23.07.2009, 11:44 | #152 |
Zarejestrowany: Mar 2005
Miasto: Wrocław
Posty: 7,450
Motocykl: Nie mam już Afryki
Online: 4 miesiące 2 dni 2 godz 39 min 26 s
|
To chyba w nepalu mają mieć pasażerów.. zamiast opon
|
23.07.2009, 18:24 | #153 |
Zarejestrowany: Aug 2008
Miasto: Szczyrk/Krakow
Posty: 6
Motocykl: RD07
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 godz 34 min 58 s
|
GRATULEJSZON!!
Teraz Tybet czeka..... Teskno nam za klimatem i widokami, bo u nas nie dosc ze plasko i upalnie, to kazdy wyciaga reke i drze morde "bialy dawaj hajs".... powoli mamy juz tego dosyc. szerokiej! |
24.07.2009, 01:15 | #154 |
Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Warszawa
Posty: 3,668
Motocykl: RD04
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 3 tygodni 2 dni 5 godz 18 min 56 s
|
O Kamil zyje... Wlasnie to mi sie w Afryce nie podoba, w Azji ludzie sa ciekawsi swiata, nie patrza na Ciebie jak na portfel.
Ola, Jurek - Kalkuta czeka! |
24.07.2009, 11:18 | #155 |
Zarejestrowany: Oct 2008
Miasto: Bielsko - Biała
Posty: 1,364
Motocykl: dr650se
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 4 dni 1 godz 20 min 44 s
|
Taa, sępy są integralną częścią tego kontynentu. Można to jedynie zaakceptować, trudno polubić. Heban Kapuścińskiego odpowiada na wiele pytań dotyczących Afryki - na to również. Lektura obowiązkowa!
__________________
...i zapytała mnie góra "dokąd tak pędzisz samotny wilku?" "Szukam tego co najważniejsze" odpowiedziałem "Dlaczego więc się tak spieszysz?" Na to pytanie nie znalazłem odpowiedzi. |
30.07.2009, 17:28 | #157 |
Zarejestrowany: Apr 2008
Miasto: Wrocław
Posty: 111
Motocykl: X-challange, CRF1000l
Online: 2 tygodni 1 dzień 19 godz 18 min 33 s
|
Witam Forumowiczow,
UDALO sie jestesmy w Chinach a wlasciwie w Tybecie!!!!!!. Jest niesamowicie, pelen off, przeprawy przez rzeki, przelecze powyzej 5000 m, wspaniale gory i zadnych ale to zadnych turystow. Nasi przewodnicy twierdza, ze oni nie znaja nikogo kto przejechal ta droga na motocyklu. Mysle ze napewno kilku by sie znalazlo. Sprzety jada super chociaz powyzej 5000 troszke slabna Wczoraj u Oki padl regulator ale to nic dziwnego, zreszta przez ostatnie kilka dni motki dostaly mocno w kosc. Niestety "komercha" juz nadchodzi poniewaz chinczycy buduja droge asfaltowa zarowno od strony Lhasy jak i Kashgaru a wtedy bedzie znacznie latwiej tutaj dotrzec. Nasza stronka zaktualizowana wiec zapraszam na www.worldonbikes.pl - juz 103 zdjatka!!! Dla bardziej leniwych ponizej relacja z przekroczenia granicy kirgisko-chinskiej. A naprawde bylo emocjonujaco. Pozdrosy Ostatnia noc w Kirgistanie była raczej bezsenna. Chyba udzieliły nam się nerwy. W końcu przekraczanie kirgisko – chińskiej granicy przez przełęcz Tourguart i jeszcze w czasie zamieszek w Chinach nie należy do najprostszych i oczywistych przedsięwzięć. Rano szybko zjedliśmy śniadanie (kaszka na mleku jak za dawnych lat) i ruszyliśmy w drogę. Na szczęście pogoda była całkiem niezła i mieliśmy szanse przejechać przełęcz bez śnieżycy i deszczu. Na początek musieliśmy pokonać rzekę, w której dwa dni wcześniej się zakopałam. Mieliśmy nadzieję, że rano będzie mniej wody niż po południu, kiedy ostatnio przekraczaliśmy rzekę. Tak tu normalnie jest. Jednak nocne deszcze zaburzyły tę regułę: wody było jeszcze więcej. Wybraliśmy trochę inny tor jazdy niż poprzednio i ... udało się. Przejechaliśmy bez kąpieli (tylko buty się pomoczyły, bo było na tyle głęboko). Do pierwszego kirgiskiego punktu kontorlnego mieliśmy około 90 km okropnie dziurawej, szutrowej drogi. Kurzyło się strasznie. Ponieważ jechałam druga, wyglądałam jak obsypany mąką ludek. Po drodze mieliśmy jeszcze jedną „rzeczną” niespodziankę: jedna z górskich rzek przecięła drogę i zrobiła w niej kilkumetrową wyrwę. Nie dało się pzejechać, musieliśmy objeżdżać drogę przez rzekę. Coś tego dnia rzeki nas mocno ćwiczyły, a czas uciekał...Musieliśmy się spieszyć bo wszystkie kirgiskie i chińskie graniczne punkty kontrolne są porozciągane na przestrzeni 160 km. Łączy je oczywiście fatalna droga, na której często występują błotne osuwiska i wtedy jest zablokowana na niewiadomy czas. Drugą rzekę też udało się pokonać „bez kąpieli”, choć Jurek był naprawdę blisko. Do kirgiskiego punktu kontorlnego dotarliśmy o 9. Papierologia poszła sprawnie i bez problemów. Na szczęście kilka dni wcześniej w Naryniu załątwiliśmy ostatnie papiery, o które akurat pytali pogranicznicy. Po pierwszej kontorli zostało nam 70 km do kirhiskiej granicy. Znowu walka z szutrem i kurzem. Zaczęły się pojawiać pierwsze tiry. Ich wyprzedzanie to była niezła ruletka: tiry zostaiwały za sobą taką zasłonę kurzu, że nic nie było widać. Także wyprzedzaliśmy trochę po omacku. Cały obszar pomiędzy ostatnim punktem kontorlnym, a granicą jest ściśle chroniony i trzeba mieć specjalne zezwolenia żeby tu się poruszać. Jeżeli jedzie się tylko do granicy (bez „zbaczania” i zwiedzania okolicy) wystarczy tylko jeden papier potweirdzający tranzyt. W ogóle przekraczanie granicy przez przełęcz Tourugart wymaga trochę gimnastyki przy organizacji. Trzeba mieć potwierdzenie od chińskiego przewodnika (agenta), że pojawi się na chińskim punkcie kontrolnym (100 km za kirgiskim) i odbierze podróżujących. W ogóle nie można tej granicy przekraczać bez asysty. Bardzo mało turystów decyduje się na pokonywanie granicy tym przejściem. My nie spotkaliśmy nikogo. Jest to przejście głównie dla kirgiskich i chińskich tirów (rzeczywiście było ich mnóstwo). Główna granica kirgiska też poszła sprawnie. Jedynie celnik domagał się „upominka”. Skończyło się na polskich monetach, które dostał na pamiątkę i na szczęście. Z Kirgiztanu wyjechaliśmy – pieczątki w paszporcie przystawione. Czy do Chin wjedziemy – tego nie byliśmy pewni, a wizy na powrót do Kirgistanu nie mieliśmy... Na samej przełęczy znajduje się „szlaban przyjaźni” rozdzielający dwa kraje. Akurat trafiliśmy na jakieś oficjalne spotkanie chińskich i kirgiskich pograniczników. Były przemówienia, zastawiony stół na środku drogi itp. Musieliśmy trochę poczekać (a wraz z nami stado tirów). Jak już skończyły się wymiany pokłonów i poczęstunek zostaliśmy pierwszy raz spisani przez Chińczyków. To był nasz pierwszy kontakt z Chińczykami – oczywiście ciężko było się dogadać (ani angielski, ani rosyjski nie bardzo działały). 30 km za granicą znajdował się chiński punkt celny, gdzie mieliśmy się spotkać z naszym przewdnikiem – agentem. Ponieważ byliśmy wcześniej niż się umawialiśmy, znowu musieliśmy trochę czekać. W tym czasie pogranicznicy obejżeli cały nasz bagaż (pierwszy raz – do tej pory na granicach nikt nic nie chciał oglądać). Wszytsko poszło sympatycznie i bez nerwów. Niektórzy celnicy mówili po rosyjsku, więc mogliśmy jako tako się porozumieć. Tak naprawdę jedyne rzeczy jakie interesowały celników to mapy i książki – wszystkie przejżeli bardzo dokładnie. Reszta ich mniej interesowała. Z powodu blokady telefonicznej jaką nałożono na Xinijang po zamieszkach w Urumqui cały czas nie mieliśmy kontaktu z naszym przewodnikiem. Mogliśmy tylko liczyć, że przyjedzie tak jak się umawialiśmy. Umówiona godzina minęła i zaczęliśmy się trochę denerwować: bez przewodnika i wszystkich papierów, które miał załatwić i przywieźć ze sobą nie było szansy jechać dalej. Chińczycy zaprosili nas do sowjego pomieszczenia biurowo-mieszkalnego, poczęstowali herbatą i włączyli jakis amerykański film. Nam czas zaczął się dłużyć... W koncu pojawił się przewodnik. Odetchnęliśmy z ulgą. Szybko pozałatwiał papierowe formalności i mogliśmy ruszyć dalej do właściwego punkty granicznego, który był oddalony o jakieś 100 km. Oczywiście droga była fatalna. Daleko jednak nie zajechaliśmy – Jurek złapał gumę. Co za pech nasprześladował z tym wjazdem do Chin. Mieliśmy jednak trochę szczęście w tym nieszczęściu, bo niedaleko był wulkanizator. Załataliśmy dętkę i w miarę szybko uinęliśmy się zezmianą wszystkiego, teraz już mogliśmy jechać. Ponieważ na szutrach jesteśmy sporo szybsi od samochodów, umówiliśmy się z przewodnikiem na punkcie granicznym za 100 km. Znowu musieliśmy walczyć z wyprzedzaniem tirów po omacku. Po jakimś czasie droga zrobiła się bardziej mokra, więc przynajmniej było coś widać. Niestety pył zmieniał się w coraz większe błoto – gigantyczna rzeka płynąca doliną wylewała na gliniastą drogę, a poza tym co jakiś czas padało. Zrobiło się ślisko, ale na szczęście jeszcze dało się jechać. Po którymś z setek zakrętów zobaczyliśmy kolejkę tirów. Myśleliśmy, że to już może do punktu granicznego. Niestety okazało się, że nie. 20 km przed granicą, jak już pojawił się asfalt runęła z gór na drogę lawina błotno – kamienista. Droga była zasypana na odcinku 50 metrów i nie było szan przejechać. Oczywiście od razu zebrał się tłum z okolicznej wioski. Wszyscy stali i patrzyli, ale jakoś nikt nic nie robił. Kilka małych ciężarówek próbowało jakoś przejechać, ale się zakopały. Tubylcy pokazali nam jakąś scieżkę przez wioskę i machnęli, że damy radę przejechać. Nic nie mieliśmy do stracenia – trzeba było spróbować. Musieliśmy przedrzeć się przez strumyki i błotne podwórka przy lepiankach. Było emocjonująco, ale się udało. Wyjechaliśmy na drogę zaraz za osuwiskiem. Na drodze od razu zatrzymał nas jakiś wojskowy pytając, gdzie nasz przewodnik. Na migi wytłumaczyliśmy mu, że stoi w kolejce za osuwiskiem (choć pewnie tam jeszcze nie dojechał). Zabawne, od prawie 100 km jechaliśmy przez Chiny, ale formalnie w paszporcie nie mieliśmy jeszcze żadnej pieczątki, tak jakbyśmy w ogóle nie wjechali na terytorium Chin. Czyli byliśmy „nigdzie”. Wojskowy pozwolił nam pojechać do najbliższego punktu kontorlnego (który jeszcze nie był granicą). Tam musieliśmy poczekać na przewodnika. Na punkcie kontorlny nas spisano – standartowa procedura, do której już się przyzwyczailiśmy. Młodzi żołnierze robili sobie zdjęcia na naszych motocyklach. Atmosfera była raczej luźna i przyjazna. Po pół godzieni pojawił się przewodnik. Jakoś odblokowano przejazd (na szczęście). 10 km do granicy jechaliśmy już grzecznie za samochodem przewodnika. Baliśmy się, że zamkną przejście graniczne zanim do niego dojedziemy – była już 19 czasu lokalnego (a 21 czasu pekińskiego). Tutaj operuje się w dwóch strefach czasowych jednocześnie: formalnie (np. granice) stosują czas pekiński, ale życie toczy się według czasu lokalnego. W każdym publicznym misjecu wiszą dwa zegary. Na szczęście granica była otwarta i wcale nie wyglądał, że mają ją szybko zamykać na noc. Jak dojechaliśmy do pierwszego szlabanu (dezynsekcja) znowu musieliśmy trochę poczekać – tym razem była przerwa obiadowa. Motocykle zostały spryskane jakimś płynem i mogliśmy jechać do punktu sanitarnego, odprawy paszportowej i właściwej odprawy celnej. Na punkcie sanitarnym zmierzono nam temperaturę J i musieliśmy wypełnić kilka papierków. Uznano nas za zdrowych. Potem przyszedł czas na odprawę paszportową. Tu kilka razy zawiesił się system komputerowy, ale w końcu dostaliśmy pieczątki do paszportów. Na koniec celnicy jeszcze raz obejżeli nasze bagaże (znowu głównie mapy). Na szczęście tym razem już nie musieliśmy otwierać wszystkiego – tylko część bagażu została prześwietlona. W tym samym czasie nasz przewodnik załatwiał wszystkie formalności związane z motocyklami. Musieliśmy mieć przyklepane czasowe tablice rejestracyjne i wszystkie pozowlenia na poruszanie się na motocyklach po prowincji Xinijang (wydane prze nie wiem ile władz lokalnych). Po godzinie wszystko było załatwione. Udało się!!!! Wjechaliśmy na naszych kochanych motocyklach do Chin!!! Do Kashgaru było jakieś 60 km, już asfaltowej drogi. Minęliśmy kilka punktów kontrolnych. Na wjeździe do miasta zaczęły się pojawiać ciężarówki z żołnieżami – to w związku z demonstracjami Ujgurów. Przed samym miastem wojsko przeszukiwało samochody. Niektórych nie wpuszczano. Do miasta wjechaliśmy już o zmierzchu. Na ulicach panował irańsko-azjatycki styl jazdy, czyli wolna amerykanka. Byliśmy wykonczeni całym dniem (wrażeń i przygód było aż nadto) i nie mieliśmy już za bardzo sił walczyć z ruchem ulicznym. Jakoś przedostaliśmy się do naszego hoteliku. Motocykle były tak brudne, że aż nam było wstyd. My nie wyglądaliśmy wiele lepiej... Wzięliśmy najpotrzebniejsze rzeczy do pokoju i odstawiliśmy maszyny na tylny parking za hotelikiem. Po prysznicu poszliśmy do jakiejś lokalnej, ulicznej jadłodajnie na jedzonko – szaszłyki ze wszystkiego co możliwe. Pyszne było. Najgorsze, że nie mieliśmy żadnego kontaktu ze światem: wszystkie zagraniczne połączenia telefoniczne były poblokowane, smsy też, internet nie działał w całej prowincji. Nawet telefon satelarny był zagłuszany. Nie mogliśmy nikogo powiadomić, że udało nam się wjechać do Chin. |
30.07.2009, 17:48 | #158 |
Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Gdańsk
Posty: 1,155
Motocykl: exc 250 2T :)
Online: 1 miesiąc 3 tygodni 4 dni 12 godz 15 min 2 s
|
Fajnie, że generalnie wszytko jest OK.
Super wyprawa i relacje - trzymam kciuki, co by Wam szczęście dopisywało dalej. Ostatnio edytowane przez zombi : 30.07.2009 o 19:09 |
30.07.2009, 18:32 | #159 |
Zarejestrowany: Oct 2008
Miasto: Bielsko - Biała
Posty: 1,364
Motocykl: dr650se
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 4 dni 1 godz 20 min 44 s
|
Życzę szczęścia, gratulacje!
__________________
...i zapytała mnie góra "dokąd tak pędzisz samotny wilku?" "Szukam tego co najważniejsze" odpowiedziałem "Dlaczego więc się tak spieszysz?" Na to pytanie nie znalazłem odpowiedzi. |
02.08.2009, 14:57 | #160 |
Mam przerąbane :)
Zarejestrowany: Oct 2008
Miasto: WTA
Posty: 1,656
Motocykl: RD07a
Przebieg: stoi
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 miesiąc 14 godz 55 min 9 s
|
No i znowu zamieszki wywołują!
Gdzie nie jadą to jakiś stan wojenny tylko. I teraz nie wiem czy relacja jest tak napisana czy przejazd przez granicę w sumie nie jest problematyczny? Pozdro |