06.07.2022, 12:39 | #151 |
Zarejestrowany: Jan 2017
Miasto: Warszawa
Posty: 345
Motocykl: Tenere 700
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 4 godz 52 min 21 s
|
Dobrze, że pojawiają się nowe odcinki
Czytamy! A jakiej nawigacji używasz w Iranie (i z jakimi mapami)? |
07.07.2022, 11:23 | #152 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 18 godz 2 min 36 s
|
Od lat wożę się z Garminem Montana 600. Nie jest już produkowany. Powolny, ale pewny. Ma wiele zalet i trochę wad. Mapy: Jedną mapę Iranu kupiłem na karcie przez sklep internetowy, drugą ściągnąłem z openstreetmaps.nl, kiedy jeszcze tam wszystko działało. Nie pamiętam teraz jednak z której opcji korzystałem częściej. Na tegoroczny, niedoszły wyjazd kupiłem mapę w sieci, w najdokładniejszej skali jaką znalazłem. CF
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
09.07.2022, 16:21 | #153 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 18 godz 2 min 36 s
|
31–szy dzień. 20 Maja. Licznik: 103039 – 103653 614km Wyspa Qeshm - Shiraz Dopiero dziewiąta, a beton i asfalt portowego placu, oddają z całą mocą zmagazynowane ciepło. W pobliżu nie ma nawet skrawka użytecznego cienia. Nie mogę zdjąć kurtki, bo mam spieczone ręce. Nawet przez gruby materiał, boleśnie czuję słoneczne prażenie. Czekam. Czekając, piję. Pijąc czuję, jak to co wypiję, wypływa ze mnie każdym porem skóry. Kanapa, bagaż i reszta motocykla nagrzały się tak, że nie sposób dotknąć gołą ręką. Jakby całość, przed chwilą została wyjęta z piekarnika. Już się przyzwyczaiłem. W takich chwilach zmuszam się, żeby zobojętnieć i zająć myśli czymś innym. Wtedy, przynajmniej pozornie ekstremalna temperatura, staje się czymś naturalnym, do przeżycia. Dreszcze przestają wędrować po skórze, rozgrzane buty motocyklowe nie opiekają tak stóp. Ciało jest rozluźnione i szybciej się poci. Nie wolno dopuścić do zatrzymania procesu, bo grozi to udarem. Nieprzerwanie trzeba pić. Kiedy woda się skończy, za pół godziny skończy się pocenie, a to zły znak. Skutkiem ubocznym takiego mini letargu jest lekka apatia. Kiedy już pogodzę się z prażeniem zewsząd, tracę chęć do obserwacji. Obojętnieje czas, miejsce nie jest już tak egzotyczne, przytłumione dźwięki jakby kończą się z dala od uszu. Najchętniej wróciłbym do klimatyzowanego pokoiku u Assada, położył na zimnej podłodze i zaczekał dzień, albo dwa, do chłodniejszego wieczora. Mimo to, moją uwagę przykuła kobieta na rampie wjazdowej promu. Kolorowo ubrana, wygląda jak przyszła pasażerka, chcąca jak ja, opuścić wyspę. Siedzi po turecku, a na jej kolanach dziecko o zdrowej, śniadej skórze. Ono jak ja, bez przerwy pije, tylko z butelki ze smoczkiem. Być może, moja chwilowa obojętność i tę parę by zignorowała, ale jest coś nienaturalnego w tej scenie. Nie jest pasażerką. Kiedy ktoś z obsługi wyszedł na ląd, wyciągnęła żebraczą dłoń. Mężczyzna przeszedł obojętnie, jakby była zjawą niewidzialną. Ja bym się zasmucił. Kobieta jednak uśmiechnęła się szczerze, jak uśmiecha się ktoś, kogo spotkało coś dobrego. Chwilę później, jej twarz na powrót zastygła w zadumie, a ciało przestało się ruszać, niczym część statku, na którego rozgrzanym pokładzie siedziała. Musi tam być od chwili, kiedy cień jeszcze krył część stalowego pokładu. Dziecko zdaje się pić przez sen. Ani razu nie otworzyło oczu, nie poruszyło się, nie zakwiliło. Tak zachowują się dzieci czujące się bezpiecznie, wygodnie i komfortowo. Jak oni znoszą to bezchmurne piekło? W otoczeniu nagrzanej stali, bez najmniejszego powiewu funkcjonują, zdawałoby się jak zwykle. Na prom, który właśnie dobił do brzegu, też nie mogę wjechać, żeby skryć się w cieniu mostka, bo ludzie i jednoślady wjeżdżają ostatni. Samochody upycha się tyłem, żeby nie cofały przy wyjeździe na ląd. Prom odpłynie, dopiero kiedy zapełni się całkowicie. Stoję więc na środku placu zlany potem, przytłumiony, obserwując portowe życie. Dwie drogi prowadzą do placu. Jedna dla osobówek, drugi dla samochodów ciężarowych. Osobówki zajmują już połowę przeznaczonego dla nich placu, ale nie wjeżdżają. Silniki pracują, chłodząc pasażerów w środku. Z większości wydechów wydobywa się niebieski albo czarny dym. Miesza się to wszystko w stojącym powietrzu. W tym czasie przypłynęły dwa inne promy. Z pierwszego wysypują się kolorowo ubrani ludzie. Za nimi wyjeżdżają samochody osobowe. Większość w białym kolorze. Tutaj to jedynie słuszny i pożądany kolor. Hossein, u którego spędziłem pierwsze dni w Iranie, mówił, że inne źle się sprzedają, lub są tańsze. Mężczyźni machają do mnie w geście pozdrowienia. Niektórzy kierowcy trąbią z tego samego powodu, przejeżdżając obok, jakbyśmy się znali. Zobojętniały, ignoruję przyjacielskie gesty. Nie chcę tracić energii, a każdy ruch powoduje ból spieczonej skóry, drażnionej przez materiał rozgrzanej kurtki. Nawet kiedy podszedł do mnie ojciec z kilkuletnim synem, żeby z bliska popatrzeć na przybysza i motocykl, z pewnym wysiłkiem skrywaną niechęcią, przytaknąłem na pytanie o zrobienie zdjęcia. Drugi prom jest towarowy. Stare ciężarówki z hurgotem zjeżdżają na ląd, wzbijając tumany kurzu i zaciemniając okolicę wyziewami szarego dymu spalin. Z letargu wybija mnie odgłos inny niż wszystkie. Ktoś mówi przez megafon. Rozglądam się. Na opróżnionym z ciężarówek promie została tylko załoga. Machają. Pewnie na jakiegoś kierowcę, bo jedna cysterna już stoi na pokładzie. Megafon znów zaryczał i znów machają. Przyglądam się obojętnie tej scenie. Po raz trzeci rzężący głos megafonu zdominował odgłosy portowe. To na mnie! Tak! Teraz już niecierpliwie wymachują rękoma, żebym jechał. Nie w smak mi to, bo mam wrażenie, że prom osobowy zapełni się szybciej. Tak się nie stało. Jak tylko koła motocykla dotknęły stalowego pokładu, z maszynowni dobiegł ryk silnika. Z komina buchnął czarny dym, a prom ruszył swoje stalowe cielsko w kierunku otwartej wody. Jest tu tylko mój motocykl i niewielka cysterna. Z ulgą zaparkowałem w cieniu mostka. Statek samym swoim ruchem wywołuje lekkie powiewy stojącego wcześniej powietrza. Zniknął zapach spalin. Stara, zielona cysterna z pomarańczową kabiną, stojąca na samym środku pokładu, kilku ludzi z obsługi, ich trzy małe motory i ja, ze swoim obładowanym motocyklem, odpłynęliśmy od brzegu. Z pewnym żalem opuszczam wyspę. Mimo trudnej do zniesienia aury o tej porze roku jest to najpiękniejszy w swojej egzotycznej surowości zakątek, w którym byłem do tej pory, nie licząc pustyni Dash-e-Lut. Do tego, niektóre miejsca, zadają się być dziewiczymi, przyjaźni ludzie nie narzucają się zbytnio ze swoją uprzejmością. Samotnik może czuć się tu wyjątkowo dobrze. Chciałbym jeszcze kiedyś wrócić do Iranu, również dla tej wyspy. Tylko może zimą, żeby zobaczyć delfiny. Jeden z członków załogi podszedł do mnie. Dobrze, bo nie wiedziałbym nawet komu podziękować. Uśmiechnięta, przybrudzona sadzami twarz, dłonie umorusane resztką smarów, granatowy kombinezon, szaroniebieskie, pełne życia oczy. Przedstawił się, choć imienia nie zapamiętałem. Pochodzi z Indii, a tutaj los rzucił go w poszukiwaniu lepszego życia. Pracuje jako mechanik na promie. Jest jakiś znerwicowany w ruchach, ale spokojny i cierpliwy, kiedy próbuje się porozumieć i zaspokoić swoją ciekawość. Spytał skąd jestem. Potem o moją wiarę, pochodzenie, dokąd jadę i co robiłem na wyspie. W końcu odszedł zadowolony, jakby wiedział wszystko wcześniej i przyszedł upewnić się tylko. Ja dowiedziałem się, że płyniemy na pusto, bo ten rejs skończy się w dokach technicznych, gdzie naprawia się statki i uzupełnia paliwo. Właśnie po to, żeby zapełnić swoje przepastne zbiorniki paliwem, prom płynie bez podróżnych. W normalnych okolicznościach pasażerów się tam nie wozi. Płyniemy krótko. Być może właśnie przez to, że statek bez obciążenia tonami paliwa i swoim zwyczajowym balastem w postaci samochodów, jest o wiele szybszy. W porcie kapitan tak manewruje promem, że na metr mija w zakręcie inną jednostkę. Całkiem serio myślałem, że zderzenie jest nieuniknione. Od promu, do wyjazdu z portu, nikt mnie nie zatrzymał, nie ma szlabanów, kontroli, sprawdzania dokumentów. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby podjechać do budynku, w którym spędziłem tyle czasu, załatwiając formalności wjazdowe. Albo, żeby poszukać szlabanu z policjantem, który żądał karnetu CPD, którego nie miałem. Nie w smak mi przechodzić znów całą biurokratyczną zawieruchę. Można powiedzieć, że nielegalnie wyjechałem z jednej ze stref bezcłowych Iranu. *** Droga do Shiraz — bo tam zmierzam — jest urozmaicona widokowo, jednak też dość ruchliwa. Prawdopodobnie dlatego, że to najkrótsza arteria, łącząca wyspę Qeshm z miastem i jednocześnie szlak handlowy. Mam wrażenie, że już tędy jechałem, kiedy odwiedzałem Iran w 2014 roku*. Jest górzyście i droga kręci, ale też bywa płasko i wtedy szosa przecina suchą ziemię jak od linijki. W oddali ledwo majaczące formacje skalne przypominają o tym, jakie możliwości ma tutaj natura. Nie wszędzie jednak jest pustynnie. Są też palmowe plantacje daktyli. Równo, w rzędach rosnące palmy, zasilane są sztucznie wodą. Zapewne inaczej nie przetrwałyby suszy. Zdarzyło się nawet, że przy jednej ze stacji benzynowych, ze szczytu skały, tryskał niewielki wodospad. Zimna woda wpadała do utworzonego przez ludzi zbiornika, gdzie pływały kaczki. Przedziwne to zjawisko pośród bezkresu skał, pyłu i piachu. Nie brakuje na drodze czekpointów. Żołnierze zatrzymują, ale po sprawdzeniu paszportu, albo i bez tego, przyjaznymi gestami każą jechać dalej. Bywa, że są czymś zajęci. Wtedy niepokornie nie czekam i niezauważony jadę dalej. Ruch się wzmaga. Mnogość samochodów świadczy o tym, że jestem blisko miasta. Do Shiraz** wjeżdżam popołudniem. Około 16-tej wcale nie jest chłodniej niż w południe. Ruch gęstnieje z minuty na minutę, aż w końcu samochody, zbite w jedną masę, nie pozwalają na swobodną jazdę. Pojęcie przeciskać się, nabiera tu szczególnego znaczenia. Na centymetry omijam lusterka aut. Jeśli się nie da, sterczę z innymi kierowcami. Motocykl grzeje się coraz bardziej. Kto mnie zauważy, przesuwa się odrobinę, żeby zrobić miejsce. Rzadko coś to daje, że mogę być pół metra dalej. Przeważnie jednak ta uprzejmość jest bezcelowa. Kiedy zielone światło puści ruch, na półsprzęgle przetaczam się trochę i znów postój. Czasem udaje mi się przejechać kawałek drogi między wysokim krawężnikiem a samochodami. Czasem też mogę wjechać na chodnik i sposobem miejscowych, ominąć kawałek zatoru. Gęste od spalin powietrze drży od gorąca na dachach białych samochodów. Najtrudniej jest, kiedy znajdę się za autokarem. Wyziewy z rury wydechowej walą prosto na mnie. Trzeba wtedy zamknąć kask, choć to tylko trochę chroni od toksycznych spalin, a oczy przestają tak szczypać. No i taktyka ta działa przez chwilę. Przez chwilę, bo szyba kasku, mimo pinloka paruje, pozbawiając widoczności. Do tego pot z czoła skapuje na oczy, które jeszcze bardziej pieką od słonych kropel. Trudny wybór: Oddychać, czy widzieć. Taka ulica, szeroka na trzy pasy, mieści przynajmniej cztery nieuporządkowane rzędy samochodów. Każdy chwyta miejsce dla siebie, nie zważając na wymalowane linie. Każdy chce być bliżej celu za wszelką cenę. Nie dziwię się wcale. Taka ulica jest jak trzewia pytona. Zmiażdżona masa przesuwa się zwolna do żołądka, poruszana ruchami mięśni gada. Różnica polega na tym, że tutaj dochodzi harmider silników, ostrzegawcze trąbienie, pokrzykiwania sprzedawców wody, krążących wśród samochodów. Mimo że można udusić się od spalin, oczy łzawią, żar leje się z nieba i spod samochodów, a nieokiełznany chaos rządzi ruchem, jest w tej scenie coś fantastycznego. Jakby zaparkowane zderzak w zderzak auta, jednocześnie, ruszały i zatrzymywały się jak jeden organizm, tylko trochę zmieniając położenie względem siebie. Jestem częścią splotu przypadkowości. Mimo pewnego zauroczenia tą sytuacją muszę stąd uciec. Przy pierwszej sposobności skręcam w boczną ulicę. Muszę dać odpocząć silnikowi, który rozgrzał się tak, że pokazuje wszystkie kreski na skali. Muszę też odetchnąć czymś innym niż spaliny. No i muszę zastanowić się gdzie szukać noclegu. W cieniu budynku jest jak w oazie spokoju. Mogę spłukać gardło resztą wody, przetrzeć oczy, usiąść na krawężniku. Odpocząć, mimo że jestem blisko końca dzisiejszej podróży. Nikt z przechodniów mnie nie zaczepia. Czasem tylko ktoś zatrąbi w geście pozdrowienia. Wyszukałem w GPS najbliższy hotel. Silnik wprawdzie nie ostygł do normalnej temperatury pracy, ale nie będę czekał tu w nieskończoność. Zarzuciłem mokrą kurtkę na biały od soli podkoszulek, założyłem mokry kask, z trudem wsunąłem na dłonie mokre rękawice i bocznymi już drogami, pojechałem szukać hotelu. Kilka kilometrów dalej, jestem na miejscu. Czarno złoty wystrój, dywany na fantazyjnej terakocie, kolorowe szkło, skórzane fotele. Mimo że jest położony przy nędznej ulicy, wchodzi się jak do innego, klimatyzowanego świata. Jest za drogi. Gubię się w uliczkach dzielnicy mieszkalnej. Bywa wąsko na jeden mały samochód, a wysokie mury ograniczają skutecznie pole widzenia. Zdezorientowany znalazłem się w labiryncie. Na niewielkim placu zaczepiłem mężczyznę. Koniec końców słowo hotel jest wspólne dla większości świata. Może mi pomoże. Ten przystaje i chętnie daje wskazówki, gestykulując przy tym żywo, jednak nie rozumiem niczego oczywiście. On zrozumiał słowo hotel, ja z jego słowotoku wyłapuję powtarzające się „niajesbety” po słowie hotel. To wystarczy. Z całych sił staram się zapamiętać tę nazwę, ale już po chwili przekształcam ją od tego powtarzania w coś nie do powtórzenia. Ulicę dalej, znów zatrzymuję się i tym razem pytam o to samo młodego muskularnego chłopaka. Ten z poważną miną kręci głową i znika w bramie jednego z domów. Odjechałem, chcąc spytać w pobliskim sklepie z artykułami metalowymi. Nie zatrzymałem się dobrze, kiedy z motocykla nie pozwala mi zejść „poważny”. Teraz jest na swoim motocyklu. Tym razem uśmiechnięty od ucha do ucha pokazuje wyraźnie, żeby jechać za nim. No to jadę. W ten sposób wyprowadził mnie z labiryntu uliczek na główną drogę. Pokazał kierunek, pomachał na pożegnanie i odjechał. Mnie pozostało przeciąć ciągłą linię szerokiej arterii między pachołkami oddzielającymi pasy i jestem na kursie. Jeszcze dla pewności, za kilkaset metrów spytałem o hotel taksówkarza, ale niepotrzebnie, bo jestem na miejscu. Hotel nazywa się Niayesh Boutique oczywiście. Z przyjemnością zaparkowałem motocykl w cieniu. Trochę formalności, spisywanie danych z paszportu i załatwione. Mam szczęście, bo został ostatni pokój. Ostatnia jedynka. Jak na poziom zmęczenia drogą i upałem, cena jest do przyjęcia po małych targach. Nie wiedziałem, że to nie ostatni wysiłek tego dnia. Recepcjonista, człowiek poważny i emanujący władzą, przywołał pomocnika. Pomocnik ma zanieść mój bagaż do pokoju. -Po co – myślę. Sam sobie poradzę jak zwykle. Przedtem, motocykl zostawiłem na parkingu, pozbawiwszy go ciężaru. Poradziłbym sobie, ale na dwa razy z przerwami. Położenie recepcji, nie oznacza wcale, że pokoje są w tym samym miejscu. Pomocnik, objuczony statywem fotograficznym i kaskiem, ja resztą ciężkiego majdanu. Prowadzi niekończącymi się zaułkami, jakby chciał zgubić pościg w labiryncie zakrętów i tuneli. Sam już się zgubiłem. W prawo, w lewo, w dół do chłodniejszego podziemia, jakieś drzwi, znów korytarz, znowu mury dookoła i znowu zakręt. Ostatni zakręt, ostatnie drzwi i wchodzimy na obszerne patio z miejscami do siedzenia i leżenia. Taka kawiarnio – restauracja. Wokół w ścianach na parterze powlepiane drzwi do pokoi. Wyżej jeszcze jedno piętro dla gości. Rośliny w donicach i kilka niewielkich drzew, przełamują monotonię ścian. Klimatycznie. Jedne z drzwi na parterze są moje. Przeciskam się z tobołami między drzewami a podestem do odpoczynku, wiernie towarzysząc mojemu przewodnikowi. Przewodnik, bo teraz inaczej nazwać go nie mogę, otwiera małym kluczykiem z wielką przywieszką, drzwi z kłódki i odsuwa skobel u góry framugi. Wąskie drzwi rozwierają się, ledwo mnie mieszcząc. Moim oczom ukazał się widok na… równie wąskie łózko. Tyle jest tu miejsca. Łóżko i stopy. Albo stoisz, albo siedzisz. Nie ma tu miejsca na zbędne ruchy. Bagaż jakoś się zmieścił, zastawiając resztkę wolnej przestrzeni. W specjalnej wnęce ściany mały, kineskopowy telewizor. Z boku kiszki drzwi, a za nimi równie mikroskopijna łazienka. Prysznic. Jest prysznic. Bazar. Bazar w każdym mieście Iranu jest esencją, rdzeniem kulturowym i połączeniem międzyludzkich zależności. Tu spotykają się wszystkie frakcje złożonego systemu społecznego. Tutaj handluje się, modli, zażywa masaży i kąpieli w łaźniach miejskich, spaceruje, rozmawia i decyduje. Nie ma lepszego miejsca, żeby po trosze poznać zwyczaje, stroje, jedzenie, sztukę i zainteresowania ludzi tu żyjących. Oczywiście z grubsza. Żeby dogłębnie poznać Shiraz, trzeba by zagłębić się w historycznych dziejach samego miasta i regionu. Poznać początki jego powstania w epoce Achemenidów, sprawdzić jaki wpływ na miasto miały arabskie podboje, kiedy i dlaczego stało się, a potem przestało być stolicą dawnej Persji. Trzeba by wiedzieć, jak na miasto wpłynęły mongolskie hordy, dlaczego Shiraz jest centrum sztuki i piśmiennictwa. Później pojechać i zobaczyć wszystkie miejsca związane z historią, a na koniec wyciągnąć własne wnioski. Jako historyczny ignorant, nie ma takiego zasobu wiedzy, więc chadzam na skróty, odwiedzając bazary. Daje mi to też poczucie asymilacji, bo na bazarze, w tak często odwiedzanym przez turystów mieście, mało kto zauważa turystę, jako wartego zainteresowania osobnika. Część, do której trafiłem początkowo, jest wyjątkowo byle jaka. Plastikowa chińszczyzna, ubrania, buty, sznurówki do nich, klapki, zabawki. Wszystko powywieszane nad głowami razi taniością, hurtową produkcją, zapachem bylejakości. Nie tak pamiętam bazar w Shiraz. Jutro. Jutro odnajdę prawdziwe oblicze tego miejsca. Trafiłem nawet na ulicę, gdzie handluje się ptactwem, królikami i psami. Dopiero w drodze powrotnej do hotelu, odnalazłem stoiska mniej przypominające inwazję chińskości. Jest złoto, są dywany, ręcznie wytwarzane naczynia. Wszystko to, co świadczy o zdolnościach manualnych i tradycji rzemieślniczej. Zaspokoiłem pierwszą ciekawość. Zapadł zmrok, a ja przypomniałem sobie o głodzie. Przecież oprócz śniadania u Assada, nic nie jadłem. O jedzenie tu nietrudno. Zamówiłem rożek z kartoflami w środku. Ten nie dorównuje jednak jakością rożkowi z bazaru w Chabahor. Słodkie lody z automatu przynoszą ulgę od upału. Chwilę później niezbyt smaczny fastfood i na koniec lody nakładane do małych misek. Na koniec końców, mrożony napój z owocami. Nie mogąc oprzeć się atmosferze miasta, do hotelu wróciłem, kiedy zrobiło się całkowicie ciemno, próbując przypomnieć sobie skomplikowaną mapę dojścia od recepcji do pokoju. W hotelu, na wpół siedząc, na wpół leżąc, przy herbacie, do późna rozmyślam o dzisiejszym dniu, opisując jak najdokładniej wszystko, co mnie spotkało w tym zadziwiającym kraju. Mapy: *Dziś żałuję, że nie pojechałem wybrzeżem, mimo że miejscowi ostrzegali mnie przed wilgocią i upałami trudnymi do zniesienia o tej porze roku, nawet dla przyzwyczajonych mieszkańców. **Shiraz - https://pl.wikipedia.org/wiki/Sziraz CF
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
09.07.2022, 18:24 | #154 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Kiełczygłów
Posty: 1,860
Motocykl: RD07a
Przebieg: 00000
Online: 4 miesiące 1 dzień 20 godz 34 min 58 s
|
Od samego czytania gorąco
|
11.07.2022, 10:20 | #155 |
Ajde Jano
Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Rataje Słupskie
Posty: 6,229
Motocykl: Raczej nie będę miał AT
Galeria: Zdjęcia
Online: 9 miesiące 6 dni 1 godz 24 min 39 s
|
Bardzo się cieszę że przypomniałeś mi dlaczego nienawidzę wjeżdżać motocyklem do miasta. Nigdy nie zapomnę przejazdu przez centrum Tirany w 2006 albo siódmym gdy temperatura była jak w piecu hutniczym, w sklepikach wzdłuż brukowanej trzypasmowej alei każdy sklepić miał wystawiony i pracujący generator prądotwórczy. Na tych trzech pasach stało pięć kolumn samochodów bo o jeździe mowy nie było, a gdzieś na linii granicznej jeździ w drugim kierunku co jakiś czas stał milicjant. On tam stał tylko dla samego stania, może z dzieciństwa został mu nałóg wciągania spalin.
__________________
BMW Club Praha 001 1.Nigdy nie polemizuj z idiotą. Sprowadzi cię do swojego poziomu a później pokona doświadczeniem. 2.Czasami lepiej milczeć i sprawić wrażenie idioty, niż się odezwać i rozwiać wszelkie wątpliwości. |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Junakiem po świecie | Neo | Kwestie różne, ale podróżne. | 8 | 23.12.2021 09:34 |
Kraina krętych dróg – Korsyka 2018 | Hermes | Trochę dalej | 5 | 09.04.2020 18:00 |
Polskie zakątki na świecie | QrczaQ | Przygotowania do wyjazdów | 8 | 22.10.2014 23:11 |
50 najleszych dróg motocyklowych na świecie | sambor1965 | Umawianie i propozycje wyjazdów | 10 | 24.06.2010 22:39 |