Wróć   Africa Twin Forum - POLAND > Podróże. Całkiem małe, średnie i duże. > Relacje z podróży > Trochę dalej

Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26.01.2014, 18:57   #11
bathory
 
bathory's Avatar


Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
bathory jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
Domyślnie

Wykorzystując nadmiar wolnego czasu odwiedzamy kafejkę internetową i zjadamy obiad w jednym z barów. Kręcąc się tak po mieście kilka razy mijamy tą samą szkołę. Stanowimy chyba niezłą atrakcję dla młodzieży, zwłaszcza dla kilku chłopaków, na których co chwila wpadamy. Coś tam próbują zagaić po angielsku ale kończy się na good morning, where you come from. Dalej nauczyciel się nie popisał i nic więcej chłopaków nie nauczył. O ile w ogóle mają w szkole angielski.
Jesteśmy zmuszeni poszukać gdzieś noclegu. Zaczynamy się kręcić dwupasmową drogą wzdłuż Morza Czarnego, kilka kilometrów na wschód a potem na zaś. Wreszcie odbijamy w boczną dróżkę. Miasto szybko przechodzi w wiejską zabudowę a droga prowadzi doliną rzeki coraz wyżej i wyżej. Zaledwie kilkanaście minut od miasta a zupełnie inny klimat. Góry, lasy i co jakiś czas osiedla (wioseczki). Na każdym wzgórzu na którym widać zabudowania widać też minaret. W sumie nie wygląda to najlepiej bo miejsca na nocleg jakoś nie widać. W międzyczasie uzupełniamy zapasy wody z przydrożnego kranu (wiele takich w całej Turcji).





Na jednym z zakrętów naszą uwagę przykuwa zarośnięta dróżka prowadząca gdzieś w chaszcze. Musimy ją sprawdzić bo to może być nasza szansa. Zostawiam motocykl i idę zobaczyć. Okazuje się, że dróżka ma ze 40-50 metrów i dalej się kończy. Jest kawałek w miarę płaskiego miejsca pod namiot a co więcej nie widać stąd drogi. Inna sprawa, że kilkadziesiąt metrów nad nami widać minaret. Ale na lepsze miejsce nie możemy liczyć, ładujemy się tutaj.





Organizujemy sobie na spokojnie miejsce bytowania, Ernest przygotowuje się do prania aż tu nagle pojawia się dziwny jegomość. Wymieniamy ukłony i facet z zainteresowaniem zaczyna przyglądać się wszystkiemu. Namiotowi, motocyklom, praniu, sprzętowi, który wala się w nieładzie. Co rusz bierze coś do ręki z aprobatą albo pytaniem wyrysowanym na twarzy. Z półsłówek zaczynamy tworzyć skrawki rozmowy. Nasz gość przedstawia się jako Suleyman i po chwili proponuje nam abyśmy poszli z nim. Wskazuje do góry na minaret tłumacząc, że możemy tam spać i dostaniemy coś do jedzenia. Pokazaliśmy mu, że tu jest dobrze. Spytał czy mamy co jeść i pić po czym zabrał mój termos i poszedł.



Mieliśmy z Ernestem pewne obawy, żeby nie sprowadził nam tu jakiś gości. Chcieliśmy noc spędzić w spokoju, a od czasu kradzieży sen mamy nie do końca spokojny. Zwłaszcza, kiedy śpimy niedaleko ludzkich sadyb. Nie mija więcej jak pół godziny i wraca Suleyman. Na szczęście sam. Ale nie z pustymi rękami Dwa termosy herbaty, chleb, twarożek, oliwki, jabłka i coś o konsystencji dżemu a smaku kolorowych szklanych lizaków, jakie pamiętam z dzieciństwa No lepszej niespodzianki nie mógł nam zrobić.
Ernest kończy pranie i zaczyna się kręcić w samych gaciach. Kiedy Suleyman to dostrzega zakrywa oczy dłonią po czym drugą pokazuje do góry. No tak Allah nie lubi odsłoniętych nóg. Upominam Ernesta, że może trochę naruszać uczucia religijne naszego dobrodzieja





Już ubrany siada z nami i przy pysznym posiłku, czaju i rozmowach mijają nam dwie godziny. W jakim języku rozmawiamy? W czterech Suleyman kojarzy trochę słów po angielsku, całkiem sporo po niemiecku (jego ojciec pracował w Austrii), resztę uzupełniamy my polskim on tureckim Stąd też wiemy, że pracuje jako kierowca, starym transitem rozwozi dzieci do szkoły. Że w Trabzonsporze gra jakiś Polak, a Galatasaray jest słaby bo przegrywa z Realem. W pewnym momencie Suleyman nas przeprasza i odchodzi na bok, bierze dywanik i się modli. My mu nie przeszkadzamy. Wraca i rozmawiamy dalej. Trochę nas straszy mówiąc, że ta okolica jest niebezpieczna, zdarzają się napady z bronią, ludzie giną. Gdy to mówi, mówi szeptem, i patrzy w dół, jakby się bał mówić źle o innych gdy Allah słucha. Sprawdza czy nic nam nie brakuje, czy mamy latarkę, zapasowe dętki, czy kufry się zamykają. Daje nam swój adres z prośbą o wysłanie mu zdjęć. Zostawia nam też swoją latarkę i resztę jedzenia. W końcu żegna się z nami serdecznie i odjeżdża. Niesamowity gość. To właśnie m.in. dla spotkań z takimi ludźmi się podróżuje



W konsulacie stawiamy się tym razem punktualnie o 9 mimo, że Ernest po drodze się zgubił i trochę na niego musiałem czekać. Spotykamy hiszpańską parkę (http://aroundgaia.com/), tą której motocykl widzieliśmy parę dni wcześniej nad słonym jeziorem. Wychodzą z konsulatu ewidentnie niezadowoleni. Okazuje się, że od czasu kiedy w Aksaray złożyli wniosek o kod referencyjny, do teraz zmieniły się przepisy. I ich kod nie obowiązuje na motocykl. W tym układzie musieliby znów aplikować o taki kod i czekać kolejne dni. To nas nie nastraja pozytywnie. W konsulacie mówią nam, że na motocyklach nie wjedziemy bo mamy nie taki kod. Extra. Co ciekawe, zmiana przepisów dotyczy tylko motocykli i rowerów, nie ma problemów z samochodem, autobusem czy czymś innym. Mimo to składamy dokumenty stwierdzając, że jak nas nie wpuszczą na motocyklach to wjedziemy bez nich Wypełniamy formularze i ze świstkiem mamy się udać do jakiegoś banku i opłacić wizę (75 euro). Taaaak, tylko gdzie ten bank? Jego znalezienie zajęło nam trochę czasu i nie obyło się bez pomocy miejscowych, którzy zaprowadzili nas pod same drzwi. Wracamy z potwierdzeniem zapłaty i pani informuje nas, że wiza będzie do odebrania o 16:40 czyli za jakieś 5 godzin... No więc zaczynamy okupację. Jakieś jedzonko, kima na krawężniku, studiowanie mapy, nuda, nuda, nuda. Ernest wykorzystuje ten czas na tułaczkę po mieście - naprawę czołówki i uzupełnienie braków po kradzieży. I nie ma go naprawdę długo. W międzyczasie ja ucinam sobie pogawędkę z chińskim studentem, który zrobił sobie roczną przerwę aby pobujać się po świecie - autostopem. Wyjmując chiński paszport mówi, że to straszne gówno i same z tym problemy. Praktycznie wszędzie gdzie chce jechać musi płacić za wizę, a gdyby chciał wjechać do EU musi mieć coś około 10 tyś. baksów zabezpieczenia finansowego. W pewnym momencie z konsulatu wychodzi chłopak mocno zaskoczony tym, że nie dostanie wizy irańskiej na wjazd rowerem. Już jakiś czas temu wysłałem Ernestowi sms, żeby wracał, bo babeczka z konsulatu wyszła do mnie z radosną wieścią, że wizę można odebrać. A Ernest przychodzi dopiero po dwóch godzinach od tej informacji. Odbieramy nasze upragnione wizy, dla których straciliśmy sporo czasu i pieniędzy i możemy wreszcie opuścić miasto.







Ponieważ nie chcemy wracać tą samą drogą - a ponownie kierujemy się na południe - wybieramy inną, ładnie oznaczoną na mapie grubą, żółtą kreską. Czyli powinno być dobrze. I faktycznie z początku jest dobrze, ładny szeroki asfalt, dokoła skalne ściany, gdzieś tam obok płynie potok. Tylko w pewnym momencie asfalt się kończy a zaczyna szutrowa droga wijąca się zboczem góry. Tempo jazdy ewidentnie spada, robi się ciemno. Kategoria drogi wychodzi w końcu poza jakąkolwiek klasyfikację, jest pełno dziur i kałuż. Z lewej strony skały a z prawej krawędź i długo, długo nic aż gdzieś tam na dole szumiący potok. Tak wygląda jazda na krawędzi, jakiś błąd, niezauważona dziura czy większy kamień i można odbyć długi lot w nicość. A końca tej męczarni nie widać, co więcej wspinamy się coraz wyżej a zakręty są coraz bardziej ekstremalne. W pewnym momencie niczym miraż pojawiają się zabudowania, droga z polbruku, ludzie, sklepy, herbaciarnie, zupełnie inny świat. I jak szybko się pojawił tak szybko zniknął, a my znów toniemy w ciemnościach. Nie możemy tak dalej jechać bo czujemy, że to się źle skończy. Zatrzymujemy się na kawałku płaskiego, trawiastego terenu tuż nad jakąś chatką. Trzeba iść się zapytać czy można się tu rozbić. Padło na Ernesta. Otwiera mu wystraszona kobieta z synem. Jakoś tam jej tłumaczy o co chodzi, kobieta szybko przytakuje i się chowa.
Rano budzimy się z kapitalnym widokiem. Przed nami rozpościera się potężna dolina wraz z drogą którą jechaliśmy poprzedniego wieczora. Kiedy się pakujemy przychodzi do nas gospodyni, już mniej wystraszona, nawet z uśmiechem na twarzy i pyta czy nie chcemy czaju. Czaju to my zawsze chcemy Po chwili wraca a oprócz dzbanka z herbatą przynosi również tacę ze śniadaniem No jak tu nie kochać tych ludzi











Po pysznym śniadaniu ruszamy dalej w górę. Niestety już po kilkunastu minutach zatrzymują nas mundurowi i informują, że droga dalej jest nieprzejezdna :/ Świetnie, kupa czasu i kilometrów psu na budę. Chociaż, z drugiej strony? Ta adrenalina, to śniadanie, ten widok. Warto było A do tego mamy okazję zobaczyć wczorajszą drogę w blasku dnia. Już nie wydaje się taka ekstremalna, za to nabiera niesamowitych walorów widokowych. Musimy ponownie wrócić nad samo morze i odbić kilkanaście kilometrów dalej w inną drogą na południe.
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/
bathory jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 29.01.2014, 21:43   #12
bathory
 
bathory's Avatar


Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
bathory jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
Domyślnie

Zdaje się, że mamy wyjątkowe szczęście do trafiania na wspaniałe widokowo drogi. Odbijamy od morza na południe i z początku nic nie zapowiada czegoś niezwykłego. Ot jedziemy doliną, wzdłuż rzeki, co jakiś czas mijamy nawet spore wioski. W pewnym momencie muszę się zatrzymać. Gdzieś tam na krawędzi skalnej ściany koparka rozłupuje skałę, a to co rozłupie spada sobie bezwładnie na drogę. Kilkuminutowy, przymusowy postój pozwala mi trochę się przyjrzeć temu zjawisku. W sumie nic specjalnego. No i wreszcie zaczyna się robić ciekawiej. Nawigacja pokazuje, że wysokość n.p.m. wzrasta z każdym kilometrem coraz bardziej. Dokoła robi się przestronniej, ciasna dolina znika gdzieś po mojej prawej stronie w dole a my pniemy się jej lewym zboczem coraz wyżej. Otacza mnie samotność i znowu rozkoszuje się jazdą. Ernest został gdzieś z tyłu, pewnie strzela foty. Nie do końca mi się to podoba, bo cel obraliśmy sobie dzisiaj bardzo odległy - Jezioro Van i w takim tempie będzie ciężko tam dojechać. Z drugiej strony widoki aż proszą się o uwiecznienie. Tylko, że musiałbym się zatrzymywać co zakręt i pstrykać bez umiaru









Mijam najwyższy punkt trasy, przełęcz położoną na ponad 2600 metrach. Jest chłodno, nawet zimno. Znaki pokazują, że w zimie lepiej mieć łańcuchy. Wydaje się, że wtedy musi być tu naprawdę surowo. Widać pojedyncze porozrzucane chaty, prawdopodobnie pasterskie. Za to ludzi wcale. Później szorstki zimowy asfalt coraz częściej ustępuje odcinkom szutrowym. To jednak stan przejściowy bo wszędzie ślady budowy. Turcy drążą nowe tunele, upraszczające drogę, szkoda tylko, że pozbawią ją też walorów widokowych. W pewnym momencie dostrzegam coś co wygląda jak mongolskie jurty. Kręci się tam kilka osób no i jest sporo owiec. Nie wiedziałem, że Tureccy pasterze też bytują w tego typu namiotach.





Droga zaczyna powoli opadać, coraz częściej widać drzewa. I niech nikt mi nie wmawia, że jesień tylko w Polszy jest taka piękna. Owszem jest ale i w Turcji nie brakuje złota i wszelkich innych odcieni jakie mogą przybierać liście. Czekam na Ernesta na skrzyżowaniu dróg. Kończy mi się paliwo więc trzeba poszukać stacji. Spotykam Niemców (a może Austriaków - nie pamiętam) na KTM'ie 990. Jadą w przeciwną do nas stronę. W końcu dojeżdża Ernest. Musimy trochę zboczyć z trasy aby znaleźć stację. Na niej znów spotykamy znajomą parkę z KTM'a.







Ruszamy dalej na południe. Mijamy miasto Erzurum pędząc piękną autostradą. Przed nami potężne czarne chmury, za nami słońce, gdzieś po środku tęcza, wiecie normalne widoki
Niestety w którymś momencie dopada nas potężna nawałnica. Z nieba wali deszczem a potem gradem, do tego błyska z każdej strony. Droga zamienia się w rzekę, kompletnie nic nie widać. I boli! Cholernie boli, każdy jeden kawałek wody w postaci zamarzniętych kulek dokładnie odczuwam na swojej skórze. Trwa to zaledwie kilka minut, ale to wystarczy. Jesteśmy kompletnie mokrzy, pada GPS spot. Elektronika nie najlepiej zniosła nagły wzrost wilgotności i drgań. Szczęśliwie do wieczora już nie pada i pęd powietrza pozwala nam nieco wyschnąć. W mieście Agri ponownie się tankujemy, tradycyjnie na stacji wypijamy gratisową herbatkę Jest już ciemno, zimno i coraz bardziej nam się nie chce. Ernest prowadzi bo Garmin ma więcej bocznych ścieżek, gdzie można szukać miejsca na nocleg. Zdaje się, że coś tam wypatrzył bo zawraca. Odbijamy wąską szutrówką do góry co po ciemku nie jest najprzyjemniejsze. Na górze przestrzeni dużo, tylko wszystko jakoś dziwnie pod kątem. Ładujemy się w pole i rozstawiamy na niezłym spadzie. Zapowiada się sen przerywany walką z grawitacją. Do śpiworów pakujemy się bardzo szybko. Po drugiej stronie drogi i rzeki, w dolinie widać wioskę. To akurat w niczym nie przeszkadza. Bardziej niepokoi nas to, że dochodzą z niej odgłosy strzałów.

__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/
bathory jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 31.01.2014, 15:01   #13
Neno
 
Neno's Avatar

Zapłaciłem składkę :) Dział PiD

Zarejestrowany: Mar 2010
Miasto: Zambrów
Posty: 1,282
Motocykl: CRF1000L
Przebieg: 64321
Neno jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 5 dni 9 godz 15 min 6 s
Domyślnie

Powinniśmy byli zacząć od tego ale... jak zaczynaliśmy to klipu jeszcze nie było.
Za to teraz już jest.
Zapraszamy.
http://www.youtube.com/watch?v=zv3w9l62W08

Ostatnio edytowane przez Neno : 31.01.2014 o 15:10
Neno jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 31.01.2014, 16:21   #14
Brambi
 
Brambi's Avatar


Zarejestrowany: Jul 2011
Miasto: Chwałowice/Wrocław
Posty: 457
Motocykl: RD07
Przebieg: 99 000
Brambi jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 6 dni 22 godz 11 min 52 s
Domyślnie

Pięknie !
Brambi jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 01.03.2014, 13:15   #15
bathory
 
bathory's Avatar


Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
bathory jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
Domyślnie

Wbrew obawom budzimy się rano bez dziur w namiocie. Za dnia doskonale widać wioskę, z której dochodziły odgłosy strzałów. Wydaje się, że nie było szans aby można nas było stamtąd dostrzec. Wstępna trudność na początek dnia to nawrotka załadowanym motocyklem na tym zboczu. Na szczęście obywa się bez przygód.





Dzisiejszego dnia droga dalej prowadzi nas na południe w kierunku jeziora Van. Do samego jeziora jednak nie docieramy gdyż wcześniej odbijamy w prawo w boczną drogę. Po kilku kilometrach stajemy przy wiejskim sklepiku. Zebrane pod nim dzieciaki szybko wykazują zainteresowanie naszymi osobami. Krótkie zakupy kończą się małą sesją fotograficzną.



Jedziemy dalej w kierunku potężnego masywu zarysowującego się przed nami. Nijaki asfalt szybko przechodzi w szuter. Spotkani na rozstaju dróg pasterze niewiele nam pomagają więc zdajemy się na Garmina. Ma swoje fanaberie, czasem wyszukuje dziwne trasy, czasem się wyłącza ale bez niego byłoby kiepsko. W pyle i kurzu unoszącym się spod kół jedziemy otaczając wulkaniczny masyw od północnej strony. Mijamy małą pasterską wioskę, skromne domy, ludzie spoglądający z ciekawością i wszędobylski zapach bydła. Te jednak dostrzegamy dopiero za wioseczką na pastwiskach. Niestety wzbudzamy zainteresowanie psów pasterskich, które postanawiają na nas zapolować. Niezbyt miłe to przeżycie, bo to nie małe kundelki a wielkie i masywne psy, dodajemy więc stanowczo gazu i zostawiamy je w tumanie kurzu. Jedziemy tak jeszcze kilkanaście kilometrów, pozostawiając ślady cywilizacji daleko w tyle. Wreszcie, gdy wyjeżdżamy zza zakrętu, nieco poniżej ukazuje nam się malutka osada. Kilka gospodarstw i spora mętna kałuża, będąca zapewne wodopojem dla zwierząt. Według Garmina jesteśmy na miejscu. Dalej, a w zasadzie wyżej (jesteśmy na blisko 2500 metrów) chyba już się dojechać nie da. Zjeżdżamy powoli między budynki, ludzie, głównie dzieci spoglądają na nas nieśmiało. Podobnie jak mężczyzna, którego obieramy za cel. Podjeżdżamy, witamy się i próbujemy zebrać potrzebne nam informacje. Otóż chcemy tu zostawić nasz dobytek i ruszyć w górę, na drugi co do wysokości szczyt turecki - Suphan Dagi. Konwersacja nie idzie nam najlepiej bo każdy z nas używa nieznanego drugiemu języka, dopóki nie pada nazwa szczytu i gest sugerujący marsz. Wtedy nasz rozmówca się ożywia a z jego gestów wnioskujemy, że się da i w ogóle wszystko ok. Nagle za naszymi plecami robi się jakieś zamieszanie i spośród małego tłumku wychodzi do nas dojrzały, elegancko ubrany mężczyzna. Podajemy sobie dłonie i zaczynamy od nowa nasze eksplanacje. Po chwili gość prowadzi nas w kierunku czegoś co okazuje się jego garażem. Pokazuje aby zaparkować motocykle obok jego forda. Tak też robimy. Uznajemy, że chyba się dogadaliśmy i możemy tu wszystko bezpiecznie zostawić. Zaczynamy się powoli przebierać i pakować niezbędny ekwipunek do plecaków. Cała wioska się nam przygląda. Szef (tak nazwaliśmy właściciela garażu) kilka razy proponuje nam czaj u niego w domu. Oczywiście zaproszenie przyjmujemy tyle że samo przebieranie dosyć długo nam się ciągnie. W międzyczasie wszyscy z zainteresowaniem oglądają nasz sprzęt, aparaty, kamery, mój nóż („Rambo"“ - jak go nazwali) no i oczywiście motocykle. Pytam jeszcze szefa czy torby można schować u niego w domu. Nie robi żadnego problemu.













Wreszcie spakowani kierujemy się do jego domu. Przed wejściem oczywiście zostawiamy buty i plecaki. Wchodzimy do izby, w której siedzą same kobiety. Co ciekawe na środku pod ścianą stoi płaski telewizor. Tu jednak siedzieć nie będziemy, Szef prowadzi nas do kolejnej izby. Podłoga tu jest cała wyścielana dywanami a dokoła porozkładane są poduszki do siedzenia. Z nami wchodzi młody chłopak i jeszcze jeden mężczyzna. Kobiety zostają. Siadamy w czwórkę i przez moment z zaciekawieniem i pewnym zmieszaniem patrzymy się na siebie. Szef zdaje się emanować jakąś dumą, czy to z faktu, że nas zaprosił, czy z tego, że ma taki dom. Wtem wchodzi mała dziewczynka z tacą, szklaneczkami i dzbankiem. I zaczyna się rytuał. Małe szklaneczki napełniają się za pomocą małych rączek i lądują tuż przed nami, Jest też oczywiście cukier w kostkach. My wrzucamy go do szklaneczek, Szef bierze do ust i sączy przezeń herbatę.







Herbata przełamuje lody i wkrada się między nas ożywienie, zaczynamy jakąś nieporadną rozmowę. Mimo, że używamy słów, więcej rozumiemy i przekazujemy gestami. Nasz gospodarz nazywa się Nesim. Młody chłopak to jego syn Feizi, a drugi mężczyzna to Rassul. Wszyscy trzej są bardzo sympatyczni. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim lata jeszcze mały brzdąc, zdaje się najmłodsza pociecha Nesima. Szef opowiada nam o swojej rodzinie, pokazuje zdjęcia synów na ścianie (wiszą tam tylko synowie) i mówi, że wszyscy wyjechali do miasta. Został tylko Feizi. Dowiadujemy się też, że zachodnia Turcja i Istambuł są złe, Ameryka też. Szef pyta o Polskę. Odpowiadamy, że Polska jest dobra Gdzieś tam w kącie Ernest dostrzega jakiś wolumin. Pytamy co to. Okazuje się, że Koran. Córka Nesima z szacunkiem bierze go w ręce, całuje okładkę i otwiera. Z przyjemnością przyglądamy się misternie zdobionym stronom. Niestety nie możemy zrobić zdjęć. Po chwili z takim samym szacunkiem dziewczynka odkłada księgę.



Wreszcie przychodzi pora aby ruszać. Jest już południe a czterotysięcznika nie zdobywa się między obiadem a kolacją. Nesim pyta jeszcze czy nie chcemy czaju na drogę. Idę więc do plecaka po swój termos. Wracając słyszę głośne i stanowcze:Kurd! Kurdystan!. Pytam więc po powrocie Ernesta o co chodzi. Gdzieś nam to umknęło, w ogóle się nad tym nie zastanawialiśmy do tej pory. A teraz już wiemy, jesteśmy w Kurdystanie, w kurdyjskiej wiosce. To dlatego Nesim niezbyt przychylnie wypowiada się o zachodniej (administracyjnej) części Turcji. Relację kurdyjsko-tureckie od dziesiątek lat nie układają się dobrze. Siadam z moim termosem (0,7l) a Nesim patrzy i się uśmiecha ironicznie. Po chwili wchodzi jego córką, z - na oko - 5 litrowym termosem, takim ze szkłem w środku. Teraz to my się śmiejemy i próbujemy wytłumaczyć, że nie damy rady tego ze sobą targać. Szef nie ma wyjścia, ustępuje a my zalewamy tylko nasz mały termosik. Dostajemy jeszcze zapas chleba, owczego sera i oliwek. No to z głodu nie zginiemy.









Żegnamy się z naszym gospodarzem, zarzucamy plecaki i ruszamy w góry. Od ponad 10 dni siedzimy głównie w siodłach motocykli, nasze nogi nie są więc zbyt skore do poruszania się, szczególnie w górę i z balastem. Tak więc tempo z początku jest bardzo spacerowe. Co więcej, to nie Tatry czy Alpy, nie ma tu żadnych szlaków, tabliczek czy ścieżek. Znaczy ścieżki są ale pasterskie. Drogę więc musimy wybierać sobie sami „na oko“. Ponoć na wejście na Suphan Dagi wymagane jest jakieś pozwolenie administracyjne, no cóż, my mamy zgodę Nesima - nam wystarczy Wybieramy drogę względnie na wprost, jako cel obierając prawe,skrajne zbocze szczytu. Kluczymy wężowym tropem aby łatwiej nabierać wysokości. Z początku jest w miarę łagodnie, dużo tu jeszcze trawy i śladów pasterskiego bytowania. Wychodzimy na spore wypłaszczenie że pozostałościami obozowania pasterzy. Od tego miejsca podejście robi się trudniejsze. Idziemy bokiem żlebu a pod nogami coraz więcej kruchych wulkanicznych skał. Odwracamy się a widok zapiera dech. Przestrzeń zdaje się być nieograniczona, bo aż po horyzont nie ma praktycznie żadnych innych gór. W dole została nasza wioska, tak mała, że ledwie dostrzegalna. Robimy przerwę i cieszymy się tym widokiem i piękną pogodą.























Przerwa jednak długo trwać nie może, bo czasu wiele nie mamy i jutro chcemy atakować już szczyt więc dziś musimy obozować jak najwyżej. Pod wieczór po 6 godzinach marszu znajdujemy w miarę płaski kawałek terenu i rozbijamy namiot na 3500 metrach. Wieczór jest jeszcze w miarę spokojny a niebo przejrzyste, czuć jednak, że wiatr się wzmaga.







W nocy następuje załamanie pogody i załamanie snu. Kiedy budzę się pierwszy raz, boczna ściana namiotu leży mi na twarzy. Wieje niesamowicie, a ponieważ namiot jest bez fartuchów zimne powietrze wlatuje również do środka. Każde kolejne przebudzenie wzmaga złość, praktycznie nie da się spać, szarpie namiotem niesamowicie. W takich warunków dociągamy do rana. Niestety namiot nadal leży na nas. Wychylamy głowy na zewnątrz aby przekonać się, że przyszła do nas zima. Czarne chmury, biały śnieg i potężny wiatr. Nic tylko atakować szczyt. Leżymy więc dalej w ciepłych śpiworach i czekamy na jakieś okno pogodowe. Te następuje dopiero po 10tej.





Wychodzimy zostawiając obóz i pniemy się z wolna do góry. Nie jest dobrze, czarne chmury co chwila przewalają się przez grzbiet, co jakiś czas popaduje śnieg i nieustannie wieje. Po jakimś czasie zaczyna też błyskać i grzmieć. Ernest jest trochę z przodu i zdaje się nie zwraca zbytnio uwagi na coraz większe niebezpieczeństwo pchania się wyżej. W końcu się zrównujemy a pogoda załamuje się totalnie. Wieje, sypie, błyska i grzmi.





Chowamy się w zagłębieniu skalnym, żeby przeczekać burzę. Jesteśmy na blisko 3800 metrach ale decydujemy się na odwrót. Jest zbyt niestabilnie i nie ma sensu ryzykować, zwłaszcza, że cały czas musimy wyszukiwać sobie dobrą drogę. Po kilkunastu minutach przestaje grzmieć i szybkim krokiem schodzimy do obozu. Przemarznięci pakujemy się w śpiwory.





Dochodzimy do siebie i wyczekujemy kolejnego przejaśnienia aby się spakować i zejść do wioski. To następuje dopiero po 14tej. Szybko się zwijamy, choć namiot wyrywa z rąk i zaczynamy zejście. Po chwili znowu pogoda się sypie, zaczyna padać, wpierw śnieg, potem deszcz. Widoczność znikoma. Dobrze, że mamy GPS więc schodzimy po śladzie. W końcu jednak padają baterię. Na szczęście najgorszy odcinek drogi za nami, w krótkich przejaśnieniach dostrzegamy wioskę, wyznaczającą nasz kierunek. Na dole jeszcze trochę błądzimy między wzgórzami i skałami aż wreszcie wychodzimy na drogę tuż przed zabudowaniami. Spotykamy Rassula i jego brata Mehmeta wracających ze stadem, jesteśmy bezpieczni, u swoich
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/
bathory jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 01.03.2014, 16:33   #16
bathory
 
bathory's Avatar


Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
bathory jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
Domyślnie

Ponieważ nie chcemy nadwyrężać gościnności tutejszych ludzi postanawiamy rozbić namiot w pobliżu garażu Nesima. Jego samego zdaje się nie ma w wiosce bo nie widać auta. Zaczyna padać. Podchodzi do nas mężczyzna, który gestami pokazuje nam, żebyśmy spali u niego. Z początku się opieramy nie chcąc się narzucać, w końcu jednak ustępujemy. Idziemy do niego do domu, na drugim krańcu osady. Obmywamy ręce i twarze i siadamy w głównym pokoju. Tym razem jest nas więcej, oprócz Selima (gospodarza) również jego syn Efe, Rassul i Mehmet, których spotkaliśmy przed wioską oraz syn Nesima - Feizi. W izbie obok zdaje się są też córki Selima. I tradycyjnie na środku pokoju ląduje wielka taca, małe szklaneczki, dzbanek z czajem i kolacja. Atmosfera jest mniej napięta, jakby mniej oficjalna jak w domu Nesima. Szybko zaczynamy się komunikować. Rassul wpada na dobry pomysł i zaczynamy porozumiewać się pokazując przedmioty i zjawiska i mówiąc ich nazwy, my po polsku i angielsku, oni po kurdyjsku i turecku. Całkiem nieźle nam to idzie, jest sporo zabawy. Robimy sobie też pamiątkową sesję zdjęciową. W końcu poprzedniego dnia Nesim dał nam adres aby przesłać mu zdjęcia, będzie więc ich więcej















Wreszcie po najedzeniu się i wypiciu morza herbaty zbieramy się do snu. Selim z Efem przygotowali nam posłanie w osobnym pokoju. Z rozkoszom kładziemy się w świeżej pościeli i próbujemy zasnąć. Pół godziny później dochodzi nas dźwięk nadjeżdżającego samochodu. Słyszymy jak ktoś wpada do mieszkania i zaczyna robić jakieś zamieszanie. Otwierają się drzwi naszego pokoju i staje w nich wyraźnie pobudzony Nesim. Nerwowo gestykuluje i krzyczy. Każe nam się zbierać. Niechętnie więc się pakujemy przeczuwając, że coś może być nie tak. Może faktycznie trzeba mieć pozwolenie na wejście na Suphana? Może nasz gospodarz dowiedział się o tym gdzieś w mieście? Wychodzimy z domu, w biegu żegnając się z Selimem i dziękując mu za gościnę. Na zewnątrz pada. Pakujemy się do forda, Nesim cały czas coś mówi. Szkoda nam Seilma i Efego, bo zdaje się, że Szef nieco ich zrugał. Na szczęście jednak nie wyjeżdżamy nigdzie daleko. Trafiamy do domu Nesima. Kiedy już siedzimy na podłodze u niego w pokoju Nesim się uspokaja. Za chwile pojawia się herbata. Chyba czujemy o co chodzi. Szef chyba czuł się odpowiedzialny za nas, jako ten który nas pierwszy ugościł ale chyba bardziej jako najważniejsza osoba w osadzie. Może też było mu w jakiś sposób głupio, że jego gości przejął ktoś inny. W każdym razie znowu musimy wypić sporo czaju nim spokojnie będziemy mogli zalec i wreszcie odpocząć po nieudanej ale ciężkiej próbie zdobycia czterotysięcznika.
Rano ponownie siedzimy z Nesimem przy herbacie i pasterskim śniadaniu. Czas jednak się zbierać. Pakujemy nasz dobytek z powrotem na motocykle i żegnamy się z naszym kurdyjskim przyjacielem. Nesim pyta, czy dałbym „nóż Rambo“ jego synowi“. I weź tu odmów człowieku za taką gościnę? Bez większego żalu rozstaje się więc z moim Gerberem. Jeszcze ostatnie wspólne zdjęcie i zapalamy maszyny. Pozostawiamy samotną górską osadę i niezdobytą górę, której wierzchołek cały czas tonie w chmurach. Suphan Dagi nie był dla nas łaskawy.



















Najwyższa pora myśleć o opuszczeniu gościnnej Turcji. Jedziemy więc ponownie na północ aby odbić w kierunku irańskiej granicy. Szybko dopada nas deszcz, temperatura też nie rozpieszcza, jest jakieś 10 stopni. Po kilku godzinach zjeżdżamy do przydrożnej knajpy. Musimy trochę wyschnąć i się ogrzać. Przy okazji zjeść obiad i skorzystać z netu. Knajpę prowadzi bardzo przyjemny jegomość, który serwuje nam bardzo dobrą rybkę. Przy okazji wypijamy kilka herbat i ze dwie kawy, internetu niestety nie ma ale spisujemy na laptopie przeżycia ostatnich dni i zgrywamy zdjęcia. Na koniec gość kasuje nas tylko za rybę, piliśmy za gratis Czy tak nie może być wszędzie?



Szeroka dwupasmowa droga prowadzi nas wprost na wschód. Tym razem na nocleg zjeżdżamy jeszcze za dnia chcąc jak najszybciej schować się przed tym co niesie ze sobą potężna czarna chmura. Zaraz po wejściu do namiotu zaczyna kropić. Jednak deszczowy kataklizm przeszedł gdzieś bokiem.
Z rana prace porządkowe, głównie wokół twarzy i głowy Ernesta, który postanowił pozbyć się nadmiaru owłosienia. Ja zgodnie z autorską tradycją, na wyjazdach się nie golę więc mam problem z głowy





Docieramy do miasta Dogubayazit i próbujemy się w nie zgłębić aby znaleźć kafejkę. Miasto odstręcza, jest jakieś brzydkie i chaotyczne. Postanawiamy je opuścić. Tabliczka informacyjna pokazuje, że do granicy zostało około 30 km. Po drugiej stronie ulicy, ze szczytem ukrytym w chmurach, piętrzy się góra marzenie - Ararat.



Chwilę później mijamy stację benzynową i coś nas kusi aby zawrócić i zajechać tam. A może akurat mają internet? No i jak się okazuje mają Na stacji siedzi grupka facetów, jeden z nich - Musa - mówi całkiem nieźle po angielsku. Mamy więc internet i możemy sobie pogadać. Nie brakuje też oczywiście herbaty. Większość z nich pracuje w zakładzie, znajdującym się tuż za stacją. Kierownik stacji chwali się swoim małym arsenałem, strzelbą i pistoletem. Ponoć ma też kałacha ale nie tutaj Musa coś wspomina, że będą musieli iść na obiad. Okazuje się, że zapraszają również nas. Na stołówce jesteśmy niezłą atrakcją. I jak zwykle wszyscy są bardzo życzliwi i przyjaźni. Zjadamy pyszny posiłek w doborowym towarzystwie. Wysyłamy relację do Polski, załatwiamy sobie w razie czego miejsce na pozostawienie motocykli, w razie gdyby nas nie wpuścili z nimi do Iranu. Obiecujemy też, że wracając zajedziemy tu i zdamy relację.











Przed granicą ciągnie się 11 kilometrowy korek ciężarówek. My mijamy go bokiem i podjeżdżamy do bramki dla osobówek. Na tureckiej granicy nie ma większych problemów. Ostatni urzędnik przed irańską bramą po zajrzeniu w nasze paszporty woła: Dzień dobry! Okazuje się, że studiował w Szczecinie a teraz mieszka z żoną - polką w Dogubayazit. Jest miło ale komputer wyrzuca mu, że Ernest musi jechać na prześwietlenie. Trwa to chwilę, którą spędzam na rozmowach z kurdyjskimi pracownikami jadącymi do Iranu. Wreszcie metalowa brama otwiera się przed nami i wjeżdżamy na ziemię irańską.



__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/
bathory jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 04.03.2014, 21:00   #17
bathory
 
bathory's Avatar


Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
bathory jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
Domyślnie

Tu nieco szerzej o pobycie u Kurdów:

http://www.peron4.pl/turcja-na-kurdyjskiej-ziemi/
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/
bathory jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 07.03.2014, 04:03   #18
Boski-Kolasek
 
Boski-Kolasek's Avatar


Zarejestrowany: Jun 2010
Miasto: Bieszczad PL, co. meath IRL.
Posty: 1,630
Motocykl: nie ma!!!!!!!
Przebieg: +-50k
Boski-Kolasek jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 6 dni 6 godz 7 min 47 s
Domyślnie

fajna ta Turcja!
__________________
Plany i marzenia to pozwala twardo stapac w rzeczywistosci.... chyba!!!!!!
Boski-Kolasek jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 07.03.2014, 09:56   #19
igi
Ciśnienie rośnie ;)
 
igi's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2012
Miasto: Opole
Posty: 636
Motocykl: RD07a była... :(
Przebieg: 58000
Galeria: Zdjęcia
igi jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 tygodni 6 dni 13 godz 4 min 28 s
Domyślnie

__________________
Lepiej przeżyć małą przygodę, niż siedziec w domu i czytać o dużej.
igi jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 07.03.2014, 16:38   #20
Brambi
 
Brambi's Avatar


Zarejestrowany: Jul 2011
Miasto: Chwałowice/Wrocław
Posty: 457
Motocykl: RD07
Przebieg: 99 000
Brambi jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 6 dni 22 godz 11 min 52 s
Domyślnie

Wspaniała relacja i zdjęcia a tekst lekki i ciekawy bardzo !
Brambi jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz


Zasady Postowania
You may not post new threads
You may not post replies
You may not post attachments
You may not edit your posts

BB code is Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wł.

Skocz do forum

Podobne wątki
Wątek Autor wątku Forum Odpowiedzi Ostatni Post / Autor
LS2 MX 456 miał ktoś w garści? majo Kaski 14 08.02.2015 14:31
MotoGóry 2013 - czyli zdobywamy najwyższe szczyty Kaukazu airwolf Trochę dalej 13 03.10.2013 13:33
Na Wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja! - Czyli jak planować, żeby wyszło kompletnie inaczej niż się planowało czosnek Polska 61 15.02.2011 20:28
czy ktos miał styczność z napędami VAZ?? krystek Rama, zawieszenia, napęd 9 18.08.2008 01:03


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:12.


Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.