29.10.2008, 19:28 | #241 | |
Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Warszawa
Posty: 3,668
Motocykl: RD04
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 3 tygodni 2 dni 5 godz 18 min 56 s
|
Cytat:
A to bylo tak. Dzionek zapowiadal sie rzeczywiscie nudno i asfalt pozwolil na rozwiniecie predkosci i skrzydel. Zjechalismy z glownej drogi na te w strone Kazarmanu i wiedzialem, ze tuz za mostem konczy sie asfakt i zaczyna szutrowa rzeznia. Prowadzilem grupe, na moscie dopadlem audi ( a nie Wolge) i chcialem je wyprzedzic zeby nie lykac kurzu. No i wyprzedzilem. Powiedzialem tylko Marcie, ze rzeka nazywa sie Naryn i wpadlem na szutrowke. Bylo na moje oko jakies 70 km/h. Nie pocelowalem w odsypane i najechalem na miekkie, motocyklem bujnelo, skontrowalem i sie zaczął taniec. Prawda jest taka, ze gdybym jechal wolniej to mialbym z czego odkrecic i moto pewnie by wyprostowalo i pojechalbym dalej. Jednak bylem na takim biegu, ze byla dupa. Bronilem sie jakies 30-40 metrow skladajac sie w coraz glebsza amplitude. Bynajmniej tego nie kontrolowalem. W koncu mnie owinelo dookola motocykla i wyplulo z siedzenia. Wiem na pewno, ze nie przelecialem nad kiera, tak na moje rozeznanie po prostu wypieprzyla mnie z motocykla sila odsrodkowa. No niestety od razu wiedzialem, ze z Marta jest niedobrze. Tutaj dodam ze bylismy full ubrani, z ochraniaczami etc. pomimo tego, ze bylo bardzo cieplo. Od razu bylo widac ze z palcami jest niefajnie. Dodam tylko, ze Marta zarabia na zycie stukajac nimi w klawisze. No, ale wielkiego szoku nie bylo na miejscu, choc Podos to dosc dramatycznie opisal. Bylem wsciekly na siebie i prawde mowiac jestem do tej pory, bo to ewidentnie moj blad. W dodatku niesmialo napisze ze nie brakuje mi doswiadczenia w jezdzie po takich drogach, a jednak zdarzylo sie to mnie. Mea maxima culpa. O babcie bylem spokojny i rzut oka wystarczyl, by wiedziec ze bedzie nadawala sie do jazdy. Troche mnie dupsko bolalo i reka tez, ale chlopcy faktycznie w kilkanascie minut nadali babci wyglad afrykopodobny. Wiedzialem, ze Kazarman to dziura i kiepsko tam bedzie z opieka medyczna, ale wiedzialem tez ze zaraz dalej jest Jalalabad, Osz i dobra droga do Biszkeku. Rozsadek kazal wiec napierac, a nie wracac do Narynia. Polecialem do przodu troche szybciej, bo czulem sie troche niezrecznie po tej wywrotce i balem sie ze zlapie jakas schize co to pozniej meczy czlowieka miesiacami nie pozwalajac normalnie jezdzic. No wiec tak troche na przelamanie pojechalem i w Kazarmanie znalazlem szpital powiatowy. Troche poczekalem i po 2 godzinach dojechal Qsma z Marta. Na pogotowiu przyjmowal dyrektor szpitala. Wyslal karetke po radiologa, zrobiono zdjecie, potwierdzono diagnoze i facet sie wzial za nastawianie palca. Poprzedzono to zastrzykiem przeciwbolowym. Za zdjecie kazano zaplacic ok. 2 dolarow. Nastawiania nie bylo w cenniku wiec pogadalismy troche po rosyjsku i dyrektor machnal reka. Nie bede was epatowal opisem tego szpitala: napisze tylko, ze bylo bardzo biednie. Na szczescie byly strzykawki jednorazowe, ale to wlasciwie tyle co dobrego mozna powiedziec. Facet od razu zaznaczyl, ze w Jalalabadzie trzeba pojsc do chirurga, ktory to zobaczy raz jeszcze. Tak tez sie stalo i stwierdzono, ze trza to zrobic raz jeszcze. Niestety zlamanie jednego palca jest przezstawowe i raczej bedzie to trudne. Nastawiono, zagipsowano a nastepnego dnia w Osz powiedziano ze trza raz jeszcze. Po powrocie do Polski okazalo sie ze tak naprawde potrzebna byla operacja, ale taka i w Polsce trudno byloby w malym osrodku przeprowadzic. Minelo 2,5 miesiaca, Marta chodzi na rehabilitacje 2-3 razy w tygodniu. Zakres ruchu sie powiekszyl, ale daleko jej do sprawnosci ktora miala. Oczywiscie nie moze pracowac. Wszystko wskazuje na to, ze czeka ja operacja. Pamietajcie o tym jak pocinacie szutrowkami... |
|
29.10.2008, 20:07 | #242 |
Stary (P)iernik
Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Świeradów Zdrój
Posty: 3,769
Motocykl: XR400 , XR650L XL600V
Online: 4 miesiące 2 tygodni 6 dni 9 godz 39 min 10 s
|
Mhm, mówiłem już dawno temu ,ze tempo za szybkie.
Podobnie się mogło stać jak się wypieprzyłeś z młodym... Też wtedy kilka razy mało konkretnej gleby nie zaliczyłem goniąc grupę. Poszaleć można koło komina .... sorry za reprymendę
__________________
Ostatnio edytowane przez Franz : 29.10.2008 o 20:11 |
29.10.2008, 20:14 | #243 | |
Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Warszawa
Posty: 3,668
Motocykl: RD04
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 3 tygodni 2 dni 5 godz 18 min 56 s
|
Cytat:
E no... z mlodym wyrznalem bez predkosci wlasciwie. I bez zadnych konsekwencji. Co nie znaczy, ze nie masz racji w ogole. Tisze jediesz dalsze budiesz... |
|
04.11.2008, 18:25 | #245 |
Zarejestrowany: Jan 2005
Miasto: Kraków
Posty: 3,988
Motocykl: RD07a
Galeria: Zdjęcia
Online: 3 tygodni 6 dni 14 godz 28 min 34 s
|
Kirgizja cd
12 sierpnia Rano obudziła nas upał. Miejsce biwaku było ulokowane na trawiastej półce na zboczu dopływu Narynia i wystawione było całkowicie na bezlitosne plące promienie słońca. Błyskawicznie wyskoczyliśmy z namiotów, wiadomo, szybkie dobudzanie kawką i poszliśmy sprawdzić możliwość wykąpania się w rzece. Powoli przedzieraliśmy się przez nadrzeczne krzewy, pomni uwag Sambora o skorpionach i wężach, występujących już tutaj w znacznej liczbie. Wagę tych przestróg pojęliśmy przepłaszając jakąś „anakondę” wygrzewającą się na ścieżce wprost u naszych stóp. Woda okazała się za zimna i za rwąca na kąpiel, ale wystarczająca by zmyć z siebie kurz i wspomnieniami dnia wczorajszego. Marta spała dobrze, nafaszerowana środkami przeciwbólowymi, wsadzamy ją do Qśmy, szybko zwijamy obóz i wyruszamy podgonić resztę ekipy. Chcemy dziś dotrzeć przez Dżalalabad do Osh, już na spokojnie, i tam zamelinować się na dzień dwa w cywilizacji. Całość coś ponad 200 km, z czego połowa asfaltem. mapadnia Osh.JPG Startujemy i po godzinie wspinaczki, tuż przed przełęczą Kołbama (3100m) doganiamy ostatniego w kawalkadzie samochodowej. Za chwilę jesteśmy na przełęczy – już wszyscy razem. Widok z góry w stronę Jalalabadu jest naprawdę imponujący, znowu kawał dziury i gdzieś daleko na konću na dnie widać kreseczkę drogi. Wszytsko oczywiście po szutrze i kamieniach. Marzenie motocyklisty. Dla takich dróg wszakże tu przyjechaliśmy. Puściliśmy się więc na dół, pomni wydarzeń dnia wczorajszego, ale też w znacznie lepszej już formie fizycznej i psychiczniej. Sztywność ruchów minęła zupełnie, silniki dudniły równomiernie no i kompletną już ekipą ponownie posuwamy się naprzód. Kolbama1.jpg Kolbama2.jpg Trochę nas pokarało przez to rozdzielenie się. Wygoda wożenia betów w samochodach brała nieraz górę nad rozsądkiem i nagle okazało się, że to ktoś nie ma śpiwora, inny materaca albo zapasów żarcia czy wody. I z czystej wygody zakupy, zamiast na naszych objuczonych rumakach, lądowały w czeluściach samochodu lub w mroźnych otchłaniach lodówki. I przyznać się muszę, że tej ostatniej pokusie nie byłem w stanie niejednokrotnie sprostać. No może nie mogłem jeszcze się powstrzymać przed zbieraniem różnych kamieni zamówionych przez moją córkę oraz forumowiczów. Miałem taką torbę u Kajmana, która z dnia na dzień stawała się, cięższa i cięższa i na szczęście zanim zwróciła jego uwagę trzeba było wracać. Dzięki Gosiu. Jazda na dół zajęła nam chyba z godzinę, taki kawał trzba było przejechać. Potem jakoś nic nie utkwiło mi specjalnie w pamięci no może oprócz specyficznego sposobu suszenia ziaren słonecznika… Słonecznik1.jpg Słonecznik2.jpg Słonecznik4.jpgSłonecznik3.jpg Wczesnym popołudniem dojeżdżamy do Jalalabadu, sporego miasta, ale, jako że było tylko miastem tranzytowym, wspomnienia z niego związane będą wyłącznie z szaszłykami baranimi popitymi coca-colą w przydrożnej knajpce pod parasolami. Tu się nauczyłem, że trzeba zamawiać minimum 3 takie szaszłyki, bo jeden to może robić, co najwyżej, za nędzną hors-d’oeuvre. Co do coli, to tradycyjnie służyła ona jako środek bakteriobójczy, stosowany doustnie, każdorazowo do posiłku z niewiadomego źródła. Zasadniczo stosowanie zasady „Boil it, cook it, peel it, or forget it (Obierz, ugotuj albo zapomnij) przywieziona z Indii, miała tutaj również swoje zastosowanie, jako że azjatycka flora bakteryjna różni się od naszej, a jej skutki bywają zgubne. Przekonał się o tym kiedyś dotkliwie Jojna, wiec nie chcieliśmy pójść jego śladem. Surowiźnie mówiliśmy nie, no chyba, że kupionej własnoręcznie i umytej. Po pewnym czasie, gdy uznawaliśmy, że nasze żołądki są już odporne, pozwalaliśmy sobie na małe sałatki pomidorowo – cebulowe – tak jak teraz. Droga z Jalalabadu do Osh w swojej najkrótszej wersji biednie przez Uzbekistan, który, nie wiedzieć skąd, wbija się tu swoim językiem, przez lata kompletnie zakłócając sensowną komunikację między dwiema częściami Kirgizji. Sambor w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku (sic!) przejechał na własne ryzyko tą trasę w bagażniku Łady, my zaś, ponieważ byliśmy na wakacjach, skorzystaliśmy z nowo wybudowanej autostrady przez Ozgon. Droga ta wprawdzie nadrabia kilkadziesiąt kilometrów, ale biegnie po równym jak stół asfalciku, którego byliśmy już spragnieni. Dobrze jest wiedzieć o istnieniu tej drogi, bo nie ma jej na wielu dostępnych mapach. Pewnie niedługo się to zmieni. Tak więc, odkręcaliśmy manetki tyle na ile pozwoliły zapakowane sprzęty, opony i zdrowy rozsądek. Znaczy się jechaliśmy stówką. No dobra sto dziesięć. Cała trasa mająca około sto kilometrów przeleciała jak z bicza trzasł i po południu byliśmy w Osh. Jako że Sambor został z Martą w Jalalabadzie w celu sprawdzenia czy doktor w Kazarmanie wykonał swoją robotę prawidłowo, byliśmy zdani całkowicie na siebie. Na wjeździe do miasta pozostawiliśmy całą kawalkadę i z Irmą oraz z Waldkiem na drugim moto rzuciliśmy się w wir zatłoczonego miasta w poszukiwaniu noclegu. Pokręciliśmy się po mieście odkrywając, że w dużej mierze składa się z dwóch dużych skrzyżowań i kilku mniejszych ulic przecinających je prostopadle. Zasięgnęliśmy języka i znaleźliśmy hotel, w którym ponoć zatrzymują się wszyscy cudzoziemcy. Irma poszła go eksplorować a my w tym czasie pilnowaliśmy motoru i odpowiadaliśmy na pytania ciekawskich gapiów. Standardowy zestaw pytań dotyczył pojemności mocy, rodzaju chłodzenia, ilości biegów i ceny. Nie było też dla nich jasne, że Honda nie jest produktem polskim. Podobnie jak leżąca w mapniku Nokia, wzbudzała sensację nie będąc jak powszechnie uważano, produktem chińskim. Po chwili Irma, mocno zniesmaczona, wyszła z hostelu, i jak stwierdziła tylko cena nie odstraszała. Zdecydowaliśmy się na pomoc lokalnego biura turystycznego który najpierw zawiózł nas do prywatnego hoteliku ale niestety nie było w nim miejsc. W końcu wylądowaliśmy przy głównej ulicy w hotelu o dumnie brzmiącej nazwie PEKIN. To chyba po to, aby móc w czuć się w klimaty czekającej nas chińskiej odysei. Nie był tani chyba po 40 dolców za dwójkę, ale mieliśmy już dość i było nam strasznie gorąco. Żeby było smieszniej, wszystko ale to absolutnie wszystko było w tym hotelu po chińsku nawet guziki pilota do klimatyzacji. Hotel1.jpg Hotel2.jpg Zabukowalismy 9 pokoi i Waldek skoczył na przedmieścia ściągnąć resztę ekipy. Za chwile parking zatłoczył się naszymi pojazdami wzbudzając niemałą sensację i niezłe zamieszanie. A my już po prysznicu, w klimatyzowanym wnętrzu, gotowaliśmy się do wypadu w miasto. Niestety agent turystyczny potwierdził całkowite zamknięcie granic Chin dla ruchu turystycznego własnymi pojazdami. Zrazem z nami w Osh znajdowały się jeszcze dwie zagraniczne grupy, niemogące wjechać swoimi pojazdami do Chin. W patio hotelowym trwają więc dywagacje co robić dalej. Problemem naszym była ważność wizy tadżyckiej – zaczynająca się dopiero za 10 dni. Moglibyśmy spędzić czas w Tadżykistanie, znacznie dłużej niż to zaplanowaliśmy w oryginale. Opcja były nawet taka żeby 1 osoba poleciała do Biszkeku i załatwiła nam przedłużenie wiz tadżyckich. Z tej zrezygnowaliśmy, więc pozostała opcja kręcenia się po Kirgizji do 22go albo lub wjazd do Chin na kilka dni. Prezes, ze względów prestiżowych (celem wyprawy przedstawionym klientom przecież były Chiny) naciskał na wjazd, niezależnie od środków transportu. Chcąc nie chcąc, musieliśmy się dostosować i ustaliliśmy, że za 3 dni jesteśmy na granicy kirgisko chińskiej Irkeshtam gdzie mamy spotkać naszego agenta, który ma nas przeprowadzić. Jak się uda, to ze sprzętami, a jak nie, to jedziemy dalej autobusem. W miedzy czasie zostajemy na dwie noce w Osh. Szkoda, że Osh nie było w naszym oryginalnym planie podróży, wiec ani nie przeczytaliśmy o nim, ani nie mieliśmy żadnych specjalnych materiałów. Kirgizja miała być tylko dość szybkim tranzytem do Chin… Tymczasem jesteśmy w niej już 10ty dzień i zanosi się na więcej. Wieczorkiem zaliczamy wspólną kolację w restauracji, przerywaną brakiem w zasilaniu eklektycznością, częstym problem azjatyckich krajów. Kolacja trwała długo, bo obsługa 18 osób na raz, jest nie lada wyzwaniem… Cóż, przyjemności podróży w grupie. Wreszcie nocleg w łóżku… 13 sierpnia Jedną z największych atrakcji Osh – wydaje się być tutejszy bazar. Ubieramy się leciutko i ruszamy na podbój miasta. Na początek śniadanko w knajpie na ulicy. W Osh sporo restauracji i innych jadłodajni znajduje się w wprost na ulicy, często pod prowizorycznymi zadaszeniami w celu osłony przed palącym słońcem. Kuchnia i piec opalany węglem drzewnym też jest ulokowany na zewnątrz, i kucharzenie odbywa się na oczach klientów. Jeden z takich właśnie barów wybieramy. Kuchnia zewnętrzna1.jpg Kuchnia zewnętrzna2.jpg Szaszłyki – to chyba podstawowe dane mięsne serwowane o każdej porze dnia i nocy w tym regionie. Tradycyjnie szaszłyki pieczone są na stalowych pręcikach, na specjalnych wąskich stalowych szaszłycznikach (Шашлычница) – często specjalnie zdobionych. Szaszlycznica1.jpgSzaszlycznica2.jpg Mięso przekładane jest na zmianę kawałkiem litego białego tłuszczu, i po upieczeniu posypane koperkiem lub z drobno pokrojoną cebulą. Osobiście uwielbiam baraninę, tak niestety rzadką w Polsce, że urosła ona u nas do rangi delikatesu. Wykorzystywałem ten fakt niestrudzenie, objadając się nią w przeróżnej dostępnej tu formie. Na początek zupka - rosołek barani, wprost z ogromnej miski stanowiącej stały element pieca kuchennego, w przeźroczystym rosołku pływały dostępne tu jarzyny, ziemniaki kapusta papryka. Do tego oczywiście lepioszki – wspomniane wcześniej placki – tutaj mające jednak znacznie bardziej oryginalne kształty i zdobienia oraz przyprawione ziarenkami czarnuszki i sezamu. Miska na zupe.jpg Potem wjeżdżają wspomniane szaszłyki (cudne) i zielona herbata, w porcelanowych miseczkach. Szkoda, że brudnawych. Posilamy się jednak z przyjemnością, profilaktycznie zapijamy wszystko zimna Colą, płacimy jakieś śmieszne pieniądze (w stylu 3 dolary za osobę) i ruszamy w poszukiwaniu bazaru. Zielona herbatka1.jpgZielona herbatka2.jpg Ciekawi nas bardzo życie ludzi w tym mieście. W zacienionym parku, w środku tygodnia, zaskakująco dużo ludzi w wieku produkcyjnym leży sobie na stoliko-leżankach popijając herbatkę. Mały biznesik wszędzie się kręci, to lody, tu jakiś automat do nie-wiadomo-czego, tam dystrybutor z woda z sokiem. Jak u nas za komuny! Małe biznesiki1.jpgMałe biznesiki2.jpg Ludzie w parku2.jpg Ludzie w parku1.jpg Pytamy starszego tradycyjnie ubranego Kirgiza o drogę na bazar a on piękną książkową, chciałoby się powiedzieć Puszkinowskim rosyjskim dokładnie tłumaczy nam drogę. Dotychczas spotykani Kirgizi albo porozumiewali się językiem rosyjskim w stopniu dość podstawowym, a dzieci – w ogóle nie mówiły w tym języku. Ten starszy pan – był tego zaprzeczeniem – widać zdobył wykształcenie w czasach CCCP. Starszy Kirgiz.jpg Dość ze jego wytyczne były wystarczające dokładne abyśmy bez pudła trafili na bazar, który był po prostu po drugiej stronie drogi. Rozmaitość sprzedawanych towarów przyprawiała o zawrót głowy, dominowała totalna chińszczyzna i wszelkie badziewie. Ten kraj jest w 99% zależny od nieodległego potężnego sąsiada! Doszło do tego, że kultura kirgiska praktycznie nie istnieje, ciężko trafić na jakikolwiek ślad kultury czy rękodzieła, tak, jakby ten kraj w ogóle jej nie posiadał. Jedyne, co obfitowało to tradycyjne kirgiskie kałpaki – czyli haftowane na czarno i złoto czapki z białego filcu. Czarny haft dla starszych panów,a złoty dla młodzieniaszków. Kalpaki1.jpgKalpaki2.jpg Kramy z badziewiem ciągnęły się kilkaset metrów do momentu, kiedy zaczęła się cześć spożywcza, a to już była zupełnie inna bajka. Bazar jest podzielony na coś w rodzaju kwartałów, ze ścisłym podziałem na specjalności. Na początek, w specjalistycznych okrągłych piecach, przyklejone do ścianki pieca wypiekane są tradycyjne bułeczki. Piec1.jpg Piec2.jpg Sprzedawcy pieczywa z kolei, zaolejoną szmatką pucują swoje chlebki żeby lepiej wyglądały, i ustawiają je długimi rzędami, Wyglądają naprawdę apetycznie. Lepioszki 1.jpg Lepioszki 2.jpg W dziale przyprawowym unosi się zapach orientu, aż w nosie wierci, W płóciennych workach widnieją całe tony suszonych sproszkowanych pomidorów, cynamon i goździki, kardamon, chilli czy kukurma. Przyprawy1.jpg Przyprawy2.jpg Przyprawy3.jpg Kolejny dział do owocowo warzywny – dostępne są tradycyjne, znane nam warzywa jak i cała mnogość suszonych owoców i przeróżnych orzechów - zarówno znanych jak i nieznanych. Daktyle, figi, śliwki, orzeszki pistacjowe, laskowe – kusiły z każdego straganu. Warzywa i owoce1.jpg Warzywa i owoce2.jpg Warzywa i owoce3.jpg Suszone1.jpg Suszone2.jpg Suszone3.jpg Tu i ówdzie można było znaleźć w niewielkiej obfitości stoisko rybne, w upale ryby nie wyglądały zachęcająco, a te, które wyglądały już całkiem źle, były smażone i serwowane na tym samym stoisku. Ryby.jpg Zdecydowanie największe wrażenie, zapewne nie tylko na nas wywarło stoisko mięsne… Ten kwartał bazaru górował nad wszystkimi ekspresją wyrazu, zapachem i… ilością much. Rzędem stały odrąbane od krowy głowy, pod ściana poustawiane nogi z kopytami. Na ladach leżały flaki i podroby, a wkoło wisiały sprawione udźce i inne będzie cywilizowane części rogacizny. Wkoło roznosił niecharakterystyczny słodkawy zapach psującej się na upale krwi… Rzeżnia1.jpgRzeżnia3.jpgRzeżnia5.jpg Rzeżnia2.jpgRzeżnia4.jpg Rzeżnia6.jpgRzeżnia7.jpg Rzeżnia8.jpg Takie widoki spowodowały i przypomnieliśmy sobie, że zbliża się pora obiadowa….
__________________
pozdrawiam, podos AT2003, RD07A ------------------ Moje dogmaty 0. O chorobach Afryki: (klik) 1. O Mikuni: Wywal to. 2. O zębatce: Wypustem na zewnątrz!!! 3. O goretexie: Tylko GORE-TEX 4. O podróżach: Jak solo to bez kufrów 5. O łańcuszkach rozrządu: nie zabieram głosu. 6. Lista im. podoska Załącznik 10655 7. O BMW: nie miałem, nie znam się, nie interesuję się, zarobiony jestem. 8. O KN: Wywal to. 9. O nowej Afripedii: (klik) Ostatnio edytowane przez podos : 04.11.2008 o 18:44 |
04.11.2008, 18:43 | #247 |
Zarejestrowany: Jan 2005
Miasto: Kraków
Posty: 3,988
Motocykl: RD07a
Galeria: Zdjęcia
Online: 3 tygodni 6 dni 14 godz 28 min 34 s
|
ide robic remont Afryki...
__________________
pozdrawiam, podos AT2003, RD07A ------------------ Moje dogmaty 0. O chorobach Afryki: (klik) 1. O Mikuni: Wywal to. 2. O zębatce: Wypustem na zewnątrz!!! 3. O goretexie: Tylko GORE-TEX 4. O podróżach: Jak solo to bez kufrów 5. O łańcuszkach rozrządu: nie zabieram głosu. 6. Lista im. podoska Załącznik 10655 7. O BMW: nie miałem, nie znam się, nie interesuję się, zarobiony jestem. 8. O KN: Wywal to. 9. O nowej Afripedii: (klik) |
04.11.2008, 20:13 | #249 |
Niepozorny
Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Wiocha na Jurze, bliżej Krakowa niż Częstochowy
Posty: 565
Motocykl: Bardzo stara Teresa
Online: 4 tygodni 1 dzień 1 godz 27 min 10 s
|
Jezeli natychmiast nie wyjaśnisz członkom forum, co znaczy sformułowanie - " hors-d’oeuvre " i czy wyrazeniem tym nie obrażasz mnie lub któregokolwiek posiadacza Afryki to jak zwykle, tradycyjnie - masz w ryj i to już na najbliższym spotkaniu.
Bedzie misie tu silił na jakieś górnolotne wyszukane francuskie sformułowania markiz jeden !!! No !!!
__________________
Moja jest tylko racja bo to Święta Racja. A nawet jak jest twoja, to moja jest mojsza niż twojsza bo moja racja jest najmojsza i tylko ja ją mam. ( Dzień Świra ) Kocham Łódź |
04.11.2008, 20:41 | #250 |
Oj Lewarze, coś te Twoje wojaże (udatnie, przyznam, opisane nad wyraz) zdolność kojarzenia faktów ponad podziałami Ci osłabiły. Otóż każdy posiadacz Afryki, a nawet Komara nedznego, wie chyba, że hors znaczy po niepolsku koń, a co do d'oUEvre nie trudno wyKOŃcypować, że ten koń musi miec cos do czynienia z Unią Europejską zwaną. Czemu Podos pisze o baranim szaszłyku że w pojedynkę może robić nawyżej za nędznego EUropejskiego konia to juz jego pytać wypada. Jego Podosa nie jego konia. Dopiero jak nie powie- to ma w ryj.
|
|
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Dlaczego lubię KTM-a | puszek | KTM | 4121 | 27.10.2024 20:14 |
Dlaczego nie kupić DL-650 | Pils | Suzuki | 83 | 30.08.2021 23:14 |
DLACZEGO KIRGIZ SCHODZI Z KONIA? Czyli Leszcz Adventure Team w wielkiej wyprawie badawczej do Azji centralnej | czosnek | Trochę dalej | 230 | 08.11.2020 11:17 |