stawiam kroki z namysłem, niemal skradając się, żeby skrzypienie butów jak najmniej tą ciszę zakłócało. Nieśmiało nawołuję, stukam do różnych drzwi. Nic. Zero odzewu. Idę do przejścia za palmami, a tam pies. Jest duży, ale nie wygląda na groźnego. Tylko patrzy czujnie. Wycofuję się, bo chyba wszedłem do prywatnej części homestay. Odwracam się i… Jeden z pokoi jest otwarty. Wejście jest inne. Drzwi są z niepomalowanych desek. Zaglądam ciekawsko do środka. Gdy oczy przyzwyczajają się do ciemności… W zaciemnionym wnętrzu, na szmatach, nieruchomo siedzi duch. Stara kobieta, tak myślę, że stara, chyba drzemie. Zobaczywszy mnie, nerwowo poprawia chustę. Wszystko w absolutnej ciszy. Przez moje spocone plecy przemknął zimny dreszcz. Wycofałem się na zalany słońcem plac. Pomieszczenie obok jest zamknięte, ale drzwi nie stawiają oporu. Otwieram, a tam na całej podłodze sterta szmat, rzeczy osobiste, półka z przyborami do golenia i przedmioty niewiadomego przeznaczenia, porozstawiane pod ścianami. Brakowało tylko noży, tasaków i łańcucha uczepionego do ściany. Wychodzę stad. Już zakładam kask i już mam odjeżdżać, kiedy znikąd pojawia się dzieciak na rowerze. Jakieś dziewięć, może dziesięć lat. Pokazuję mu na bramę, z której właśnie wyszedłem. Młody woła sąsiada. Ten wyszedłszy z budynku naprzeciwko, gdzieś dzwoni. W pobliżu zaszczekał pies. Słychać kłócące się koty. Lekki zefir poruszył liśćmi lichego drzewka, przy którym zatrzymałem motocykl. Wszystko ożyło, powrócił też dźwięk. Chłopak zagaduje po swojemu. Za kilka minut przychodzi brat właściciela homestay. Przecznicą przejeżdża pickup, wzniecając tuman kurzu za sobą. Nie ma już tajemniczej ciszy. Właścicielem tego miejsca, albo może zarządcą, jest młody, zażywny chłopak, świetnie władający angielskim. Będzie trudno się dogadać. Rozmawiamy o pokojach, co obejmuje cena i o jedzeniu. Zachwala bliskość różnych atrakcji. Jest też przewodnikiem. Nie zgadza się na żadne negocjacje cenowe. Jakoś wydaje mi się zbyt poważny i wyczuwam w nim nutę dobrze skrywanego cwaniactwa. Mimo umęczenia upałem, odjeżdżam, tak jak postanowiłem z początku. Zdążył jeszcze podpowiedzieć, gdzie jest inny homestay. Jadę tam bez przekonania, ale homestay nie ma. Zatrzymałem chłopaka na motorowerze z zapytaniem, ale ten kieruje mnie do hotelu w mieście Qeshm. W sumie może ma rację. Mieszkałem w Qeshm i wiem nawet dokąd pojechać. Jest tam kilka hoteli z klimatyzowanymi pokojami, parking podziemny i masa ciekawych ludzi i miejsc klimatycznych. Łącznie z galerią handlową z bezcłowymi cenami. Tylko czy tego potrzebuję? Nie po to tutaj przyjechałem. Natrafiłem na jeszcze jeden homestay. Dość łatwo je wypatrzeć, bo albo są drogowskazy, albo pionowe, nowoczesne reklamy na betonowym cokole, zapraszające gości. Wszystkie takie same, więc pewnie to jakieś zrzeszenie, czy sieć. Zajeżdżam tam. Wioska jak poprzednia, ale blisko zatoki. Miejsce nazywa się Assad`s Homestay. Ubitą drogą podjeżdżam pod bramę. Nie zdążyłem zejść z motocykla, a w metalowej bramie, pojawia się mężczyzna około 50-tki. Zdecydowanie za szybko mówiąc płynną angielszczyzną pyta, odpowiada, sugeruje. Z ceną nie ma problemu. Będę miał też śniadanie, obiad i kolację. Zostaję tu. Metalowa brama otwiera się całkowicie i mogę wjechać do środka. Parkuję pod zadaszeniem przy wejściu do domu. Żeby nie było wątpliwości, pokazuję właścicielowi banknot w kwocie na jaką się umówiliśmy. Ten przytakuje. Mam swój pokój. Jest spartańsko urządzony, bo w zasadzie pusty. Jedynie przy jednej ze ścian oparte są kolorowe materace i duże poduszki. Jest też lusterko i pod nim mała półka. W miejscu na okno wbudowany jest klimatyzator. Tyle w zupełności wystarczy. Klimatyzator nie działa, bo chwilowo nie ma prądu. Za godzinę ma być. Idę pod prysznic. Jest tylko ciepła, albo ciepła woda. Nie ma znaczenia, którym kurkiem kręcę. Jednak i taki prysznic działa cuda. Woda zabiera ze mnie gorąc, pył, pot, brud i zmęczenie. Robię też pranie. W tym czasie Assad, bo tak ma na imię właściciel homastay, rozkłada na wybetonowanym dziedzińcu wielki, bordowy, zdobiony dywan. Posłuży za siedzenie i stół. Przyniósł herbatę cynamonową do ciastek własnej roboty. Upał nieco zelżał, choć wilgoć została. Popijamy herbatę, a Assad opowiada o swoich kotach. Są tu trzy. Mówi o ich zwyczajach i życiu. Później o wyspie, co jest w pobliżu do zobaczenia, co może mnie zainteresować. Mnie interesują delfiny. Wieczorem, do domu wróciła żona Assada i jego dwie córki. Żona ma na twarzy czarną, ażurową maskę, zasłaniającą oczy i nos. Po przekroczeniu progu bramy, zdjęła ją. Jedna z córek jest dorosła w nieokreślonym wieku. Nie zapytałem, bojąc się, że popełnię znów gafę, jak na promie. Druga córka ma 11 lat. Jest bardzo pewna siebie, zna bardzo dobrze angielski. Chodzi kolorowo ubrana i ma pomalowane paznokcie. Za pół godziny, kolacja na dywanie. Jest sabzidzab i supedal. Wegetariańskie dania z warzyw. Do tego placki chlebowe i woda. Tak między nami, nie mogłem się doczekać. Po kolacji spytałem Assada o laptop. Pożyczył mi go, żebym mógł zgrać materiał z kart pamięci na dysk. Dzięki temu znów mam wolne miejsce na kartach pamięci. Dzień kończę późnym wieczorem w chłodnym pokoju. Klimatyzator już działa. CF Mapy:
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
01.02.2022, 17:30 | #139 |
I CAN'T KEEP CALM I'M FROM POLAND KU_WA Słońce do 04.09.24
|
Podwórko jakby znajome.
Skorupa żółwia dalej wisi. Ostatnio edytowane przez Novy : 02.02.2022 o 00:12 Powód: Enter dla obrazka |
09.02.2022, 12:18 | #140 |
Zarejestrowany: Jan 2020
Miasto: Poznań
Posty: 19
Motocykl: Tenerka
Online: 5 dni 4 godz 38 min 31 s
|
CeloFan, fantastyczne opowieści, świetne zdjęcia, nie mogę się doczekać kolejnych części!
|
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Junakiem po świecie | Neo | Kwestie różne, ale podróżne. | 8 | 23.12.2021 09:34 |
Kraina krętych dróg – Korsyka 2018 | Hermes | Trochę dalej | 5 | 09.04.2020 18:00 |
Polskie zakątki na świecie | QrczaQ | Przygotowania do wyjazdów | 8 | 22.10.2014 23:11 |
50 najleszych dróg motocyklowych na świecie | sambor1965 | Umawianie i propozycje wyjazdów | 10 | 24.06.2010 22:39 |