09.02.2021, 16:06 | #11 |
Zarejestrowany: May 2010
Miasto: Piwniczna-Zdrój
Posty: 1,019
Motocykl: RD04
Przebieg: 53000
Online: 3 miesiące 2 tygodni 5 dni 21 godz 57 min 13 s
|
Kurcze, jak ja lubię te Twoje opowieści. Czekam na c.d.
|
09.02.2021, 19:09 | #12 |
3 litry oleju na dolewki?
|
|
09.02.2021, 19:14 | #13 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 18 godz 2 min 36 s
|
Ano trzy. I jeszcze zabrakło
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
09.02.2021, 19:24 | #14 |
I CAN'T KEEP CALM I'M FROM POLAND KU_WA Słońce do 04.09.24
|
Czyta się Celofanie. A film też będzie?
|
09.02.2021, 19:27 | #15 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 18 godz 2 min 36 s
|
Moooże kiedyś. Zagalopowałem się ze swoją prawieobietnicą To znaczy głosu lektora nie ma już między nami. Trudno będzie znaleźć taki, który mu dorówna. Najpierw jednak pisanie CF
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
09.02.2021, 21:26 | #16 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 18 godz 2 min 36 s
|
3 dzień. 22 kwietnia Licznik: 93345 0 km. Dzień pierwszych razów Obudziłem się jak do pracy, o 4:20. Według miejscowego czasu jest o godzinę później. Po kawie Ferenc zabrał nas na budowę drogi asfaltowej, której budowę nadzoruje. Nie jest to zwykła budowa. Trudno uwierzyć w ten socjologiczny fenomen. Asfalt kładziony jest w całym Welyka Dobron. Pieniądze pochodzą, zdaje się z węgierskiego rządu albo węgierskiej fundacji. Robotnikami są ludzie z wioski. Mieszkańcy ulicy, na której kładziony jest akurat asfalt. Młodzi i starzy bez wyjątku. Każdy coś robi. Wszyscy mają jakieś zadania i narzędzia. Przyjeżdża ciężarówka z grysem. Cofa do początku drogi, a potem zrzuca co kilkanaście metrów pryzmę kamieni. Potem druga ciężarówka to samo. Stoję obok człowieka z łopatą. Odpoczywa. Ma już swoje lata. Jego twarz pokrywają zmarszczki życiowego przepracowania. Pali papierosa bez filtra. Nasze spojrzenia spotkały się i zaczyna mówić. Kiedy robi to po ukraińsku, trochę rozumiem. Kiedy podekscytowany przechodzi na węgierski, mogę tylko domyślać się, co ma na myśli. Zreflektowawszy się, wraca do ukraińskiego. Spytał znienacka, skąd jestem i co tu robię. Kiedy dowiedział się że turysta, zszedł z politycznych tematów i zaczął opisywać okoliczne miejsca jego zdaniem warte zobaczenia. Zamek w Mukaczewo, tam gdzie jakiś czas temu podpalono policyjne samochody. Budowle fortyfikacyjne z ostatniej wojny i granicę, którą przesunięto, kiedy Węgry zostały podzielone między różne kraje. Skończył mówić dopiero po trzecim papierosie. Jego spracowane dłonie przestały gestykulować i odszedł do swojej roboty, uścisnąwszy mi na koniec silnie dłoń. Odszedł, bo kiedy wywrotki odjechały, zawrzało. Wszyscy wzięli się do pracy, rozgarniając nawiezione pryzmy po całej powierzchni przyszłej drogi. Są tu nawet dzieciaki po około 15 lat i powyginany chorobą stawów starzec. Pracuje jak inni. Ferenc zabiera nas swoim autem do domu na śniadanie. Ale jakie! Kawałki ośmiomiesięcznej mangalicy(1) na tłuszczu, podane na patelni. Wszystko gorące, pachnące i smaczne. Potem herbata i kawa. Nasyciwszy brzuchy, idziemy do niewielkiego ogrodu otoczonego siatką. Rosną tu drzewa owocowe, a obok jest warzywniak. Pod drzewem stoi kilka drewnianych uli. W środku oczywiście pszczoły. Za chwilę mamy dowiedzieć się czemu zabraliśmy z domu po wielkiej pajdzie chleba własnej roboty. Z komórki Ferenc wyjął ramkę z pszczelim plastrem. Wyciąga nóż i wycina po wielkim kawałku. Złoty miód spływa z noża i z plastra. Każdy z nas kładzie na chleb swój kawałek. To jest niewiarygodnie słodkie! Wracamy do hotelu na… śniadanie. Zjeść trzeba, bo przecież właściciel się obrazi Jest omlet, kawa, świeże pieczywo. Pełni po brzegi znów idziemy na budowę. Tym razem pieszo. Wszyscy się tu znają. Niemal każdy, kto nas mija, pozdrawia Ferenca. Wracając z budowy, przeszliśmy przez bazar. Bazar to plac ze skwerem. Wokół skweru handlują ludzie, czym się da. Przeważnie to ciuchy i produkty rolne. Miód, warzywa, pasza, kurczaki. Jest też zadaszone miejsce ze straganami. Tam handluje się częściami rowerowymi, klejami, artykułami wędkarskimi. Wszystko sprawia przygnębiające wrażenie, ale i w Polsce takie bazary cały czas funkcjonują gdzieniegdzie. Za to mogę zaręczyć, że wszystko smakuje lepiej od biedronkowych i lidlowych, zafoliowanych sterylności. Ferenc odbiera z butiku odzieżowego, zamówioną marynarkę. Marynarkę potrzebuje, bo dziś w kościele będzie koncert chóru Kodály Zoltán Daloskör. Ten kilkudziesięcioosobowy chór jest właśnie w trasie koncertowej. W związku z tym wydarzeniem my też jesteśmy zaproszeni. To dlatego nie pozwolił nam jechać wczoraj. Jest wczesne popołudnie. Lenimy się w hotelu, rozważając dalszą trasę. Niektórzy trenują przejście z wazy do czajnika Przed 18-tą przychodzi po nas odstawiony Ferenc. Za chwilę w kościele po drugiej stronie drogi rozpocznie się wspomniany koncert. Schodzą się ludzie. Autokar przywiózł już muzyków. Miejsca znaleźliśmy w górnej części kościoła. Krzysiek przeziębił się, ale może tu mniej będzie przeszkadzał nagłymi atakami kichania. Chór śpiewający patriotyczne pieśni, nawet po węgiersku, potrafi podnieść włosy na plecach. Śpiew niesie się po całej budowli, wypełniając każdą szczelinę kościoła i ludzi swym przejmującym pięknem. To dzień pierwszych razów. Pierwszy raz poczułem muzykę tylu głosów. Hymn węgierski zakończył koncert. Wszyscy wstali do tej pieśni. Wzruszenie rozprzestrzeniło się falą i zawładnęło nawet kilkoma głosami chóru. Większość ludzi z Welyka Dobron to rdzenni Węgrzy lub ich potomkowie, pozostawieni na nowych ziemiach ukraińskich po politycznym podziale kraju. Jak tęskno musi być tym ludziom. Jak trudno być tutaj innostrańcem, jednocześnie na Węgrzech nie do końca być Węgrem. Jak ważny jest w tej chwili ten kościół, ten chór i te głosy, wyśpiewujące szlachetne wersy patriotycznych pieśni. Wielu uroniło łzę. Nikt nie krył uczuć, a oklaskom nie było końca. W tych oklaskach słychać było wdzięczność, natchnienie i nostalgię. Tęsknotę do minionych lepszych dni... Będę wspominał ten koncert bez końca. CF (1). Mangalica – rasa węgierskiej świni domowej.
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
10.02.2021, 18:54 | #17 |
Zarejestrowany: Sep 2014
Miasto: LPA-LU
Posty: 134
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 1 tydzień 16 godz 39 min 14 s
|
Hit
|
10.02.2021, 22:03 | #18 |
Zarejestrowany: Jan 2016
Miasto: Augustów
Posty: 185
Motocykl: RD07a + DRZ400
Online: 2 tygodni 10 godz 18 min 35 s
|
Jak zawsze wysoki poziom! Czyta się!
|
10.02.2021, 23:43 | #19 |
Gość
Posty: n/a
Online: 0
|
Celofan, dawaj dolewkę i następny odcinek poprosimy!
|
11.02.2021, 11:14 | #20 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 18 godz 2 min 36 s
|
Z góry przepraszam za jakość zdjęć. Miałem zajęte ręce, więc teraz korzystałem z tego co w telefonie i z klatek video. 4 dzień. 23 kwietnia. Licznik: 93345–93709 364 km. Za każdym razem trudno mi wyjechać z Welyka Dobron. Tak samo jest tym razem. Ferenc przyniósł laptop. W czasie śniadania mogłem zgrać materiał z kart pamięci na dysk. Kawa. Potem po pieniądze do bankomatu. Bankomat, jedyny tutaj, nie chce zrobić wypłaty tak jak te w Polsce. Znowu kawa. Robię co się da, żeby opóźnić wyjazd, ale wszystko ma swój koniec. Przy akompaniamencie dzwonów kościelnych, odjeżdżamy na wschód. Te dzwony to przypadek Akurat wybiła dziesiąta. Droga M26 prowadzi nas prosto do Rumunii. Granicę przekraczamy w Halneu. Trzeba wyminąć kilkukilometrowy sznur TIR-ów, żeby dostać się pod sam szlaban. Każą mi wyłączyć kamerę, choć widok tu ciekawy. Błoto, stare, postkomunistyczne budynki straszą obdrapanym tynkiem. Wszystko wygląda jak zakurzone. Szaro-bura okolica, kałuże w dziurawym, pofałdowanym asfalcie, torowisko na nasypie a na nim wagony towarowe. Dziwne to ale kiedy minęliśmy znak informujący, że jesteśmy w Rumunii, to jakby przenieść się do innej rzeczywistości. Droga w lepszym stanie, soczysta zieleń, wzgórza porośnięte krzewami. Nawet przestało siąpić i nieśmiało słońce wychyliło się zza chmur. Niby typowo wiosenna to pogoda, ale jakoś inaczej wygląda za tabliczką z napisem Rumunia. Nie byłem jeszcze nigdy nad toksycznym jeziorem. Czytałem, widziałem zdjęcia, ale aż wierzyć się nie chce, że mieszkają tam ludzie. Jeszcze będąc w Warszawie, wpisałem namiary GPS do urządzenia. Wystarczy kliknąć i trasa sama rysuje się na wyświetlaczu. Łatwizna. Gdybym wtedy wiedział, jak bardzo się myliłem… W Rumunii żaden motocyklista nie może być zawiedziony. To jest niemożliwe. Na rogatkach Satu Mare, zatrzymaliśmy się, żeby coś przekąsić. Do jedzenia tylko batony albo chałwa z zapasów. Nie pamiętam. Głód jest takim spryciarzem, że wszystko smakuje jednakowo dobrze. Na betonowej konstrukcji niewiadomego przeznaczenia, przy ruchliwej drodze jest wygodnie. Chyba obaj wczuliśmy się w klimat beztroskiej podróży, bo nie czuć atmosfery pośpiechu, napięcia czy innych banalnych przeszkód. Z wielkiego banera spogląda na nas reklamowa twarz a my i beton tkwimy zawieszeni w czasoprzestrzeni gdzieś na obrzeżach miasta. Tylko odległa burzowa chmura, niepokojąco szybko zbliża się, jakby ścigała nas jeszcze z Ukrainy. Chyba jednak czas jechać. Jej podstawa swoim szarym lejem sięga ziemi. W mieście zalanym słońcem zrobiliśmy jeszcze jeden postój, na bułkę z przydrożnego fastfudu. A za Satu Mare, w górach… Zakręty. Droga jakby sama krzyczała: Jedź! Jedź szybciej! Nie bój się! Pokaż bratu, na co cię stać! Musisz jechać szybciej! Szybciej! Nie używaj hamulców! Dodaj gazu! I tak, drwiąc z własnych ograniczeń, niewiedzy i trochę praw fizyki, wspierając się odrobiną szczęścia, jak to się mówi: Pozamykaliśmy opony. To niezbyt rozsądne współzawodnictwo jak się zaczęło tak i skończyło, ale adrenalina nie opuściła nas, póki nie przejechaliśmy do następnego miasta. W Kluz Napoka parking Lidlowy. Bagietka i słodkie bułki przepijane kefirem. Tyle wystarczyło, żeby się nasycić. Od razu za rogatkami kręta droga w górach. Razem z nią wznosimy się i zakręcamy, aż do miejsca, w którym trzeba się zatrzymać, choćby dla widoku. Maszyny stop. To jest ten moment, kiedy człowiek zastanawia się, czy chmury mają oczy. Przed nami słońce i kilka obłoków. Za nami czarna zawiesina z tonami wody, czyhająca na dobry moment, żeby zrzucić swój ciężar na nas. Komórka burzowa znad Ukrainy, znad Satu Mare, znad Kluz Napoka jest coraz bliżej. Zmierza dokładnie na nas. Dlaczego nie widziałem jej w lusterkach? A, wiem. Jechaliśmy lasem. Napotkawszy na swojej drodze góry, nieco wytraciła swój impet. Jej gniew jednak nie osłabł. Od teraz ciska w nas porywistym wiatrem. Sztuka szukania skrótów GPS pokazuje, żeby jechać prosto. Kto słucha GPS, skoro wyraźnie widać na mapie, że można drogę skrócić? Skręcamy w szeroki, równy szuter. Po kilku kilometrach i wystraszeniu jednego dzieciaka z rowerem wędrującego po pustej zupełnie wsi, kończymy na szlaku błota ciągnącego się za horyzont. Błota i kolein z wodą. Wracamy na asfalt. Następna boczna droga, która ma skrócić nam przejazd do zatrutego jeziora też jest szutrowa. Może nie tak równa, może nie tak szeroka, ale da się całkiem wygodnie jechać. Jest i rozdroże. W lewo do monastyru stojącego na wzgórzu pośród pól. My jednak zmierzamy do świadectwa ekologicznej śmierci, nie duchowego zbawienia. Zdaje się, że do takich samych wniosków doszedł wielki pasterski owczarek. Już z daleka widziałem, jak na nasz widok podniósł się leniwie z pola i stanął na środku drogi. Znam się na psach. Ten nie jest zaciekawiony. On czegoś pilnuje. Monastyr mówi NIE. Cofamy się do rozstaju i dalej na południe. Mój GPS, gdyby nie był niemy, na pewno mówiłby teraz głosem Hołowczyca – Zawróć, jeśli to możliwe. Zawróć, jeśli to możliwe. To jednak niemożliwe. To znaczy, będąc samemu zawróciłbym już dawno. Ciężki przeładowany motocykl i coraz węższy szlak to niedobry pomysł. Jestem tu jednak z bratem, a jak jesteśmy razem, to… Któregoś razu latem, będąc na wsi, wymyśliliśmy taką durną zabawę. Rozebrani do pasa, stanąwszy w pewnym oddaleniu od siebie, na oko dwadzieścia metrów, zaczęliśmy rzucać piłką do golfa. Do siebie. Za każdym trafieniem, trafiający decydował czy robi krok w przód, czy w tył. Piłka na ziemi to samo. Z początku mała, biała, niespełna 50-gramowa piłeczka, po prostu lobowała jak gołąbek pokoju od jednego do drugiego. Oddalaliśmy się od siebie albo przybliżaliśmy w zależności od sprytu i refleksu. Nie trzeba było jednak długo czekać. Po kilku minutach już nie rzucaliśmy do siebie. Rzucaliśmy w siebie. Mała, biała piłeczka zamieniła się w potencjalnie niebezpieczny pocisk. Pocisk nabrał naprawdę znacznej prędkości. 50 gram przestało być lekkie. Kto nie chwycił, ten przegrywał, a drugi decydował o odległości między przeciwnikami. Na sam koniec, staliśmy kilka metrów od siebie i szanowaliśmy tylko jedną zasadę. Nie w głowę. Żaden nie chciał skończyć. Śmiechy zamieniły się w udawane śmiechy, a my jak te biedronki czerwienieliśmy punktowo na całym ciele, dodając sobie bolesnych kropek. Czasem dało się odskoczyć i nawet chwycić białego potwora. Mieliście kiedyś sine dłonie od wewnątrz? Siniaki na ciałach graczy, długo jeszcze przypominały o trudnej braterskiej miłości Jak mógłbym teraz, choćby między słowami, przebąknąć o zawróceniu, o poddaniu się, o porażce, o klęsce, o przegranej, o słabości... Jesteśmy nie za wysoko, ale w górach a w górach pogoda jest nieprzewidywalna. Prosta droga już prosta nie jest, tylko faluje po łagodnych wzniesieniach. Zrobiła się wąska, nieco grząska i ma koleiny. Wiatr, który wydawał mi się silny, teraz dopiero przybrał na sile. Wszystkie krzaki na poboczu kłaniają nam się w pas. Ścigająca burza zawiesiła swoje cielsko na wyższych szczytach po prawej, jakby chciała poprzyglądać się braciom, zanim ich zawieje, zmrozi, zmoczy i wypluje. Przyjdzie po nas. To nieuniknione. Mamy boczny wiatr. Do wiatru dołączył śnieg. Może śnieg z deszczem. Zrobiło się zupełnie zimno. Dłonie grabieją w letnich rękawicach. Ze wzgórza stoczyliśmy się w swoistą nieckę. Niecki mają to do siebie, że zbierają wodę, a śnieg topnieje najpóźniej, dłużej chroniony cieniem od wiosennego słońca. Po szutrowej drodze nawet nie zostało wspomnienie. Przeobraziła się w miękki, błotnisty ślad po oponach maszyny rolniczej. Nie da się po niej już jechać. Jedziemy więc po łące. Łąka jest podmokła, ale tylko czasem próbuje wciągnąć i zatrzymać któreś koło. Jakoś, jakoś, trochę na narciarza, trochę na półsprzęgle wygimnastykowaliśmy się z niecki. Młodszy upodobał sobie szeroką koleinę, po której zdawałoby się, że można łatwo jechać. Koleina odwzajemniła to upodobanie i zalepiła błotem i piachem przednie koło, które przestało się obracać. Przerwa techniczna Jak to z młodymi bywa, Krzysiek jest przygotowany na wszystko, ale… nie wie gdzie co ma w bagażu. Kiedy już znalazł klucze, żeby odkręcić błotnik, ja idę na rekonesans. Nie odszedłem na dwa kroki, kiedy jak coś huknie z zalesionego zbocza! Może nie huknie. Takie tarcie jakieś, pękanie może, może szorowanie a dopiero potem huk. Jakby łamiące się drzewo. Nie wiem. Wiem, że po chwili konsternacji, jeden przez drugiego zaczęliśmy opowiadać sobie baśnie o głodnym niedźwiedziu, co właśnie z gawry wylazł. O lawinie drzew, które miażdżą. O złym człowieku ze strzelbą, którego od dawna organy ścigania złapać nie mogą. O partyzancie, który nie wie, że się wojna już skończyła. O złych i zdeformowanych ludziach znad toksycznego jeziora, poddanych genetycznym doświadczeniom i nawet o stadzie wściekłych, spasionych wiewiórek, które złamały gałąź. No i rzecz jasna o Yeti. Jesteśmy w dolinie otoczonej górami. Powrotu nie ma, bo pół godziny temu zsunęliśmy się właściwie z łagodnego pagórka. Możemy rozbić tu obóz, ale co, jeśli śnieg będzie padał całą noc? No i co, jeśli rzeczywiście to niedźwiedź nahałasował? Na to wszystko zapada zmrok. Idę na ten rekonesans. Trawę oblepiają płaty mokrego śniegu. Czasem trudno utrzymać się na nogach. Tutaj kończą się nawet koleiny. Po drodze zostały tylko wgłębienia zarośnięte trawą. Od bardzo dawna nikt tędy nie jechał. Dalej jest chyba tylko gorzej. Chyba, bo mało już widać. Muszę pamiętać, żeby uważać przy krzaku. Za nim dwumetrowa skarpa a w dole błoto z kamieniami. Jest cień szansy. To prawdopodobnie droga. Żeby tylko nie zsunąć się w dół. Do Młodszego wróciłem już po ciemku. Odnalazłem go, bo krzątał się z czołówką na czole jak jakiś fantazyjny świetlik. - Jak droga? – pyta zasapany Młodszy, stękając i kręcąc nieprzykręcalną śrubę błotnika. - W porządku. Widziałem ją – odpowiadam, wiedząc że w tej sytuacji szczegóły nie wniosą niczego dobrego do naszej sytuacji. O skarpie powiem później. Prawdziwa ciemność przykryła nasze tymczasowe więzienie w dolinie. Śnieg rozpadał się na dobre, a wicher nie pozwala spadać mu pionowo w dół, tylko ciska i siecze po twarzach i dłoniach. Mimo to nie czuć mrozu. Może więc nas nie zasypie. Młodszy skończył swoją pracę. Ma na sobie tylko bluzę. Resztę zdjął, bo było mu gorąco. Teraz oprócz pary z ust, bucha z niego całego jak z lokomotywy. Mnie za to jest zimno, ale wiem, co nas za chwilę czeka. Rozgrzeję się. Pierwszy wywróciłem się ja. Już po kilku metrach. Nic takiego. Niewielki garb, trawa i bęc. Tyle widziałem w świetle reflektora. Młodszy pomógł mi podnieść motocykl. Trochę czekałem na niego, bo miękkie podłoże nie pozwala zostawić motocykla na bocznej podpórce. Co dwóch to nie jeden. Czekać się opłaca, bo nie muszę zdejmować bagażu. Coraz zimniejszy wiatr wyje w koronach drzew. Oczywiście ostrzegłem Młodszego o skarpie. Metr po metrze, bokiem przejechaliśmy szczęśliwie do jakby bardziej płaskiej przestrzeni. W międzyczasie przewróciłem się tylko dwa razy. To uczucie, kiedy jedziesz z ulgą po płaskim, i nagle światła 5 metrów od Ciebie przestają świecić na cokolwiek. Jak odcięte nożem. Wokół czarno. Wyciągniesz dłoń i już jej nie widzisz. Zbliżasz ją do siebie a ta z jednej strony biało-mokra od topniejącego śniegu. Przepaść? Lekki spadek? Zawrócić? Zostać? Nie. Sprawdzić. Żeby sprawdzić, trzeba poszukać kamienia, żeby motocykl się nie przewrócił. Idziemy obaj. Motocykli żaden nie wyłączył. Dwa snopy światła świecą w nicość. Mamy jeszcze latarki. Okazało się, że nie przepaść to, tylko lekki spadek. Dlaczego ta wyobraźnia jest taka bez wyobraźni? Spadek niewielki, tyle że po trawie a trawa tu dziś śliska. Ten zjazd prowadzi do drogi gruntowej. Jest tam błoto, ale są też kamienie. To musi się udać. Na trawiastym zjeździe wywróciłem się tylko raz. Później jeszcze na koleinie drogi, którą jakimś cudem znaleźliśmy. Potem jeszcze na kamieniach gdzie droga wiodła już tylko w dół, znów na kamieniach i jeszcze raz na kamieniach, ale koła znalazły się wyżej od kierownicy. Za każdym razem Młodszy porzucał swój motocykl i nie musiałem zdejmować bagażu. Wspomniałem o kamienistej drodze. To raczej parów z dnem z większych i mniejszych kamieni, po obu stronach porośnięty krzakami i drzewami. W zasadzie więc żaden z nas nie wiedział dokąd prowadzi i gdzie się skończy. GPS natomiast niezmiennie pokazywał, że to droga do jeżdżenia i że to dobry skrót. Właściwie był to kamienisto – drzewiasty parów. Może wąwóz. Nie można go było przejechać ot tak, jedynie się przewracając co jakiś czas. Co kilkadziesiąt metrów, w poprzek leżały powalone drzewa. Ktoś wyraźnie mówił NIE naszej pielgrzymce. No… Wtedy zdawały się drzewami. Teraz, z perspektywy fotela to najwyżej grube gałęzie W każdym razie co kilkadziesiąt metrów trzeba było zsiąść z motocykla, zostawić go tak, żeby nie upadł, przesunąć zwalone drzewo, wsiąść na motocykl i dojechać do następnej przeszkody. Taka PROCEDURA tylko trochę inna. Znam już ten stan, kiedy nie wiedząc co spotka się za zakrętem, spodziewam się najgorszego, ale to i tak okazuje się naiwną nadzieją. Za to każdy przejechany metr daje satysfakcję i chęci do pracy, chociaż sił już brakuje. Odcinek 2,5 kilometrowy pokonaliśmy w jakieś 3 godziny. Po trzech godzinach z prawdziwą radością odkrywców, witamy asfaltową drogę. Chyba bym ją ucałował, gdybym miał siłę klęknąć a potem podnieść się z tych klęczek Było ją raz widać z wysokości, kiedy zsuwaliśmy się po błotno – kamienistej ścieżce zawalonej drzewami. Widać też było światła domów ale to wszystko tak blisko a tak niedostępne i odległe było. Braterskie współzawodnictwo, tu w górach zamieniło się we wspólny cel. W zasadzie niemal bez słów każdy z nas wiedział co robić. Ani słowa narzekania, obwiniania czy innych niedorzeczności. Po prostu trzeba było coś zrobić i to robiliśmy, choć żaden nie wiedział z jakim skutkiem. Dopiero teraz, kiedy zatrzymaliśmy się na skraju drogi asfaltowej, wiatrak Obeliska przestał wyć. Mimo przejmującego zimna pracował niemal nieprzerwanie od samej góry. Śnieżyca ustąpiła pola zimnej nocy. Mimo zupełnego przemoczenia, mamy ją za przyjaciółkę. Wszak zimna, wiosenna noc, lepsza jest od śniegu sypiącego w poprzek, od znikającej, górskiej drogi, od skarpy w ciemnościach i od powalonych drzew. Jedyna przydrożna latarnia, choć ledwo świeci, jest jak święty ogień olimpijski. Na pewno pokonaliśmy kilka swoich słabości. Dziś do toksycznego jeziora już nie dojedziemy. Kto wie czy aby nie czekają tam zmutowane poczwary na nocnych wędrowców Pusta szosa z której właśnie podnoszą się opary mgły, niespiesznie zaprowadziła nas do przypadkowego domu z szyldem mówiącym o wolnych pokojach. To raptem kilka albo kilkanaście kilometrów. Hałas motocykli budzi tylko psy. Młodszy chciał tu rozbić namioty ale… nie dałem się sprowokować. W końcu pokrzyczeliśmy trochę, skacząc jednocześnie dla rozgrzewki. W domu zapala się światło. Ktoś do nas idzie, mówiąc coś po rumuńsku. To gospodarz. Skubnął nas za nocleg na więcej niż powinien. Żaden nie protestował. Przemarznięci, głodni i zmęczeni… A niech ma. Myśląc chyba, że spragnieni jesteśmy rozrywki, włączył telewizor. Przez ponad godzinę przy swojskiej palince i dwóch litrach wina o nijakim smaku, opowiadał którędy jechać dalej, nawet wtedy, kiedy obok notesu położyłem GPS. W końcu w swoim języku poinstruował co zrobić rano z kluczem, bo jego nie będzie. Kiedy odszedł, rzuciliśmy się na chipsy jak myśliwskie psy na dzika. Już ich nigdy nie zobaczy. Po tej kolacji, mokre ciuchy wieszamy na krzesłach tak, żeby schły przy farelce. Może się nie zapali. Dziwne to ale jedyne straty w motocyklu to urwane lusterko, pęknięty handbar, małe rysy na baku. To był pouczający dzień. Mapy CF
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Junakiem po świecie | Neo | Kwestie różne, ale podróżne. | 8 | 23.12.2021 09:34 |
Kraina krętych dróg – Korsyka 2018 | Hermes | Trochę dalej | 5 | 09.04.2020 18:00 |
Polskie zakątki na świecie | QrczaQ | Przygotowania do wyjazdów | 8 | 22.10.2014 23:11 |
50 najleszych dróg motocyklowych na świecie | sambor1965 | Umawianie i propozycje wyjazdów | 10 | 24.06.2010 22:39 |