|
14.03.2014, 22:09 | #1 |
Zarejestrowany: May 2011
Miasto: Rzeszów
Posty: 147
Motocykl: XT 600E, NX250 Dominator
Online: 1 tydzień 1 dzień 55 min 59 s
|
Już za momencik kolejna część relacji Wybacz opóźnienia ale byliśmy zresetować się w Bieszczadach i szukaliśmy miejsc gdzie nie ma Internetu i zasięgu
|
14.03.2014, 22:46 | #2 |
Zarejestrowany: May 2011
Miasto: Rzeszów
Posty: 147
Motocykl: XT 600E, NX250 Dominator
Online: 1 tydzień 1 dzień 55 min 59 s
|
Witamy w Rosso!
Wiele osób ostrzegało nas przed tym miejscem i tylko jedną wypowiedź można było zinterpretować pozytywnie - kto nie był w Rosso ten nie był wcale w Afryce... Trzymaliśmy się tego zdania do końca, dawało ono nadzieję na przygodę i niesamowite przeżycia i... wszystko się sprawdziło... Dojeżdżamy do Rosso i zatrzymujemy się przed zamkniętą bramą graniczną. W jednej sekundzie oblega nas falujący tłum majfrendów, sprzedawców kart do telefonów i zwykłych ciekawskich. Nie chcemy być niemili więc z wielkim uśmiechem odpowiadamy na wszystkie pytania 'nie, dziękuję'. Okazuje się jednak, że przeczymy sami sobie bo jeśli czegoś sobie nie życzymy musi być to poparte smętnym lub lekko groźnym wyrazem twarzy i tyle o ile męskie zdanie w tym przypadku brane jest pod uwagę o tyle babskie starania wzbudzają tylko wesołość i śmiech - baba na motocyklu ubrana jak facet i w dodatku udaje groźną - zabawne. Opuszczamy w końcu wiwatujący tłum i wjeżdżamy na granicę, impreza dopiero się zaczyna. Sama granica przypomina trochę cyrk, przynajmniej tak próbujemy ją odbierać by nie tracić dobrego humoru. Kowal otoczony chmarą pomagaczy zabiera nasze paszporty i rusza na podbój kilkudziesięciu celniczych okienek. My zostajemy pilnować dobytku i obserwować otaczające nas przedstawienie. Na pierwszym planie przebierańcy legitymujący się jako żandarmeria lub celnicy, głośni, wymachujący rękami, natarczywi i całkowicie akceptowani przez prawdziwych mundurowych którzy z poważną miną i zrozumieniem odganiają przebierańców po czym mrugnięciem oka w ich kierunku zezwalają na dalsze popisy. Na drugim planie mamy cywilnych pracowników granicy pełniących niezwykle ważne funkcje jak wypisywanie biletów na prom i spisywanie danych naszych motocykli po raz dziesiąty. Tuż za nimi statyści czyli wszyscy Ci którzy tworzą tzw folklor - panie sprzedające miniaturowe pączki i owoce, tłumy czekające na prom, starsze kobiety roznoszące funkcjonariuszom herbatę i cała banda dzieciaków i ciekawskich. Co jakiś czas z czeluści budynku zwanego biurowcem a przypominającego nasze dawne pgr-y wynurza się Kowal i z coraz większym wyrazem rezygnacji na twarzy informuje nas o kolejnym świstku do wypełnienia, ubezpieczeniu do wykupienia czy okienku do odwiedzenia. Słono nas ta granica kosztowała, do dziś nie wiemy które opłaty były a które nie były obowiązkowe. Czasami mieliśmy wrażenie, że niektóre z nich były wymyślane na poczekaniu. Odgrażamy się, że w drodze powrotnej tniemy koszty i nie pozwolimy wycyckać się do końca. Czy nam się udało? Dowiecie się później. Teraz cieszymy się, że po kilku godzinach bieganiny dostajemy pozwolenie na opuszczenie Mauretanii i w końcu, promem przedostajemy się na drugą, senegalską stronę rzeki. Nie zdziwiło nas wcale, że już w momencie kiedy nasze przednie koło dotknęło stałego lądu zostajemy otoczeni przez majfrendów, bogatsi o doświadczenia z poprzedniej granicy nie dajemy się tak łatwo omotać, z miną pokerzysty dziękujemy za usługi i zabieramy się do działania na własną rękę. Senegalscy majfrendzi okazują się jednak bardzie stanowczy niż ich poprzednicy, na nagabywaniu się nie kończy, pojawiają się groźby, wyzwiska i szarpanie za rękawy. This is Africa, trzeba walczyć. W pierwszej kolejności, dzierżąc w ręku pre-wizy, udajemy się do biura gdzie będziemy mogli wyrobić wizy docelowe - właściwie to jedyny powód dla jakiego znaleźliśmy się na tej owianej złą sławą granicy, to jedyne przejście gdzie można zostawić odcisk palca i wyszczerzyć zęby do zdjęcia. Na szczęście wszystko idzie sprawnie, obsługa uśmiechnięta, życzliwa i pomocna a pokój w którym załatwiamy wizy klimatyzowany, przy czterdziestostopniowym upale na zewnątrz przedłużaliśmy wizytę by móc jak najdłużej w nim posiedzieć. Wizyta na granicy senegalskiej należała do przyjemnych, był czas na fotografowanie i przyglądanie się jak żyją ludzie w tej przygranicznej wiosce. Po szarej i smutnej Mauretanii byliśmy zachwyceni kolorowymi strojami, życzliwością i uśmiechami ludzi krzątających się na brzegu, taki mały przedsmak tego co czeka nas za graniczną bramą... Wjeżdżamy do Senegalu! Granica w Rosso zapadła nam jednak w pamięć i od tej chwili za najbardziej obraźliwą obelgę uznajemy - "Twoja stara sprzedaje pączki w Rosso" Pierwszy postój w Senegalu robimy dopiero w ST. Louis - byle dalej od granicy. Głodni i zmęczeni szukamy pierwszego lepszego lokalu gdzie moglibyśmy coś zjeść i odpocząć. Wybór padł na maleńką przydrożna knajpkę, nie wiedząc czego można spodziewać się po senegalskiej kuchni postanowiliśmy eksperymentować. Na pierwszy strzał poszły pierożki z mięsem i cebulą smażone na głębokim tłuszczu a zwane Fataya, pierożki te można było zamówić w wersji royal a wtedy do takiego pieroga wkładano sadzone jajo, nam jednak bardziej przypadła do gustu wersja podstawowa. Oprócz Fatayi zamówiliśmy coś lokalnego w myśl zasady by jeść to co jedzą miejscowi, dzięki temu dostaliśmy smażona rybę, sałatkę ze świeżych warzyw, ryż z potrawką z kawałkami kurczaka a do tego piekielnie ostry i smaczny sos którego kupienie i przytarganie do Polski jako pamiątki było moim celem do końca wyjazdu. Obsługa lokalu okazała się mówiącą w języku angielskim wesołą rodziną więc szybko przełamaliśmy pierwsze lody, były wspólne zdjęcia, opowieści i pomoc przy wymianie waluty. Lokal opuszczaliśmy niechętnie i nie spiesząc się zbytnio, nocleg i tak zaplanowaliśmy gdzieś na sawannie. Od tego czasu trochę zwolniliśmy, częściej się zatrzymywaliśmy by spotkać się z ludźmi czy by zachwycić się krajobrazem. Największe wrażenie, głównie na męskiej części naszej ekipy, robiły smukłe, wysokie i szczodrze obdarzone w to i owo przez naturę Senegalki. Czasami miało się wrażenie, że panom głowa okręci się dookoła. Piękni ludzie - orzekliśmy jednoznacznie, bo zarówno panie jak i panowie charakteryzowali się sportową sylwetką, długimi nogami i kształtami których pozazdrościłaby niejedna europejka czy europejczyk. Im dalej jedziemy tym bardziej robi się afrykańsko. Zachwycają nas pierwsze napotkane baobaby, zachowujemy się jak dzieci więc po chwili podchodzi do nas tłumek z pobliskiej wsi. Jesteśmy dla nich taką samą atrakcją jak oni dla nas więc rozumiemy się doskonale mimo, że nie mówimy w tym samym języku, baba z babą zawsze się dogada... ale o tym trochę dalej... Na swojej trasie napotykamy nawet polski akcent. Kątem oka, jadąc przez kolejną wioskę, zauważamy białego orła na czerwonym tle, to koszulka jakiegoś dzieciaka przyciągnęła naszą uwagę. Zawracamy bo obrazek był niesamowity. Niestety widok dwóch ryczących maszyn z białymi, dziwnie ubranymi jeźdźcami nieźle wystraszył dzieciaki. Kiedy podjechaliśmy w miejsce gdzie zobaczyliśmy chłopca w koszulkach ich już nie było. Porzucili osła i dwukółkę i w szalonym tempie uciekali gdzieś za horyzont. Z pomocą przybiegli starsi koledzy chłopca z orłem i po chwili przekonywania go, że jesteśmy przyjaźnie nastawieni udało nam się przybić mu piątkę. Próbowaliśmy wytłumaczyć powody naszego zainteresowania i chwilami mieliśmy wrażenie, że nam się udało. Chłopiec dumnie prezentował orła na swojej piersi i pozwalał się fotografować, to, że jednak nie ma pojęcia dlaczego jest w centrum uwagi uświadomił nam jego kolega wypinając pierś odzianą w koszulkę z jedną z postacią z bajek i również domagając się zdjęć... Zadowoleni z siebie młodzi Senegalczycy jeszcze długo patrzyli w ślad za nami. Senegal zatrzymywał nas jeszcze wielokrotnie, czasem po to by posmakować nieznanych nam owoców lub zapełnić brzuchy dostępnymi na każdym rogu mandarynkami, innym razem by przejechać się dwukółką czy odnaleźć się na mapie gdy nagle nazwy miejscowości przestają się zgadzać. Jednak jedno miejsce zatrzymało nas na dłużej.... Niewielka wioska tuż przy drodze, kilka szałasów, jedna studnia, chmara dzieciaków i grupa rozbawionych kobiet. To wtedy pozbywamy się wszystkich smyczy i breloczków wiezionych z Polski, dzieciaki karnie na komendę matki ustawiają się w kolejce po upragniony gadżet a każdy nawet najmniejszy drobiazg budzi ich zachwyt. Po takim wstępie zostajemy uznani za swoich i zaproszeni do wioski. Dookoła bieda, porządek i uśmiechnięci ludzie. Widać, że nie jest im łatwo ale są dumni z tego co mają i nie wstydzą się tego pokazać. Zapraszają do domów, podają do potrzymania dzieciaki i częstują orzeszkami. Kowalowi proponują nową żonę z dwójką dzieciaków i trzecim w drodze, męża tez ma ale ten akurat wyjechał do pracy w Dakarze więc tak jakby go nie było. Martyna za to dopytywania jest o szczegóły anatomii naszych panów a szczególnie o jeden jej element. Przekornie twierdzi, że u naszych chłopaków nic nie ma czym wzbudza ogólną wesołość i niedowierzanie. Panie z wioski jednak wiedzą lepiej, przecież to widać gołym okiem... popierając swoje słowa gestami i wspominając coś o baobabach... Baba z babą się dogada... nawet jeśli nie mają wspólnego języka... Opuszczamy gościnną wioskę i kierujemy się dalej, do Gambii mam już całkiem niedaleko, jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów asfaltu, krótki slalom pomiędzy dziurami, trochę rudego szutru który sprawił, że nasze maszyny w końcu zaczęły wyglądać tak jak powinny... ...i nagle, jakby na końcu drogi, widać zabudowania, kilka baraków, jeden, siedzący w cieniu drzewa pan w mundurze i wielki znak The Gambia! Jesteśmy! Udało się! Dojechaliśmy do Gambii... CDN..... niebawem |
15.03.2014, 01:21 | #3 |
Zarejestrowany: Oct 2009
Miasto: Frankfurt/M
Posty: 987
Motocykl: Elefant 944ie
Przebieg: 54420
Galeria: Zdjęcia
Online: 3 tygodni 2 dni 12 godz 4 min 21 s
|
Ile przyjemniej ogląda się takie zdjęcia forumowe niż w programach w TV. Do tego jeszcze opisy tak bym powiedział "od innej strony".
Podczas czytania czuje się jakbym tam z wami był. Googlemaps cały czas włączone i "jadę z wami"..
__________________
Cagiva Elefant 944ie - jedyne co się może popsuć podczas jazdy to pogoda! |
15.03.2014, 14:54 | #4 |
Zarejestrowany: May 2011
Miasto: Rzeszów
Posty: 147
Motocykl: XT 600E, NX250 Dominator
Online: 1 tydzień 1 dzień 55 min 59 s
|
Dorzucę jeszcze niepublikowane nigdzie trzy grosze w temacie Senegalek i Senegalczyków o których wspominamy w relacji
Kobiety też miały na czym oko zawiesić.... A jednak wybierają polską wersję pustynnego adwenczera Takie życie |
15.03.2014, 17:27 | #5 |
Zarejestrowany: Jun 2010
Posty: 560
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 1 miesiąc 1 dzień 20 godz 43 min 46 s
|
Miałęm okazję oglądać waszą relacje w Lubaczowie na IV spotkaniu podróżników, Fajnie się Was słuchało. Pozdr
__________________
Kto prędko daje, ten dwa razy daje. |
16.03.2014, 21:07 | #6 |
Zarejestrowany: Oct 2009
Miasto: Wrocław
Posty: 91
Motocykl: AT - nisz nisz.
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 tygodni 2 dni 5 godz 51 min 59 s
|
Fajnie się czyta i ogląda. Ktoś mi może powiedzieć o co kaman z tą masą złomu w postaci poniszczonych samochodów na granicy Marokańsko-Mauretanskiej?
__________________
-- Gonzik |
16.03.2014, 22:56 | #7 |
Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Rzeszów
Posty: 132
Motocykl: xt 600 tenere
Online: 1 dzień 21 godz 41 min 37 s
|
Samochody muszą opuścić Maroko. Marokańczycy mają dobry system komputerowy ewidencji wjazdu i wyjazdu pojazdów. Obcokrajowiec który wjechał samochodem musi z nim potem wyjechać i często są porzucane w strefie niczyjej bo w Mauretanii musieli by zapłacić od razu cło i podatki.
Dlatego strefa niczyja jest pełna porzuconych samochodów. |
20.03.2014, 13:08 | #8 |
Zarejestrowany: May 2011
Miasto: Rzeszów
Posty: 147
Motocykl: XT 600E, NX250 Dominator
Online: 1 tydzień 1 dzień 55 min 59 s
|
Jesteśmy w Gambii!
Jesteśmy tak szczęśliwi z tego powodu, że nic nie jest w stanie zepsuć nam humorów. Procedury na małej granicy w pobliżu Farafenni nagle zaczynają nas bawić, ciekawskich zapraszamy bliżej, śmierdzący kibelek wydaje się być luksusem a i tak uśmiechnięta policja na nasze uśmiechy jeszcze bardziej szczerzy śnieżnobiałe zęby. Na fali radości udaje nam się namówić celniczkę do zdjęcia munduru - dopiero wtedy zgodziła się na wspólne zdjęcie. Jeszcze śmieszniej robi się kiedy jeden z celników oświadcza, że owszem, wpuszcza nas ale pieczątki maja w oddalonej o kilka kilometrów miejscowości. Niewiele myśląc Kowal wsadza zdezorientowanego celnika na miejsce pasażera w motocyklu Radka i wspólnie ruszają po niezbędne pieczątki. Podobno przy 140km na godzinę celnik nieśmiało zaczął stukać Kowala w plecy... taki mały test na odwagę gambijskiego urzędnika. Granicę przekraczamy wieczorem, zatrzymujemy się w Farafenni by wymienić walutę i poszukać jakiegoś noclegu. Obie te czynności okazały się dość trudne do wykonania. Przy wymianie kasy rozbiliśmy bank, mimo, że wymienialiśmy na parę ok 100-150 euro okazało się to ponad możliwości lokalnego kantoru... kasa się skończyła ale pan obsługujący wpadł na genialny pomysł i osobom chcącym wymienić 100 euro w drobniakach oferował znacznie niższy kurs niż osobom co stówkę mieli w jednym banknocie... Próby zrozumienia tego mechanizmu spełzły na niczym więc karnie dokonaliśmy między sobą zamiany drobnych na grubą walutę i ustawiliśmy się w kolejce... Wymieniliśmy ile się dało i każdy ze swoją sporą porcją Dalasi wrócił do motocykla upchać banknoty gdzie się tylko dało. Kasę już mamy więc czas poszukać noclegu, w miasteczku jest tylko jeden hotel z zaporowymi jak dla nas cenami. Szukamy alternatywy w postaci rozbicia namiotów na terenie jakiegoś kampusu szkolnego ale nie dostajemy zgody. Oczywiście moglibyśmy pojechać gdzieś dalej i rozbić namioty ale nie znając tego kraju wolelibyśmy pierwszą noc spędzić gdzieś w cywilizacji a dopiero drugiego dnia zobaczyć jak wygląda kwestia odbicia od drogi i przenocowania na dziko. Po dłuższych negocjacjach we wspomnianym już hotelu pozwalają nam rozbić namioty na hotelowym parkingu. Pomysł wydawał nam się świetny, mieliśmy dostęp do łazienki, kupiliśmy skrzynkę lokalnego piwa Jul Brew, zjedliśmy kolację i poznaliśmy Dama który podpowiedział nam gdzie warto pojechać i co zobaczyć. Najedzeni i napojeni ładujemy się do namiotów, ciszę przerywają śmiechy i krzyki z pobliskiej imprezy ale w żaden sposób nam to nie przeszkadza. Przełom nastąpił dopiero o północy kiedy wyłączyli w całej wiosce prąd a nasz hotel postanowił uruchomić generator... 3 metry od naszych namiotów... na nic się zdało liczenie wielbłądów i próby traktowania generatora jak monotonnej kołysanki do snu... zaspani przeprowadzamy się do ogródka, targamy rozłożone namioty, śpiwory i wszystkie najważniejsze motocyklowe graty na dziedziniec, rozkładamy się na ścieżkach pomiędzy stolikami a przejściami do pokoju i w końcu spokojnie zasypiamy. Rano budzi nas obsługa hotelu sprzątająca ogródek, nasze namioty przeszkadzają w zamiataniu, musimy się zbierać. Witaj Gambio, od dziś zaczynamy się tobą delektować... Opuszczamy Farafenni i jedziemy w stronę Georgetown po drodze zatrzymujemy się w miejscowości Wassu gdzie stoją kamienne kręgi szacowane na VIII wiek naszej ery. Każdy kamień ma od metra do 2,5 metra wysokości i waży około 10 ton. Prawdopodobnie są to pozostałości po grobach dawnych władców. Kręgi w Wassu to jedno z czterech takich miejsc w Senegambii a drugie w Gambii. Pozostałe dwa leżą w Senegalu. Po drodze do Wassu zatrzymujemy się na chwilę w miejscu które wygląda jak przedszkole, budynków co prawda nie ma ale na ziemi siedzą w dwóch rzędach kilkuletni chłopcy i klaszcząc śpiewają monotonne piosenki. Okazuje się jednak, że to dwutygodniowe przygotowania do obrzezania. Na początku zarówno dzieciaki jak i panowie prowadzący nie byli zachwyceni naszym przybyciem, dzieci się bały a dorośli byli niepewni co do naszych zamiarów. Atmosfera po chwili się rozluźnia, dorośli podają rękę a chłopcy jakby już mniej przestraszeni chętniej pozują do zdjęć. Dla nich codzienność, dna nas coś niesamowitego. Niechętnie opuszczamy takie miejsca gdzie można obserwować codzienne rytuały mieszkańców, porozmawiać z nimi, przysiąść na chwilę z boku by chłonąć niepowtarzalną atmosferę... Ruszamy dalej po drodze zatrzymując się przy gambijskich wioskach aż w końcu docieramy do Wassu. Przy kamiennych kręgach jest małe muzeum które przedstawia prawdopodobny sposób chowania dawnych władców. Jest tez małe stoisko z pamiątkami na którym królują kolorowe afrykańskie bransoletki, wykupujemy prawie wszystkie wiedząc, że będziemy się starali omijać miejsca turystyczne i może to być jedyna okazja by przywieźć pamiątki do kraju, świecidełka wyglądają na ręcznie robione więc nie zastanawiamy się długo. Same kamienne kręgi robią niesamowite wrażenie, krążymy pomiędzy nimi dobra godzinę. Na szczycie każdego z bloków usypany jest kopczyk z mniejszych kamyków - dzieło odwiedzających to miejsce. Tradycja mówi, że należy taki mały kamyczek podnieść z ziemi, wyszeptać do niego życzenie i położyć na szczycie kopczyka a wtedy życzenie się spełni. Każdy nas zostawił tam kawałek swoich marzeń. Popołudniu docieramy do poleconego nam przez Dama hotelu tuż przy miasteczku Georgetown. Nie wiem czego się spodziewaliśmy ale to co zobaczyliśmy na miejscu przerosło nasze oczekiwania. Do hotelu prowadziła polna ścieżka a na jej końcu znajdowały się dwa afrykańskie domki pokryte strzechą, każdy z nich mieścił w sobie dwa pokoje i dwie maleńkie łazienki, głównym elementem wyposażenia było łózko z moskitierą i wieszak a w łazience kibelek i prysznic - czego więcej chcieć? Całość położona tuż nad rzeką Gambią w cieniu wielkiego baobabu, maleńki pomost i wiata gdzie wieczorem można napić się piwa - to wszystko ale dla nas i tak wiele. Jednoznacznie orzekliśmy, że jesteśmy w Raju. Korzystamy z tych dobrodziejstw i już po chwili czyści, pachnący i zrelaksowani krótkim odpoczynkiem w łóżku z baldachimem zaczynamy wyłazić na zewnątrz. Przy pomoście czeka na nas łódka. Gambia to ponad 400 różnych gatunków ptaków, to hipopotamy i krokodyle, to tropikalne lasy i piaszczyste plaże... chcemy zobaczyć przynajmniej część tych rzeczy dlatego decydujemy się na czterogodzinną wycieczkę łódką. Dam uprzedza, że nie mamy 100% pewności czy zobaczymy hipopotamy ale sugeruje, że warto spróbować. My oczami wyobraźni widzieliśmy dmuchane matryce tych zwierząt wystawiane specjalnie dla płynących turystów... jakie było nasze zdziwienie kiedy zobaczyliśmy żywe i najprawdziwsze hipopotamy na świecie. Było ich trzy, dwa duże i jeden mały. Hipopotamy mimo swojego poczciwego wyglądu są jednymi z najniebezpieczniejszych zwierząt dlatego też nie podpływamy zbyt blisko, zwłaszcza, że zachodzi prawdopodobieństwo, że najmniejszy hipcio jest dzieciakiem a rodzice w każdej chwili mogą stanąć w jego obronie... Wycieczka łódką pozwoliła nam na chwilę odpocząć od motocykli i rozkoszować się otaczająca nas przyrodą... CDN... |
20.03.2014, 13:31 | #9 |
Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Reykjavik
Posty: 685
Motocykl: tyż Honda ale mała siostra królowej
Przebieg: jest
Online: 1 miesiąc 3 dni 3 godz 35 min 20 s
|
Super relacja. Piękne zdjęcia...ech warto tak wyskoczyć na cieplejszą stronę naszej planety gdy w Polsce zimno i ciemno
|
20.03.2014, 14:06 | #10 |
Zarejestrowany: Apr 2010
Posty: 313
Motocykl: RD07
Przebieg: mały
Online: 4 tygodni 18 godz 22 min 53 s
|
Będziemy tu zaglądać
|
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Granica Mauretania-Senegal w Rosso | ruda | Przygotowania do wyjazdów | 16 | 07.10.2017 17:18 |
Senegal - wynajem motocykla | Marioo | Przygotowania do wyjazdów | 0 | 29.04.2014 11:46 |