Wróć   Africa Twin Forum - POLAND > Podróże. Całkiem małe, średnie i duże. > Relacje z podróży > Trochę dalej

Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 10.02.2014, 10:48   #1
Głazio
 
Głazio's Avatar


Zarejestrowany: Jun 2009
Miasto: Lubaczów
Posty: 307
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Galeria: Zdjęcia
Głazio jest na dystyngowanej drodze
Online: 4 dni 2 godz 57 min 22 s
Domyślnie

... cd ...



Ranek zaczyna się od poszukiwania zaginionego buta. Zapewne Riko ukrył go jako zabawkę, którą był „uspokajany”(czyt. karcony) nocą. Najpierw szukamy w ulubionych skrytkach psiego złodziejaszka, w których zazwyczaj ukrywa skradzione podstępnie gadżety – pod przyczepą kempingową i pod stertą desek itd. W końcu but zostaje odnaleziony, a na miejsce przyjeżdżają pracownicy zajmujący się renowacją mostu.



Dość spora ekipa w różnym wieku. Obserwujemy ich chwilę przy pracy i od razu zauważamy, że chłopaki znają się na swoim fachu. Robota idzie sprawnie i szybko. Nowoprzybyli nie wdają się z nami w rozmowy i nie są raczej zainteresowani naszym towarzystwem. Obserwują nas jednak dyskretnie ze swoich stanowisk pracy na moście. Zaczynamy się powoli pakować. Czas ruszać w drogę. Diabelski most, dla którego ryzykowaliśmy życie podczas nocnej jazdy prawie całkowicie zasłonięty rusztowaniami nie jest niestety wdzięcznym obiektem do fotografowania. Cóż, będziemy musieli przyjechać tu kiedyś jeszcze raz. Garbaty most wzniesiony przez Turków w malowniczym wąwozie rzeki Arda z pewnością na nas poczeka. Tkwi przecież w tym miejscu od XV wieku majestatycznie wznosząc się nad niepokorną górską rzeką. Wyjeżdżamy, a przed nami karkołomna wspinaczka przez piasek, wykopy i gruz do drogi asfaltowej.



Głazio: Poprzedniego wieczora byłem tak skoncentrowany na jeździe przez „plac budowy”, że nie zwróciłem uwagi na przepaści rozciągające się po jednej stronie drogi, tuż obok nas. Jazda nocą wymagała ode mnie maksymalnej uwagi. W drodze powrotnej zrozumiałem skąd wzięły się uzasadnione obawy Tamary. Wybierałem najlepszą moim zdaniem trasę – jak się okazuje – niekiedy nad samą krawędzią. Ja widziałem jedynie ciemność, a czasami wystające ponad drogę czubki drzew. Teraz w świetle dnia zobaczyłem wszystko doskonale i nie odważyłem się jechać już tak blisko krawędzi. Spokojnie mogłem wybrać inny tor jazdy, choć momentami nie miałem za dużego wyboru optymalnej trasy. Jazda w pojedynkę to zupełnie inna historia niż podróż z pasażerem i sporym bagażem. Momentami musiałem stawać, aby pokonać trudniejsze odcinki. Do tego budowa drogi ożyła – wszędzie niczym ogromne żuki kręciły się dźwigi, ciężarówki, koparki i walce.

Droga od Diabelskiego Mostu do Ardino okazuje się bardzo żmudna, a dodatkowym utrudnieniem są prowadzone na niej prace. W pewnym momencie przejazd okazuje się niemożliwy. Jedna z maszyn podebrała zbocze, które się osunęło i zrzuca zwały kamieni prosto w przepaść. Zaczyna nam się robić ciepło, słońce jest coraz wyżej. Po chwili oczekiwania ekipa remontująca uporządkowuje dla naszego jednośladu drogę i przejeżdżamy pod maszyną podpartą łyżką. Kilkaset metrów dalej natrafiamy na „maszynę młot”, która rzuca nam pod koła piasek z kamieniami. Super! Fantastycznie! Lepiej być nie mogło!!! Nie ma to jak świeży i nieutwardzony podkład – koszmar każdego kierowcy.

W końcu dojeżdżamy do drogi asfaltowej. Kilka kilometrów dalej spływając potem zatrzymujemy się przy studzience z wodą, która służy okolicznemu bydłu za wodopój. Robimy krótki postój i mamy nadzieję schłodzić się odrobinę, zaspokoić pragnienie oraz opłukać twarz z pyłu. Tu, z pomocą mapy i przewodnika zastanawiamy się nad dalszym planem dnia. Po chwili do naszego wodopoju podchodzą krowy. Na początku na nasz widok ogarnia je strach, ale te bardziej odważne podchodzą dość blisko i zaspokajają swoje pragnienie. Wjeżdżamy do znanego nam już Ardino i pytamy o drogę do Orlich Skał. Zaczepieni przez nas przechodnie udzielają dość sprzecznych informacji o obiekcie, którego szukamy. Jedni kierują nas w prawo, inni w lewo. Po krótkich perturbacjach jesteśmy chyba jednak na właściwej, choć bardzo wąskiej i podejrzanej drodze. Pełno na niej wiraży, dziur i kamieni. Wyjeżdżamy z terenu zabudowanego i naszym oczom ukazuje się wspaniała panorama Ardino. Tu droga asfaltowa pokryta dużą ilością piasku i kamieni zaczyna piąć się ostro w górę. Dla nas oznacza to powolną i dość mozolną jazdę głównie na jedynce. Na dwójce motocykl szybko słabnie. W pewnym momencie tuż przed nami pojawia się pełno maszyn i robotników. Roboty drogowe aż wrą. Zatrzymujemy się, a motocykl sprawia nam niespodziankę i osuwa się w dół. Manewr nawrotu nie udaje się niestety, więc zaliczamy glebę. Na szczęście ludzie tu są sympatyczni i uprzejmi. Sprawnie pomagają nam postawić maszynę na koła. Powód wywrotki – spora ilość piasku i kamieni na asfalcie przy bardzo stromym podjeździe oraz krótka noga. Po postawieniu motocykla do pionu ponownie pytamy o drogę, a usłużni robotnicy wskazują nam grzecznie kierunek jazdy. Naszym oczom ukazuje się nowiutka dróżka świeżo wysypana kamieniem. Ciężka sprawa! Próbujemy podjechać kawałek tym nieutwardzonym szutrem, ale dalsza podróż motocyklem okazuje się po prostu niemożliwa. Rezygnujemy z podjazdu, kiedy jeden z robotników (ten, który namawiał nas najbardziej do jazdy) wysypuje nam przed kołem taczkę kamieni. Zawracamy. Próby znalezienia miejsca na parkowanie motocykla kończą się na zjeździe kilkaset metrów w dół i postawieniu go na płaskim terenie.



Do Orlich Skał idziemy pieszo. Po kilkudziesięciu metrach stwierdzamy, że była to dobra decyzja. Wszędzie hałdy kamieni, miejscami drogę całkowicie tarasują maszyny, a ich operatorzy są zwyczajnie nieobecni – pewnie mają przerwę. Kolejne przeszkody to wysypane w poprzek drogi górki kamiennego podkładu. Szlak do Orlich Skał to piesza serpentyna wijąca się wśród sosnowego lasu. Jest gorąco, ale drzewa dają sporo cienia. Poza tym jesteśmy dość wysoko i od czasu do czasu owiewa nas kojący wiatr. Po półgodzinnej wspinaczce docieramy w końcu do celu i wśród drzew zauważamy oryginalną samotną skałę.



Orle Skały – to tajemniczy tracki grobowiec z 96 niszami różnej wielkości wykutymi w prostopadłej ścianie skalnej 2 km od Ardino. Trakowie byli ludem zamieszkującym wschodnią część Półwyspu Bałkańskiego (część dzisiejszej Rumuni, większość Bułgarii oraz część Grecji i Turcji). Nie wiadomo dokładnie skąd pochodzili, ale wywarli duży wpływ na kulturę Greków. Wznosili liczne i potężne warownie w ważnych strategicznie miejscach. Monumentalne grobowce na szczytach stromych gór to najbardziej charakterystyczne zjawisko i pozostałość po trackiej kulturze. Na terenie Bułgarii jest ich szczególnie dużo, aż kilkadziesiąt tysięcy. Według podań wojowniczy Trakowie czcili Słońce i wierzyli w nieśmiertelność. Ich wiara opierała się na przekonaniu, ze nie umierają lecz idą do boga Salmoksisa, aby z nim spędzić resztę swojej egzystencji. Zakończenie życia ziemskiego dla Traków było radosnym świętem i oznaczało wyzwolenie.

Tamara: Tracki grobowiec wzbudził we mnie ciekawość i jednocześnie zachwyt. To dziwne uczucie patrzeć na kamienny grób plemienia, które już dawno odeszło w niebyt i zapomnienie. Siedziałam na kamiennym tarasie przed samotną skałą i zastanawiałam się jak wyglądali, jacy byli i w co wierzyli Ci których prochy wieki temu rozwiał wiatr. Muszę przyznać, że Orle Skały emanują pozytywną energią – w tym miejscu wspaniale się odpoczywa i myśli. Może dlatego dawni mieszkańcy Bułgarii wznieśli swój grobowiec właśnie tutaj. Warto było to zobaczyć!

Głazio: Po dotarciu pod tracki grobowiec poczułem ulgę. Znalazłem tu trochę cienia, który dał mi wytchnienie od upału. Spokój i cisza pasują idealnie do tego miejsca. Wpatrując się w grobowiec i małe, wydrążone w nim otwory wypatrzyłem linę, która była drogą na szczyt tej majestatycznej skały. W pierwszej chwili pomyślałem, że zaspokoję swoją ciekawość i zobaczę miejsca spoczynku Traków z bliska. Otwory w skale wydawały się tak małe, że aż trudno sobie wyobrazić jak wyglądał pochówek. Może ciała kremowano i chowano same prochy? To pytanie chodzi za mną do dziś. Dokładne oględziny tego miejsca skutecznie wyperswadował mi panujący upał. Hm… z perspektywy czasu fajnie zostawić sobie taki znak zapytania. To pobudza ciekawość do wyszukiwania i poznawania kolejnych miejsc. Może tu wrócę?




Spod Ardino ruszamy w kierunku Kyrdżali – miasta położonego nad rzeką Arda we wschodnich Rodopach. Naszym celem nie jest samo miasto, któro oferuje turystom kilka ciekawych obiektów do zwiedzania, ale ciekawe formacje skalne w okolicy. Jest ich tu sporo i wszystkie mają osobliwe kształty, które zawdzięczają erupcjom wulkanicznym sprzed 40 milionów lat. Popioły pochodzące z wulkanów utworzyły tuf – porowatą skałę złocistej barwy, która niezwykle łatwo ulega erozji. Pierwszą formacją, przy której się zatrzymujemy jest Kamienne Wesele (Wkamenena swadba) – grupa białych kamieni przypominających weselny korowód.



Upał doskwiera nam niesamowicie, a jasno świecące słońce podbija nieskazitelnie białą barwę skał i oślepia nas. Ale widok jest wspaniały!!! Według miejscowej legendy bogowie zamienili weselników w kamienie aby ukarać matkę pana młodego, która pozazdrościła urody swojej synowej. Skalna formacja naprawdę przypomina weselny korowód, który z niewiadomych przyczyn zatrzymał się w pół drogi.



Tak się spieszyliśmy do Kamiennego Wesela, ze nie przebraliśmy się w lżejsze ciuchy. Po około pięciu minutach już wiemy, że popełniliśmy błąd. Pot spływa po nas z siłą wodospadu, a spodnie motocyklowe ważą chyba tonę. Rany boskie – co za upał! Chyba mamy nie po kolei w głowie, że jeszcze nam się chce chodzić i zwiedzać. To wszystko przez ten „zew podróży” i „nałóg eksplorowania i odkrywania nowych miejsc”! Jesteśmy niepoprawnymi travelerami …



Oślepieni blaskiem białych skał i otumanieni popołudniowym skwarem wyruszamy w kierunku następnej znanej formacji skalnej w okolicy Kyrdżali – Kamiennych Grzybów (Kamenite gyby). Zgodnie z naszą mapą mamy ją tuż pod nosem. Niestety, nie możemy do niej trafić. Hołek się zgubił, mapa kłamie, a Kamienne Grzyby jakby zapadły się pod ziemię. Według nas powinny znajdować się około 20 km od Kyrdżali, przy bocznej drodze do Chaskowa. Plączemy się przez chwilę po okolicy, ale ze względu na upał postanawiamy odpuścić. Szkoda, że nie zobaczymy tych oryginalnych formacji o wysokości 2,5 m z różowymi kapeluszami i brązowymi, kropkowanymi trzonami. Według legendy te osobliwe skały w kształcie grzybów to głowy czterech sióstr zamordowanych przez tureckich rabusiów. Cóż, nie można mieć wszystkiego…



Jedziemy dalej, a perspektywa zobaczenia i zwiedzenia następnych obiektów prawie nas uskrzydla. Przed nami tajemnicze i starożytne miasto Perperikon, w którym według archeologów wzniesiono świątynię Dionizosa związaną z kultem Orfeusza. Motocykl zostawiamy na ogromnym parkingu u stóp Perperikonu (opłata za parking 1 BGN czyli lew bułgarski/cena biletu 3 BGN) i mając w pamięci ostatni upalny postój – przebieramy się w krótkie spodenki. Do kamiennego miasta wspinamy się po ogromnych rozmiarów skalnych stopniach.



Perperikon to miasto z V lub VI wieku p.n.e. zbudowane na skale, na wysokości 500 m n.p.m. Ta zapierająca dech w piersi tracka metropolia jest jednym z większych i najbardziej atrakcyjnych zabytków południowej Bułgarii. Założycielami miasta byli Trakowie, którzy przybyli w te rejony już w epoce brązu. Główną część miasta stanowiła przeogromna świątynia poświęcona Dionizosowi, w której kapłani odczytywali przyszłość z płomieni.



Starożytne trackie miasto na przełomie wieków wiele razy popadało w ruinę i odradzało się niczym feniks z popiołów. Zdobywali je, przebudowywali i opuszczali przedstawiciele kolejnych cywilizacji. Na miejscu pogruchotanego labiryntu skalnych bloków dawniej wznosił się wielki pałac z kamiennym tronem i krypty. Ciekawe czyje szczątki w nich spoczywają? Prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy, ale być może właśnie dlatego Perperikon przyciąga masy turystów i kusi swoją tajemniczością. Na szczycie wzniesienia, ponad ruinami świątyni znajduje się akropol – pozostałości potężnej kiedyś fortecy. Musicie wiedzieć, że wdrapywanie się stromą i dość krętą ścieżką na szczyt Perperikonu w potwornym upale nie jest rzeczą łatwą, ale widok z samej góry na okolicę rekompensuje wszelkie niewygody.

Głazio: Długa wspinaczka pod górę w potwornym upale, do tego przez dłuższy czas bez większych atrakcji zaczęła mnie zniechęcać. Nagle, ni stąd, ni zowąd pojawiły się przede mną schody wykute w skale. To jest to!!! Poczułem zew. Te kamienne, monumentalne stopnie wciągnęły mnie na górę niczym ruchome schody w supermarkecie. Upał też jakby zelżał. Nie, to tylko złudzenie. To chęć poznania tego, co nieznane przyciąga mnie niczym magnes. Ogromne rozmiary zabudowań zniewalają, następne partie schodów już dla mnie nie istnieją. Widok z góry dopiero układa się w pełny obraz dawnych zabudowań. Niesamowite! Kiedy to wszystko powstało i przy jakim stopniu mechanizacji? Widok ze szczytu w powiewach chłodnego wiatru jest po prostu wspaniały. Robotnicy mają tu rozbite namioty. Praca im się nie pali w rękach. Rozumiem ich opieszałość. Sam mógłbym tu przesiedzieć patrząc w dal cały dzień…



Tamara: Muszę się przyznać, że ogrom Perperikonu zaskoczył mnie i oczarował jednocześnie. Niesamowite miejsce. Chodząc po tych wielkich potrzaskanych blokach skalnych czułam się nieznośnie mała i pokorna. Jak wspaniale musiało wyglądać to miejsce tysiące lat temu?!Mimo, ze lata świetności tajemnicza tracka metropolia ma już za sobą ciągle onieśmiela i poraża pięknem. Patrząc na okolicę z samej góry miałam wrażenie, ze czas w tym miejscu biegnie inaczej, swoim własnym tempem …



Zafascynowani i oczarowani opuszczamy Perperikon z pewnym żalem. Znamy już smak tego uczucia. Towarzyszy nam za każdym razem, gdy odkryjemy jakieś wspaniałe miejsce, którego uroku nic nie jest w stanie zatrzeć. Przed nami ostatni punkt dzisiejszego planu dnia – Tatul. Wiążemy z tym miejscem wielkie nadzieje. Jeszcze przed podróżą czytaliśmy trochę na temat tego zabytku i spodziewamy się czegoś naprawdę powalającego. Przejeżdżamy około 30 km niezłą asfaltową drogą i późnym popołudniem jesteśmy przy sanktuarium Orfeusza.

... cdn ...

__________________
http://www.radiator-mototurystyka.pl/
Głazio jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 09.03.2014, 10:49   #2
Głazio
 
Głazio's Avatar


Zarejestrowany: Jun 2009
Miasto: Lubaczów
Posty: 307
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Galeria: Zdjęcia
Głazio jest na dystyngowanej drodze
Online: 4 dni 2 godz 57 min 22 s
Domyślnie

cd ...
... jesteśmy przy sanktuarium Orfeusza.

Ponieważ największe tłumy turystów już się przewaliły w ciągu dnia sanktuarium zwiedzamy w swoim towarzystwie. Bilet jest całkiem niedrogi – 3 BGN/os. Obiekt, który tkwi przed nami jest według archeologów sanktuarium Orfeusza pochodzącym z czasów starożytnej Tracji. Tę nieregularną kamienną budowlę, którą tworzą pozostałości starożytnej świątyni i średniowiecznej twierdzy Trakowie wznieśli ku czci słynnego trackiego śpiewaka i bohatera oraz legendarnego obrońcy Rodopów. Kręcimy się dookoła, robimy trochę zdjęć i dochodzimy do centralnego miejsca, w którym znajduje się symboliczny wykuty w skale grób Orfeusza. Dawniej, kiedy świątynia tętniła życiem grób pełnił rolę łącznika. Dzięki niemu Orfeusz mógł być pośrednikiem między ludźmi i bogami. Naszą uwagę zwrócił ciekawy owad, za którym jak dzieci uganialiśmy się wokół ruin. Bawił się z nami skurczybyk i nie dał się sfotografować.



Tamara: Sanktuarium legendarnego Orfeusza – trackiego kapłana i króla spędzało mi sen z powiek. Myśl o tym magicznym miejscu towarzyszyła mi od samego początku naszej podróży. Mimo, że widziałam sanktuarium na zdjęciach chciałam poczuć jego atmosferę i posiedzieć u stóp grobu mitycznego Orfeusza. Tego samego, który w imię wielkiej miłości zdecydował się pójść po swoją ukochaną Eurydykę do podziemnego świata zmarłych – Hadesu. Spodziewałam się ogromnego megalitycznego pomnika trackiej kultury i architektury, który powali mnie na kolana. Mimo, że obiekt nie okazał się tak majestatyczny jak myślałam i tak warto było tu przyjechać. Może tylko troszeczkę rozczarował mnie brak Orfeusza… Jako niepoprawna romantyczka spodziewałam się chyba usłyszeć ciche dźwięki jego liry… Obawiam się tylko, że Głazia to miejsce rozczarowało.



Głazio: Po zobaczeniu Perperikonu, który zaskoczył mnie pozytywnie oczekiwałem na tzw. wisienkę na torcie, którą miał być Tatul. Byłem strasznie nakręcony opowieściami o tym miejscu przez Tamarę. Już na pierwszy rzut oka budowla wydała mi się bardzo mała. Ale może za murami kryje się coś tajemniczego? Niestety, myliłem się!. Można się zachwycić tym miejscem, ale nie po uprzednim zwiedzeniu Perperikonu. Wchodząc schodami wykutymi w skale dotarłem do dziwnej budowli przypominającej kościelne sklepienie. Położyłem się w czymś co przypominało wannę wykutą w skale. Jak się później okazało było to symboliczny grób lub sarkofag Orfeusza z II w.p.n.e. Przyjechałem do Tatul głodny wrażeń i szczerze mówiąc opuszczając je nadal czułem potworny głód.



Powoli zapadał wieczór. Wyczerpaliśmy już wszystkie obowiązkowe punkty z listy pt.:” Koniecznie zwiedzić!” i mogliśmy jechać w kierunku Morza Czarnego. Ponieważ większość baterii z naszych urządzeń jest na wyczerpaniu postanawiamy szukać niedrogiego motelu lub pensjonatu. Przejeżdżamy przez Kyrdżali, Svilengrad i Topolovgrad. W żadnym z tych miast nie widać ani moteli, ani pensjonatów. Jest już dość ciemno i powinniśmy szukać noclegu, póki jeszcze cokolwiek widać. Tereny tu wszędzie równinne, nie ma lasów więc ciężko będzie znaleźć coś na dziko. Okazuje się to dość trudnym zadaniem. Jedziemy południem Bułgarii, blisko granicy z Grecją. Tereny są tu bardzo biedne. Mijamy wioseczki i maleńkie miasteczka, w których ludzie żyją bardzo ubogo. Dopiero około godziny 21:30 trafiamy do miasta o nazwie Elhovo i właśnie tu - na szczęście – udaje nam się znaleźć w centrum nad sklepem samoobsługowym całkiem przystępny hotelik. Robimy szybkie zakupy, odświeżamy się i dopiero wtedy dochodzi do nas jak potwornie jesteśmy głodni!!! Plan dnia był dziś napięty i w ferworze zwiedzania zapomnieliśmy o jakimś konkretnym posiłku. Będzie okazja do wrzucenia kilku zdjęć na forum i napisania paru słów o ostatnich dniach. Tej nocy śpimy jak śpiące królewny, a nasze wyczerpane akumulatorki podładowują się maksymalnie. Jutro będą jak nowe!

Dzień 14 (16. sierpnia – piątek)

Tego ranka wstajemy dość późno. Dobę hotelową wykorzystujemy praktycznie do końca. Nie musimy się spieszyć. Morze Czarne mamy tuż pod nosem. Już niedaleko. Byliśmy tu kilkakrotnie, ale mimo tego zawsze chętnie wracamy na wybrzeże. W sumie to nic dziwnego – temperatura wody latem wynosi tu powyżej 290 C. Po prostu marzenie!!! Ponieważ Hołek miał wolne przez kilka dni ze względu na swoje dziwactwa postanawiamy go zrehabilitować. Wyruszamy do Carewa. Mamy tam fajne miejsce na biwak. Odwiedzamy je ilekroć mamy ku temu okazję. Okazuje się, ze zwykły dzień, którego uwieńczeniem miała być noc nad morzem też może być niezłą przygodą. Słyszeliście na pewno nie raz reklamę AutoMapy – polskiego systemu nawigacji satelitarnej w wykonaniu Krzysztofa Hołowczyca: „Ze mną na pewno dojedziesz do celu!”. Dojechaliśmy – a jakże! Ale jakimi drogami nas poprowadził. Naprawdę stanął na wysokości zadania. Boczne, dziurawe, nie zawsze asfaltowe i ogólnie w niezbyt dobrym stanie. Tak naprawdę to o to nam chodziło. Postanowiliśmy jechać południową drogą (na mapie oznaczona na żółto) wzdłuż granicy z Grecją przez Bolyarowo, Strazha Bair, Kondolovo i Izgrev. Właśnie tu mieliśmy szansę zobaczyć prawdziwą południową Bułgarię i jej mieszkańców. Ta kręta dróżka, zarośnięta nieraz niemal do połowy krzakami dostarczyła nam wiele pozytywnych emocji.

Tamara: No bo jaki jest sens w tym, żeby jechać nudną autostradą albo drogą szybkiego ruchu? Nudy na pudy. Przemierzając kraj takimi drogami nigdy tak naprawdę nie poznamy jego duszy, ani prawdziwego smaku. Bo serce kraju to ludzie, którzy w nim mieszkają – to maleńkie wioski, boczne drogi, urokliwe zakamarki, otwarte przestrzenie, zapach łąk i lasów. Zapach życia. Prawdziwego narodowego ducha nie znajdziecie w drogich hotelach, luksusowych restauracjach i usłużnych pracownikach drogich pensjonatów. Znajdziecie tam tylko to, za co zapłaciliście. Pozory…

Głazio: Zdałem się całkowicie na Hołka. Nawet mi się to spodobało. Gdy wybieram trasę optymalną to wiem, że będą przygody. Uwielbiam jazdę bocznymi drogami. Właśnie tu mogę zobaczyć to, czego nie widzą inni przemierzający nawet czterokrotnie dłuższe trasy w tym samym czasie. Czas na autostradzie to czas stracony. No chyba, że celem wyprawy jest nabijanie kilometrów. Taka marna namiastka podróżowania to nie dla mnie. Lubię przygody, a jazda bocznymi drogami to prawdziwa przygoda i wyzwanie. Droga jest asfaltowa, ale jej nawierzchnia została miejscami „zwinięta”. Najciekawsze momenty to niespodzianki w postaci ogromnych dziur na zakrętach i rozłożyste krzewy, sięgające do drugiego pasa. Wchodzenie w zakręt było często ryzykownym manewrem. Dodatkowym zagrożeniem był brak widoczności oraz niemożność zobaczenia odpowiednio wcześnie pojazdu nadjeżdżającego z naprzeciwka. Bardzo często stojące na drodze/zakręcie/poboczu tiry wyładowane drzewem blokowały niemal całkowicie przejazd.




Mijamy maleńkie osady, ludzi pracujących ciężko w lesie, obozowiska Cyganów. Mieszkają w szczerym polu, pod gołym niebem. Nie mają praktycznie żadnego dobytku. Śpią pod drzewami i żyją z hodowli kóz. Ciekawe, czy są szczęśliwi?! Czy lubią swoje życie?! Kiedy przejeżdżamy obok nich – ignorują nas. Ledwie dotykają nas spojrzeniem. Nie oglądają się za nami. Nie jesteśmy dla nich niczym ciekawym. Tkwią mocno w swojej rzeczywistości. Późnym popołudniem dojeżdżamy w końcu do Carewa. Carewo dawniej zwane Miczurinem jest miejscem, które kiedyś chętnie odwiedzali carowie. Oni także docenili urok wybrzeży i wspaniałe powietrze. Zatrzymujemy się w centrum miasta, żeby coś zjeść i zrobić zakupy na wieczór. Nasza „samotnia” jest oddalona kilka kilometrów od miasta, więc trzeba się zaopatrzyć w potrzebne produkty spożywcze. Morze jest wzburzone, a niebo ciemne i zachmurzone. Wieje mocny wiatr. Chyba niedawno był sztorm. Ponieważ jesteśmy głodni decydujemy się na obiad w jednej z restauracyjek na rynku. Wybieramy tę, w której jest najwięcej ludzi. Na pewno mają tam smaczne jedzonko.



Tamara: Miałam nadzieję na smaczny posiłek, ale się niestety nie doczekałam. Figę z makiem dostałam! Zamówiliśmy dwie porcje pieczonych ziemniaków z mięsem, warzywami i żółtym serem. Obsługiwała nas młoda i ładna, ale jak się okazało wyjątkowo nierozgarnięta kelnerka. Głazio dostał swoją porcję po około trzydziestu minutach. Zorientowałam się, ze coś jest nie tak kiedy ludzie siedzący dookoła nas, którzy przyszli znacznie później zdążyli już zjeść obiad i raczyli się popołudniową kawą. Po godzinie wyczekiwania i kilku upomnieniach kelnerki czara goryczy się przelała. Byłam głodna i wściekła. Okazało się, że miła pani mówi tylko jedno słowo po angielsku „yes”. Wyraziłam więc swoje oburzenie, a szef kuchni ochrzanił niekompetentną pracownicę. Weszłam głodna i jeszcze głodniejsza wyszłam. Kupiłam sobie za chwilę na ulicznym straganie kawałek wyjątkowo ohydnej i zimnej pizzy. Jak się nie ma co się lubi, to się bierze cokolwiek…
Dość często przytrafiają mi się takie zdarzenia. Raz na Chorwacji poszliśmy z Głaziem do przytulnej knajpki nad morzem. Chcieliśmy zjeść romantyczną kolację, ale wyszło jak zawsze. Zamówiliśmy dania i czekaliśmy na jedzonko. Kelner przyniósł danie Głazia, a ja na swoje czekałam jeszcze około dwadzieścia minut. Akurat tyle czasu, ile mój świeżo upieczony mąż potrzebował na zjedzenie swojej porcji. Kelner przepraszał, szef kuchni się usprawiedliwiał, a cały romantyzm szlag trafił. Całe życie uczymy się pokory.




Zrobiliśmy szybkie zakupy i dość sprawnie dotarliśmy do naszego ustronia. Nic się tu nie zmieniło. Mieliśmy dla siebie całą zatoczkę i plażę oraz Morze Czarne w całej okazałości. Rozbiliśmy namiot, przebraliśmy się w lżejsze ciuszki i poświęciliśmy się w całości beztroskiemu próżnowaniu.



Głazio: Tamara miała dziś ciekawy i niezwykle pasjonujący dzień. Zaczęło się od feralnego posiłku w restauracji. Muszę przyznać, że ma wyjątkowego pecha gastronomicznego. Potem uparła się walczyć z kolczastymi krzakami tylko po to, by powiesić hamak. Wprawdzie wykarczowane miejsce dawało jakąś ochronę przed sztormowym wiatrem, ale przebywanie w towarzystwie owadów i wszechobecnych mrówek nie przemawiało do mnie. Poszedłem na prowizoryczny pomost i tam delektowałem się złocistym napojem bogów. Chciałem nawdychać się jak najwięcej jodu. Wysokie fale rozbijały się o otaczające naszą zatokę skały. Osiągały wysokość nawet do kilkudziesięciu metrów. Wspaniały widok. Morze było naprawdę wzburzone. Wiedziałem, że przy takiej pogodzie nie ma co wypatrywać delfinów. Niespodziewanie dołączyła do mnie Tamara. Nagle, ni stąd ni zowąd zapadła się jak pod ziemię. A dokładnie to zniknęła między stalowymi rurkami wpadając z impetem do wzburzonego morza. Jak do tego doszło? Przecież chodziłem po tej kładce kilka razy zanim usiadłem na jej krawędzi. Prawdopodobnie większe fale przesunęły luźno położone na prowizorycznej metalowej konstrukcji deski. Całe zajście wyglądało dość tragicznie. Zakończyło się małymi zadrapaniami i stłuczeniem. Na nasze szczęście. Ale miała minę jak wpadała!!!



Noc minęła nam spokojnie. Upał nie doskwierał nam tutaj na wybrzeżu. Wiatr wiejący znad morza przyniósł kojące orzeźwienie.



Dzień 15. (17 sierpnia – sobota)

Dzisiaj dzień relaksu i odpoczynku. Morze, muszle, kąpiel, i słońce. Opalamy się i wchłaniamy jak gąbki słoneczne promienie. Muszą nam wystarczyć na całą długą i pochmurną polską zimę. Trzeba się naładować energią słoneczną. W takim błogim nastroju mija nam cały ranek i przedpołudnie. Na obiad wybieramy się do miasta. Chcemy zjeść coś smacznego i regionalnego. Pechową restaurację omijamy z daleka. Po kilku minutach udaje nam się znaleźć przytulną restauracyjkę schowaną w bocznej uliczce.



Zamawiamy pyszną kawarmę – typowo bułgarskie danie serwowane praktycznie w każdej restauracji na wybrzeżu Morza Czarnego. Jest to danie mięsne (z mięsa wieprzowego lub drobiowego) z dodatkiem pysznych warzyw i sosu. Podaje się je zazwyczaj w tradycyjnych i kolorowych glinianych naczyniach. Prawdziwy rarytas! Po obiedzie robimy zakupy i wracamy na naszą niebiańską plażę aby znowu oddać się słodkiemu leniuchowaniu. Jutro wyjeżdżamy. Na naszej plaży niby nic się nie dzieje, a jednak. Czas upływa tu inaczej. Jest opieszały i rozleniwiony letnim słońcem. Po przeciwnej stronie zatoczki kilka osób opala się nago.
Stanowisko nudystów!!! Są bardzo daleko, więc nie widzimy ich za dobrze.



Tamara: To dziwne miejsce siedzieć sobie tak na plaży nad morzem i beztrosko leniuchować. Po kilkunastu dniach spędzonych na motocyklu zawsze mam problem, żeby przyzwyczaić się do „nic nierobienia” czyli uprawiania „czynnego tumiwisizmu”. Na początku krążę zawsze nerwowo po okolicy i usiłuję znaleźć sobie coś do roboty. Bezczynność mnie przeraża. Morze Czarne jest magiczne. Za każdym razem wywiera na mnie fantastyczne wrażenie. Nie ważne, czy spokojne czy wzburzone ma magiczną moc kojenia wszelkich rozterek duszy i zacierania niezbyt przyjemnych zdarzeń. Działa jak dobra terapia na współczesne – trochę nazbyt szybkie i niestety zbyt nerwowe życie.



Dzień upłynął nam pod znakiem odpoczynku. Zaplanowaliśmy sobie plan podróży na następne dni. Nasza wyprawa już się powoli kończy. Jutro wyjeżdżamy i nieuchronnie będziemy jechać w kierunku Polski. Ale mamy jeszcze kilka fajnych miejsc do odwiedzenia w zanadrzu…



Dzień 16. (18. sierpnia – niedziela)

Nad ranem obudził nas samochód, który podjechał bardzo blisko naszego namiotu. Czekaliśmy na dalszy rozwój akcji. Po kilku minutach ktoś zaczął świecić latarką po namiocie. To już nie było fajne, ale bez paniki!

Głazio: Obudził mnie samochód, który zaparkował nieopodal naszego namiotu. Czujnie nasłuchiwałem odgłosów dochodzących od strony pojazdu. Zastanawiałem się, czy nasz namiot wzbudzi zainteresowanie nocnego intruza?. Po chwili ktoś skierował na nas mocny strumień światła. Zaniepokoiłem się. Kto to jest i czego chce? Czy to jedna osoba, czy cała grupa? Nie wiedziałem tak naprawdę ile osób może być na zewnątrz. Ktoś kilka razy obszedł nasz namiot ciągle go podświetlając. Jego natarczywe zainteresowanie obudziło mój chwilowo uśpiony mechanizm obronny. Automatycznie sięgnąłem po podręczny sprzęt do samoobrony, który zawsze mam pod ręką (na wypadek nieprzewidzianych odwiedzin potencjalnych napastników lub głodnych zwierzaków). Obudziłem Tamarę, która przeważnie ma bardziej czujny sen ode mnie. Tym razem spała jak zabita. Poprosiłem, aby sięgnęła po swój sprzęt zanim wyjdę z namiotu.

… cdn

__________________
http://www.radiator-mototurystyka.pl/
Głazio jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 27.03.2014, 21:46   #3
Głazio
 
Głazio's Avatar


Zarejestrowany: Jun 2009
Miasto: Lubaczów
Posty: 307
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Galeria: Zdjęcia
Głazio jest na dystyngowanej drodze
Online: 4 dni 2 godz 57 min 22 s
Domyślnie

... cd ...



Sorki za długą przerwę - nawał spraw a sezon już w trakcie. Trwa niemal cała zimę - tylko rdza wyłazi.

Nasz oprawca


Głazio: Tamara przekonała mnie, żebym został wewnątrz. Stwierdziła, że lepiej poczekać dopóki nie zaczną się dobierać do namiotu lub naszego motocykla. Po kilku długich minutach podejrzane odgłosy myszkowania wokół namiotu ucichły. Wyjrzałem i zobaczyłem mężczyznę. Był to rybak albo pasjonat wędkowania. Opadły ze mnie negatywne emocje. Gość wypakował sprzęt z samochodu i wypłynął na pontonie poza obszar zatoki. Kiedy wracał już w stronę brzegu zobaczył mnie stojącego na zewnątrz, obok namiotu.



Poczuł się chyba nieswojo i nerwowo zaczął wiosłować do brzegu. Usiadłem spokojnie na pomoście i tym gestem dałem mu znać, że zupełnie nie interesuje mnie ani on, ani jego dobytek. Intruz doskonale odczytał mój sygnał. Wydaje mi się, że poczuł ulgę. Myślał chyba, że mógłbym dobierać się do jego samochodu! Był nieufny – tak jak ja. Ja wyszedłem z namiotu dla własnego spokoju i bezpieczeństwa. On w tym samym celu sprawdzał miejsce, w którym pewnie dość często bywa. Nasze późniejsze spotkanie obaj przypieczętowaliśmy pełnym zrozumienia uśmiechem. Zbudzony przed wschodem słońca nie zmrużyłem oka już do rana. A wszystko przez dreszczyk emocji.



Na szczęście nikt nas już nie zaczepiał i dalsza część nocy (a właściwie wczesnego poranka) minęła spokojnie. Żegnamy się z Morzem Czarnym i wyjeżdżamy. Zanim wsiedliśmy na motocykl pot spływał nam już do butów. Upał. Przejeżdżamy przez Carewo i kierujemy się na Burgas – ważny ośrodek kulturalny, turystyczny, przemysłowy i port rybacki. Z Burgas przemieszczamy się na zachód dość sprawnie drogą szybkiego ruchu do Starej Zagory. Tu odbijamy na północ.



Mijamy Kazanlak i tuż przed miejscowością Shipka odbijamy w prawo. Po około 12 kilometrach docieramy do celu naszej tegorocznej wyprawy – zapomnianego bastionu bułgarskiego komunizmu.



Buzłudża to szczyt górski o wysokości 1441 m n.p.m.w paśmie gór Stara Płanina. Na szczycie góry wznosi się gigantyczny betonowy monument, który stał się symbolem socjalizmu w Bułgarii. To właśnie tu, na szczycie góry w XIX wieku bułgarscy socjaliści pod wodzą lidera – Dymitra Błagojewa zorganizowali potajemne spotkanie. Ten wiec miał wielkie znaczenie. Zapoczątkował zorganizowany ruch socjalistyczny w Bułgarii i do historii przeszedł jako kongres buzłudżański.



Futurystyczny monument przypominający statek kosmiczny powstał w celu upamiętnienia tego wydarzenia. Jego kształt jest na pewno dość kontrowersyjny. Wygląda trochę jak nieudany projekt szalonego architekta, który Bóg raczy wiedzieć na czym się wzorował projektując ten pokręcony budynek. Bułgarzy nazywają go Domem – Pomnikiem. Pomysłodawcą projektu był Georgij Stoiłow.



Budowla w kształcie spodka o średnicy 42 m i wysokości 14,5 m powstała na szczycie góry w konkretnym celu. Miała spajać idee komunistyczne z mitem powstania niepodległego państwa bułgarskiego. Wewnątrz mieściła się ogromna sala konferencyjna ozdobiona fantastycznymi mozaikami o komunistycznej tematyce.



Przy zajmujących ponad 550 m2 mozaikach pracowało sześćdziesięciu artystów, którzy całe serce włożyli w jak najbardziej idealistyczne (i na pewno dalekie od prawdy) przedstawienie wielkich przywódców komunistycznych i zdarzeń historycznych. Budowla została zwieńczona 70-metrową wieżą, którą zdobiły dwie czerwone gwiazdy z rubinowego szkła. Bułgarscy komuniści chcieli chyba nawet przerosnąć swoich rosyjskich kolegów po fachu, bo buzłudżańskie gwiazdy czerwone są trzy razy większe od moskiewskiej znajdującej się na Kremlu.



Trzeba im przyznać, że mieli fantazję i wyobraźnię! Cały obiekt był z całą pewnością luksusowy. Wyposażono go w klimatyzację i najnowocześniejsze w tamtych czasach wynalazki. Wyglądał jak pięciogwiazdkowy hotel dla milionerów. Świątynia bułgarskiego komunizmu zaczęła podupadać po upadku systemu komunistycznego, w 1989 roku.



Surowy górski klimat szybko doprowadził budowlę do totalnej ruiny. Dziś buzłudżański monument straszy swoim wyglądem, ale co roku przyciąga tysiące ciekawych turystów. Bułgarscy socjaliści także nie zapomnieli do końca o tym miejscu. Co roku w sierpniu spotykają się tu zwolennicy Bułgarskiej Partii Socjalistycznej i przypominają sobie złote lata komunizmu.



Docieramy na motocyklu praktycznie na sam szczyt. Droga nie jest najlepsza, ale jeździliśmy po gorszych. To właśnie Buzłudża była naszym celem, kiedy studiując mapę Europy planowaliśmy wyprawę 2013. Udało się.



Więcej wkrótce lub ... http://www.radiator-mototurystyka.pl/5188/5188/
__________________
http://www.radiator-mototurystyka.pl/
Głazio jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz


Zasady Postowania
You may not post new threads
You may not post replies
You may not post attachments
You may not edit your posts

BB code is Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wł.

Skocz do forum

Podobne wątki
Wątek Autor wątku Forum Odpowiedzi Ostatni Post / Autor
Filmik z kolskiego Magnus Trochę dalej 46 03.12.2014 21:52
Ktotki filmik na zakonczenie sezonu 2013 kris74 Trochę dalej 10 03.12.2013 09:06
krótki filmik Ukraina enduro maj 2010 motormaniak Polska 6 30.06.2010 22:54


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:05.


Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.