18.07.2017, 00:28 | #21 |
Zarejestrowany: Jun 2013
Miasto: Łomżewo
Posty: 908
Motocykl: AT-NAT
Przebieg: 80000
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 5 dni 14 godz 48 min 10 s
|
masakra, jak tak będzie pisał po jednym dniu raz na kilka dni to można zapomnieć co było na początku
Przygoda pierwyj sort |
18.07.2017, 00:41 | #22 | |
Konto zamknięte na stałe
Zarejestrowany: May 2012
Posty: 1,603
Motocykl: RD03
Online: 2 miesiące 1 tydzień 4 dni 7 godz 52 min 54 s
|
Cytat:
Niech pisze swoim tempem. Od poganiania tylko skracają się relacje i gubią ważne wydarzenia. Gorzej jak całkiem się zerwie natchnienie ale trzymam kciuki aby do tego nie doszło!
__________________
Konto zamknięte na stałe. |
|
18.07.2017, 07:01 | #23 | |
I CAN'T KEEP CALM I'M FROM POLAND KU_WA Słońce do 04.09.24
|
Cytat:
|
|
18.07.2017, 09:47 | #24 |
|
|
19.07.2017, 18:22 | #25 |
I CAN'T KEEP CALM I'M FROM POLAND KU_WA Słońce do 04.09.24
|
14 maja - niedziela
Wstaję po piątej, przespałem raptem niecałe 3 godziny. Idę na dół zobaczyć czy knajpa działa. Ni chu chu. Od 9 dopiero coś będą gotować. Dopytuję gdzie najbliższy sklep. Blisko, 5 km w stronę Charkowa. Jadę, kupić coś do żarcia bo mam okropną ssawę. Na szczęście sklep jest i działa. Kupuję chleb, picie i coś na śniadanko. Wracam do mojej nory i szykuję sobie śniadanie. Nerwy mnie trzymają, nie mogę nic przełknąć. Jest ciężko. Zmuszam się do zjedzenia ryby w puszcze i zabieram się za telefon coby ustalić plan działania. Jednak orientuję się, że w PL jest niedziela i do tego godzinę wcześniej czyli ok 6. Kuwa, muszę czekać. Czekanie nie jest moją mocną stroną. W końcu rozmawiam z Martą i ustalamy plan na ogarnięcie tematu. Decydujemy się działać dwutorowo. Marta ogarnia sprawy w PL a ja lecę do Charkowa. Spróbuję znaleźć punkt ksero i może z lekkimi przeróbkami tych kwitów, które mam uda się komuś ogarnąć stworzenie nowych - prawidłowych. W międzyczasie rozmawiam z chłopakami, którzy wspominają o ambasadzie. Kurcze no przecież to prosta sprawa myślę. Po co mam kombinować skoro napiszę sobie te kwity sam w ambasadzie poprawnie, oni sprawdzą w naszych rejestrach, że ja to ja i podbiją pieczątkę., że konsulat to potwierdza. No nic prostszego. Taki wariant nie może się nie udać. Chyba po to taka instytucja istnieje żeby pomagać swoim obywatelom na obczyźnie. Dzwonię do konsulatu. Jest kilka numerów, żaden nie odpowiada. Namierzam konsulat i jadę. Tutaj i tak nic nie zdziałam. Walę do Charkowa, to bliziutko raptem 25 minut a konsulat fajnie położony i dojazd dobry. Zatrzymuję się pod wskazanym adresem. Stoi 2 ukraińskich żołnierzy więc pytam czy polski konsulat tutaj. No tutaj, wskazują mi drzwi w kamienicy. Dzwonię. Nic się nie dzieje ale po chwili drzwi się otwierają i pojawia się w nich kobieta. Pytam czy Polka. Tak. Pomału i rzeczowo zeznaję w czym mam problem, jak widzę jego rozwiązanie i czy jest to do załatwienia. Pani mówi, że konsula nie ma, będzie dopiero jutro ale zadzwoni jak taka ważna sprawa i zapyta jakie są opcje. OK. Czekam w korytarzu na dole, podczas gdy kobitka poszła na górę ale słyszę jak rozmawia przez telefon. W końcu złazi na dół, dopytuje o kilka szczegółów. Wykładam jak krowie na granicy po raz kolejny. Zrozumiała. Przekazuje mi informacje, że konsul kazał się w tej sprawie skonsultować z konsulem prawnym (cokolwiek to znaczy). Pani znów rozmawia i w końcu po kilkunastu minutach wraca do mnie i mówi, że konsulat nie jest od takich rzeczy. Całkowicie również zmieniła ton wypowiedzi. Nie rozmawia już ze mną jak człowiek z człowiekiem tylko jak urzędnik z człowiekiem recytując formułę, którą prawdopodobnie wskazał jej konsul prawny. Na każde moje pytanie o cokolwiek zaczyna tą swoją recytację na nowo. Łapę lekkiego a następnie większego nerwa i w końcu nie wytrzymuję jak zaczyna mi jechać że jestem na terenie objętym działaniami wojennymi i powinienem się zgłosić do jakiegoś Omnibusa czy innej aplikacji. A w ogóle to konsulat pomaga w stanie zagrożenia życia i zdrowia a tutaj nie mamy do czynienia z taką sytuacją. Mówię jej żeby nie mówiła do mnie w ten sposób gdyż nie jestem szympansem, przyszedłem tutaj w dobrej wierze bo liczyłem że konsulat mi pomoże więc proszę mi powiedzieć po ludzku jak człowiekowi czy Pani zdaniem warto abym dalej marnował czas mój i Pani i da się to u was załatwić czy ni chuja. Zmiękła i zeznaje że na jej oko ni chuja. Grzecznie podziękowałem i poprosiłem o wskazanie jakiegoś lokalu blisko gdzie mógłbym net złapać. Okazuje się że 20 metrów obok jest hotel Aurora i tam jest net. OK. Wpadam do Aurory , zamawiam kawę loguję się szybko do sieci i ustalam z Martą strategię. Jest wcześnie ok. 10. Nie znoszę bezczynności ale już wiem, że moi przyjaciele poruszyli niebo i ziemię (dziękuję wam z całego serca), ściągają z łóżka rejenta w niedzielę i Marta jest umówiona na 12.00 na spotkanie w celu załatwienia prawidłowych kwitów. Ja jednak bezczynnie siedzieć nie mogę więc ustalam z recepcjonistą hotelu gdzie tu mają jakiś punkt xero, drukarnię cokolwiek co robi w niedzielę. Jestem zaskoczony bo całodobowych punktów Xero, gdzie można wywołać foty, wydrukować wielki format w kolorze laserem jest w mieście kilka. Wybieram ten najbliższy i proszę gościa na recepcji coby zadzwonił i potwierdził że na pewno pracują. Potwierdza, daje mi adres i instrukcje jak tam dotrzeć. W sumie to bardzo blisko więc jadę. Zagadam czy są w stanie załatwić to jak należy. Bez problemu znajduję punkt leżący blisko centrum. Widzę starszą kobietę i młodego chłopaka. Wybieram gościa, pokazuję mu „złe” kwity pytam czy jak przyślą mi nowe to mi wydrukuje tak zajebiście że nikt się nie skapnie że to kopia a nie oryginał. Mówi że się zrobi , informując mnie jednocześnie, że jak mi wygodniej to po angielsku też mówi tak że jak mi pasi (mruga przy tym do mnie porozumiewawczo). Uprzedza że nie stworzy żadnych pieczątek ani innych „układanek” z różnych dokumentów. OK stary odbijesz mi tu tutaj a to tutaj. Lipy nie ma. OK? Nie ma problemu. Wychodzę na fajkę, to jeszcze potrwa. Za jakiś czas dołącza do mnie gość z xero, jaramy razem i mówi że jak trzeba to wszystko się załatwi ale on tu pracuje i w robocie nie wszystko może stąd dał znać coby po angielsku z nim gadać. Już wiem że się dogadamy, w końcu pozytywne wieści. Cały czas wiszę na telefonie, dodatkowe ustalenia co do treści dokumentu itp. W końcu dziewczyny załatwiają sprawy z rejentem a ja z niecierpliwością czekam aż kwity będą u mnie na meilu. W końcu są. Przesyłam bezpośrednio do gościa od xero i proszę o próbny wydruk tak aby zweryfikować jak to wychodzi. Jest malinowo, gościu się postarał i stuningował lekko dokument tak że naprawdę trudno odróżnić oryginał od kopii. Walę w kilku egzemplarzach i zapierdzielam biegusiem na bazę po bety. Pół godzinki i jestem na miejscu. Od razu łapie mnie kobita z recepcji i napier@#la że nie opuściłem pokoju do 12 i muszę zapłacić za kolejną dobę. Nie ma wyjścia, płacę z zastrzeżeniem że jak się nie uda i mnie cofną to wracam tu na nocleg i ni uja więcej nie zapłacę. OK. Naprędce pakuję toboły, czas ucieka, chłopaki gonią a ja jestem w doopie. Gaz do dechy i stawiam się na granicy. Postanawiam palić Jana że ni cholery nic nie kumam. Podjeżdżam , dostaję taloncik i dalej do kontroli paszportowej. Tym razem od razu kobitka z piorunami w oczach prosi mnie o upoważnienie. Nawet dobrze, od razu sprawdzimy moje wydruki. Bierze, obczaja i od razu wbija pieczątki. Jest dobrze, bardzo dobrze. Potem tamożnia. Też gładko i już jestem po stronie rosyjskiej. Jest pusto. Wczoraj dzikie tłumy a dziś puściutko. Podbijam do kontroli paszportowej, Rosjanka bierze paszport i od razu dzwoni. Kuwa. Przeyebane. Za chwilę przychodzi celnik po cywilnemu na przesłuchanie. Ta sama bajka co wczoraj - kuda, otkuda, gdzie rabotajesz, gdzie żyjesz ….. Bardzo miło i przyjemnie, bez stresu. Pogadaliśmy sobie. Bardzo sympatyczny młody człowiek. Zabiera mój paszport i załatwia pieczątki z dziewczyną. Lecę na odprawę celną, wypełniam wriemiennyj wwoz, i lecę do celniczki. Ta bierze kwity, rzuca okiem w paszport, patrzy na mnie i pyta : A czemu masz wjazd wczoraj anulowany? Kuwa mać! Serce wali. Już nie palę Jana tylko mówię jak było. Dokumenty miałem złe i musiałem się cofnąć do Charkowa do hotelu i teraz wracam. Patrzy w kwity i w końcu mówi, dokumenty w porządku Ja was afarmlju. Kamień spadł z serca ale nie mogę się uspokoić, coś tam pisze i w końcu znów otwiera okienko. - A czy to aby nie kopia? - pyta wskazując na upoważnienie. - Oryginał - dziś właśnie odebrałem z ambasady - No to w porządku. A gdzie decyzja odmowna z wczoraj? - Jaka decyzja? - Wriemiennyj wwoz z odmową wjazdu. Wczoraj taki dostałeś. Muszę mieć go z powrotem. Bez tego cię nie odprawię. - Ja pier….. Kuwa. Wyrzuciłem chyba. FUCK! Serca mi wali jak oszalałe. Nerwowo przeszukuję wszystkie kwity jakie mam upchane po kieszeniach. W końcu znajduję pogniecioną kartkę, wśród kupy kwitów, które zgarnąłem i poupychałem po kieszeniach opuszczając moją norę. Co za ulga że nie wywaliłem. - Wsio w pariadke, ażydajcie. Eto oficjalnyj dokument, nada w paszport schować i mieć do kontroli a nie pognieciony w kieszeni trzymać. UFFFF!!!! Już wiem że wjadę, czekam na kwity i ustalam z chłopakami gdzie są i dzwonię do Marty że się udało. Dokumenty oddane, JESTEM W ROSJI!!!! Okazuje się że chłopcy dostali ścianą deszczu i akurat zjechali na nocleg do Pawłowska. Szybka kontrola - kuwa około 400 km, dochodzi 17. Łatwo nie będzie, nie pada ale czarne chmury nad powiatem wiszą i deszcz to kwestia czasu. Jadę kilka kilometrów w kierunku Biełgorodu. Staję na stacji Rosneftu zatankować i spożyć nieco energii. Od 7 jestem bez żarcia. Jakoś adrenalina mnie trzymała , powoli puszcza i czuję się osłabiony. Cukier! Batony zapijam kolą na stacji. Pytam gościa od obsługi dystrybutorów jak najlepiej na Pawłowsk. Starszy Pan tłumaczy ale niewiele do mnie dociera. Daję mu kartkę - narysuj. Skrupulatnie rozrysowuje mi trasę, zjazdy z rond itp. Okazało się to bardzo pomocne i zaoszczędziłem w ciul czasu bo chłopaki pognały przez Woroneż gdzie stracili kupę czasu. W końcu postanawiam ruszyć, jeszcze tylko fajka i ogień, mam kawał drogi i mało czasu. Po ciemku przyjdzie mi jechać a po ciemku nie widzę, znaczy widzę ale źle. Paląc dopada mnie refleksja nad własną głupotą i życzliwością ludzi, którzy mi pomagali. Łzy same cisną się do oczu. Wspaniałe uczucie kiedy x kilometrów od domu masz świadomość, że ktoś bezinteresownie staje na głowie aby zrobić wszystko żeby ci pomóc. Brak mi słów. W każdym razie Marta, Aneta, Agnieszka, Magda, Rafał - jesteście wielcy. W końcu wsiadam na moto i gonię. Moja nawigacja już od jakiegoś czasu szwankuje, nie pokazuje trasy albo nie chce jej wznaczyć, albo po prostu się wyłącza. W końcu zdycha. Nie mam jak nawigować, nie mam też mapy. OK. Kieruję się na Rososz wedle kartki, którą napisał mi dziadek na stacji. Ronda. 1,2,3,4 w końcu wylatuję na trasę. Po kilkudziesięciu kilometrach mam wątpliwości czy jadę dobrze. Staję, odpalam maps me w fonie. Hmmm. Niby dobrze, wyznaczam trasę na Rososz ale maps me prowadzi mnie w krzaki. Wracam. Zgubiłem się, musiałem coś przeoczyć. W końcu w akcie desperacji zatrzymuję samochód. Mówię Rosjaninowi gdzie chcę jechać a tem włącza swoje navi i sprawdzamy. Faktycznie przegapiłem zjazd muszę się wrócić jakieś 12 km. OK. Dziękuję i gonię ile fabryka dała. Teraz już z górki. Tu się nie pogubię, zaczyna padać a następnie lać. Wiatr spycha mnie raz w lewo, raz w prawo. Masakra. Zastanawiam się czy nie zjechać i poczekać do jutra. Jestem głodny i wykończony. Nie ma bata - dojadę. Spinam zwieracze i zapierniczam . Czasem deszcz odpuszcza na chwilę, powoli zapada zmrok. Gonię jak wściekły uświadamiając sobie, że samotnie kilometry nawija się jakby szybciej. Warunki trudne, roboty drogowe, jadę powoli w błocie. Kałuże, ciężarówki, szuter - masakra. Pogoda nie pomaga. W końcu mijam ten rozpiździec i leci się trochę lepiej, deszcz siąpi a nie leje. Muszę się zatrzymać, Afra woła jedzenia. Zrobiłem ze 300 km. Kurcze, robi się ciemno. Tankuję i palę faję. Jeszcze jedna cola, nie ma czasu na jedzenie. Zapierdzielam dalej. W końcu dojeżdżam do Rososz. Zatrzymuję się i odpalam navi w telefonie coby sprawdzić jak jeszcze mam daleko. Jest już całkiem ciemno, deszcz nie odpuszcza. 77 km - co najmniej godzina. Jak się nie pogorszy to dam radę. Piszę sms do chłopaków coby browar załatwili i coś do żarcia bo lecę na oparach. Ruszam, rozwidlenie, nie wiem dokąd jechać. Jest stacja, lepiej zapytać. Nie mam czasu i zbyt wiele energii na błądzenie. Padam z nóg, długo już nie pociągnę. Jestem na nogach prawie 30 godzin w tym 2,5 lichego snu do tego stres. Gość ze stacji dokładnie tłumaczy mi jak mam jechać. Gonię. Początek nawet niezły. Widzę ogromny oświetlony kombinat cementowy. Mijam go, zakręt - jeden, drugi, trzeci. Potem ciemność, totalna. Nic nie widać, ściana deszczu i mgła. Momentami się poprawia ale tempa nie da się utrzymać. Ledwo zipię. Mam obawy coby nie wyjechać poza trasę. Widoczność może 5 metrów, prawie nie da się jechać. W końcu trochę lepiej ale na krótko. Nie mam pewności czy nie zgubiłem drogi. Żadnych zabudowań, żadnych świateł - nic. Pustka. Telefon zdycha. Staję na poboczu włączam awaryjne, choć tu i tak kompletnie nic nie jeździ, żywego ducha. Silent Hill kuwa. W końcu znajduję power bank, podpinam, czekam. Zagadał. Kontrola i jest OK. Jestem na trasie. Jeszcze 20 km do głównej drogi na Rostów, potem w prawo i do Pawłowska już parę kilosów. W końcu docieram do trasy. Jadę, mnóstwo tirów, deszcz jednak ciut zelżał ale tiry oblewają mnie wodą z kolein jak szmatę. Wszystko mokre. W końcu jest. Pawłowsk. Baza noclegowa tirowców. Zjeżdżam na pobocze, nie zadzwonię do chłopaków gdzie ich szukać bo bateria zdechła a power bank empty. Ledwo się zatrzymałem podbija do mnie kobieta i mówi, że koledzy są w hotelu. Którym? Gdzie? Tutaj, wjeżdżaj w bramę. Zjeżdżam chłopaki wspominały o różowym płocie. No jest tylko wewnątrz podwórka , z drogi go nie widać ;-)). Są motocykle, jestem. Dotarłem. Udało się.Podjeżdżam pod same drzwi podczas gdy chłopaki postawiły swoje sprzęty na parkingu. Nie mam ochoty dłużej moknąć. Wbijam się na bazę, jestem szczęśliwy. Raz że udało się wjechać do Rosji, dwa, że udało się dojechać do chłopaków w całości i trzy , że widzę te ich paskudne, uśmiechnięte ryje ;-). Jest super. No może nie super ale nieźle bo zostawić ich na jeden dzionek samych to od razu dramat. Browar co prawda kupili (ale ciepły) a w pokoju nie ma okna ani wentylacji. Wszystko ukiszone, przemoczone do suchej nitki. Cóż damy radę. Najważniejsze że znów jesteśmy w komplecie. 2 piwerka, kabanos, ciuchy do suszenia, telefon do przyjaciela i spać. Jutro będzie lepiej. Naprawdę? Hmmm |
19.07.2017, 19:02 | #26 |
Zarejestrowany: Sep 2014
Miasto: Lublin
Posty: 2,305
Motocykl: LC8-950ADV,EXC 450, ROAD KING EVO
Online: 2 miesiące 2 tygodni 1 dzień 23 godz 1 min 11 s
|
Zaaajeeeebisty odcinek przygody - relacji jeszcze lepszy. Mimo jedzenia obiadu, przeczytałem jednym tchem aż opierdol od małżonki dostałem
za niesłuchanie jej opowieści z pracy (rozmowy). Później załagodzę.Już czuję że dalej będzie jeszcze ciekawiej.Pisz proszę, będę Cię śledził. |
19.07.2017, 21:52 | #27 |
I CAN'T KEEP CALM I'M FROM POLAND KU_WA Słońce do 04.09.24
|
To jeszcze ruchome obrazki z podsumowaniem. Skręcone rano w Pawłowsku. Jak zwykle bez cięć i cenzury.
|
20.07.2017, 19:00 | #28 |
I CAN'T KEEP CALM I'M FROM POLAND KU_WA Słońce do 04.09.24
|
15 maja
Pawłowsk. Wstaję rano, chłopaki też już wstali ale jeszcze leżakują. Wyłażę rozejrzeć się za jakimś kafe bo jedzenia nie mamy i trzeba coś spożyć w lokalu. Miejscówka w której śpimy jest położona tuż przy trasie na Rostów i jest niejako sypialnią dla kierowców tirów więc z pewnością uda się coś zjeść. W końcu znajduję lokal który rabotajet i obczajam na co mamy dziś szanse. Są naleśniki i buły z różnorakim nadzieniem. Wracam do chłopaków z informacją że możemy pakuszać w lokalu obok naszego hotelu i powoli się zbieramy na śniadanie. Jemy nieśpiesznie a następnie wracamy do pokoju i zaczynamy pakować menele. Nie chce mi się nawet myśleć o zakładaniu tych mokrych, ciężkich ciuchów ale wyjścia nie ma. Wraz z nami są inni motocykliści ale niestety nie udaje nam się ich spotkać. Pewnie też się spotkali z deszczem i teraz suszą swoje ciuchy podobnie jak my. W naszym pokoju syf jak cholera, wszystko się suszy. My z Michałem chociaż buty mamy suche. Gorzej z Filipem bo nie ma membrany w butach i będzie musiał jechać w mokrych. Słabo. W końcu ruszamy. Nawet trochę się wypogodziło i o dziwo - nie pada. Nawijamy kilometry, droga świetna, ruch mały. W końcu praktycznie całkowicie się przeciera i wychodzi słońce. Postanawiam trochę przycisnąć wykorzystując dobrą pogodę i suchy asfalt. Wyrywam do przodu, liczę że chłopaki podłapią moją ideę bo mamy trochę straty ze względu na moje przygody i warunki atmosferyczne. Cały czas kontroluję jednak światła chlopaków tak abyśmy nie stracili się z oczu. Wjeżdżam w długi, łagodny łuk drogi. Następnie długa kilkukilometrowa prosta. Tracimy się z oczu więc zwalniam. Nadal nie widzę chłopaków, zawrócić nie ma jak więc zjeżdżam na pobocze przy stacji paliw i czekam. Minuta, dwie, pięć. Co jest? Nie ma szans abym im tak daleko odjechał. Schodzę z motocykla, zdejmuję kask i zapalam fajkę. Mówię sobie w myślach, jak wypalę i nie dojadą to zawracam. W końcu widzę światła. Uff. Obaj i jadą więc wszystko OK. Może lać im się zachciało? No nie. Filipowi poluzowały się taśmy i cały bagaż - torba i rolka spadły na bok motocykla. Na szczęście nic nie wypadło na drogę ani nie wkręciło się w koła. Toboły się zsunęły i chłopcy musieli poprawić mocowania. Zjeżdżamy na stację. Odpoczniemy chwilkę, siku, coś do picia, faja i gonimy dalej. Jeszcze nie czas na posiłek. W międzyczasie na stację podjeżdża koleś półciężarówką. Załadowany po dach złomem. Auto jest tak obciążone że na zakręcie pod górę podnosi mu przednie wewnętrzne koło. Folklor. Gonimy dalej, nie ma na co czekać. Przed Rostowem zatrzymujemy się z powodu korka na drodze. Tuż obok jest stacja paliw Shella więc postanawiamy zatrzymać się na tankowanie i jedzenie bo w brzuchach burczy a ciągły deszcz spowodował, że jesteśmy przemoczeni i zziębnięci. Manewrujemy między autami, jest ciasno, pobocze zalane wodą, przeciskamy się do zaprawki. W końcu się udaje. Wrzucamy na ruszt podłe żarcie jakie można dostać na stacji paliw. W sumie siedzimy tam z godzinkę obserwując korek. Podczas tej przerwy dzwonię do Zury do Tbilisi, bowiem ustaliłem z Martą że oryginały dokumentów wyśle mi do Tbilisi do Zury ale nie uzgodniłem tego z nim samym . Dzwonię i tłumaczę o co chodzi i że puszczę do niego kwity DHLem. Kompletnie nie kuma jak mogłem być tak głupi i dlaczego tak się stało. Nie mam siły tłumaczyć. Zura, podjadę odebrać dokumenty to wytłumaczę. Nie wyjaśnię ci tego przez telefon. OK. Do zobaczenia. Deszcz jest nieustępliwy, ani na chwilę nie daje odsapnąć. Lecimy dalej, przecinamy majestatyczny Don zostawiając za sobą Rostów. Jedziemy i nagle przed nami widzimy niesamowite zjawisko. To już kolejny dzień w deszczu większym lub mniejszym ale to co widzę przed nami śmiało można nazwać „ścianą deszczu”. Po prostu w poprzek naszej trasy mamy jakby pleksiglasową, mleczną szybę. Zwalniamy przezornie widząc co się dzieje ale doświadczenie wjazdu w to „coś” na długo pozostanie w mojej pamięci. Mam wrażenie jakbym nagle wjechał w tunel wypełniony wodą. Niesamowite. Woda wdziera się w każdy zakamarek naszej garderoby, po chwili wszyscy jesteśmy przemoknięci do suchej nitki. Do tego bardzo słaba widoczność. Próbuję dosunąć suwak w kurtce, ten pęka i zostaje mi w ręce. FUCK! Zjeżdżamy na chwilę na stację, deszcz lekko przygasa choć padać nie przestaje tego dnia ani na moment. Idę do dziewczyn stojących za ladą na stacji paliw i proszę o spinacz biurowy. Dają mi taki gruby, porządny i za jego pomocą oraz taśmy izolacyjnej doprowadzam zapięcie w kurtce do stanu używalności. Mokre mam wszystko, dosłownie. W sumie o dziwo najbardziej sucho mam w butach chociaż też nie jest rewelacyjnie. Filip jest cały przemoknięty, jego buty są pełne wody. Jest chłodno i wszyscy zaczynamy się telepać. Ujechaliśmy ciut ponad 500 km i mamy tej jazdy serdecznie dosyć. Nie jest wesoło, tym bardziej że nie ma co myśleć o noclegu w krzaczorach a do najbliższej miejscowości z gostinicą mamy jeszcze spory kawałek. Jedziemy dalej lecz musimy znów się zatrzymać, bowiem jazda w tych warunkach jest strasznie męcząca. Do tego nasze motocykle też wołają jedzenia. Kolejny postój na stacji. Tankujemy, palę fajkę, choć chwila pod dachem. Filip jest przemarznięty ale choć żaden z nas nie jest suchy to nie dziwię się że ma dość jazdy najbardziej z nas wszystkich. Po prostu się z niego leje, stopy opatulone foliowymi workami od wielu godzin nie oddychają, rękawice - szmata, z ciuchów cieknie niemal ciurkiem. Nie ma sensu jechać dalej, przeglądam mapy w fonie coby znaleźć jakąś miejscówkę na nocleg. Mamy wybór - ciągnąć zgodnie ze wstępnym planem do Armawir lub zatrzymać się wcześniej w miejscowości Krapotkin. Decydujemy się na to drugie rozwiązanie mając na względzie dwie sprawy. Po pierwsze i oczywiste będziemy tam szybciej a po drugie nasze mokre bety będą miały więcej czasu aby wyschnąć. Wjeżdżamy do miasta i od razu widzę hotel po prawej stronie. Zjeżdżamy. Wbijam do hotelu i patrzę - kuwa 4 gwiazdki to raczej tanio nie będzie. Zagaduję, 4000 RUR. Kuwa. Za drogo. Zróbcie taniej. Podzielimy was na dwa pokoje i będzie taniej. Wracam do chłopaków przekazać nowiny choć doskonale wiem, że ani oni ani ja nie mamy ani siły ani ochoty na poszukiwania kolejnego obiektu, gdyż deszcz nie odpuszcza a miasto wcale nie jest takie małe jak się wydaje. Wszyscy zgodnie stwierdzamy że dość jazdy na dziś. Zostajemy. Mieliśmy pyknąć 700, zrobiliśmy 630 w warunkach tragicznych więc nie ma co narzekać. Wracam do dziewczyn z recepcji i formalizuję nasz pobyt, w cenie mamy śniadanie więc rano nie trzeba będzie o to zabiegać. Ustalam również że hotel ma sporą suszarnię i możemy ją wykorzystać z czego skrzętnie korzystamy. Obsługa jest supermiła i pomocna dziewczyny wieszają nasze mokre ciuchy w taki sposób aby powietrze ogrzewane przez ciepłe rury z wodą suszyło nasze manele. Buty stawiamy obok grzejnika, który specjalnie przynieśli i podłączyli. Od razu zauważamy również lodówkę z browarkiem stojącą tuż obok recepcji i tym sposobem uczucie zmęczenia i przemoczenia zastąpiliśmy miłym rozleniwieniem po skosztowaniu tego cudownego napoju . Piwko naprawdę prima sort. Sączymy i odpoczywamy obgadując dzisiejszy dzionek. Postanawiamy ubrać się i ruszyć na pobliski dworzec autobusowy aby coś zjeść. Jest już wieczór a nasz obiad był mizerną gotowizną zalaną wrzątkiem. Wołowina z kluchami - wołowiny 3 kawałki i trochę makaronu. Wychodzimy i w recepcji napotykamy trójkę motocyklistów - dziewczyna i 2 chłopaków - Rosjanie. Widzę że wyglądają tak jak my jeszcze przed chwilą więc zakladam że uciekli przed deszczem. Rosjanin od razu proponuje coby pobuchać wieczorem więc już wiem że dobrze to się nie skończy. Mówię że teraz idziemy coś zjeść a jak wrócimy to się złapiemy. OK, poczekają aż wrócimy na stołówce. Spoko. Wychodzę przed budynek zapalić fajkę i od razu obok naszych maszyn rzucają się w oczy ogromne Goldasy Rosjan. Jeden z nich wychodzi wraz ze mną, za chwilę pojawia się też drugi i gaworzymy sobie pod zadaszeniem. Okazuje się że wracają z Gruzji, byli w Tibilisi, gdzie zostawili motocykle i wzięli kolesia busem, który obwoził ich po Gruzji a oni w tym czasie chlali. Wesola z nich banda. Jeden wyciągając bety z bagażnika odsłonił jego wnętrze a tam …. ogromny wzmacniacz. Ja pier.. Zagaduję co i jak a wtedy jeden z nich mówi żeby po prostu mi pokazał jak to działa a nie opowiadał. Efekt będzie większy. Odpalił, pier@#nięcie było takie że prawie mi serce stanęło. Chłopcy tylko się uśmiali mówiąc „My to się tak bawimy!”. Myśl o wieczorze w ich towarzystwie ciut mnie zabolała. Będzie grubo. W końcu Michał i Filip wychodzą z hotelu , żegnamy się chwilowo z nowymi znajomymi i lecimy na dworzec na szamę. Po powrocie dołączamy do Rosjan, którzy już zorganizowali kucharza, który szykuje im jedzenie. Trudno to nazwać salą restauracyjną, raczej coś w rodzaju zaplecza przy kuchni gdzie stoją stoły. Siadamy, żarcie na stół, gruzińska czacza na stół, piwo na stół + sok pomidorowy. Pytamy skąd są i jak pokazują nam swój gorod na google maps to trudno mi uwierzyć że tam żyją ludzie. Jakieś 2 tysiące kilometrów na północ od Nowosybirska. Koniec świata. Chętnie opowiadają o swoich podróżach motocyklowych i nie tylko. Przy okazji dowiadujemy się że na wjazd na teren UE potrzebują pozwolenia (coś w rodzaju wizy) które dostają na 3 lata. Jakoś naszym z Rosjanami tak się dogadać nie udaje. Szkoda. Czacza się leje, czas płynie, kucharz co trochę donosi jakieś żarcie. Gawędzimy, oglądamy zdjęcia. Jako ciekawostkę pokazują nam foto z zimy tego roku na którym temperatura na termometrze spadała poniżej skali - 58 stopni. Ja pier@#. Co wy tam robicie zimą? Jak się nie da na motocyklach to robią sobie wyprawy skuterami śnieżnymi. Tak się chłopaki bawią. Czas płynie, jesteśmy już trochę zrobieni. Na szczęście po wypiciu wszystkiego czym dysponowaliśmy nie przyszło nam do głowy udać się na poszukiwania alkoholu. Żegnamy się z ekipą rosyjską i grzecznie lekko się zataczając docieramy do łóżeczek i walimy w kimę. To był ciężki dzień. Jutro mamy w planie zaatakować Gruzję. |
20.07.2017, 19:55 | #29 |
Zarejestrowany: Mar 2013
Miasto: Wrocław
Posty: 177
Motocykl: Tenere 700
Przebieg: 81000
Online: 2 tygodni 9 godz 51 min 55 s
|
Super się czyta, prosimy o więcej
|
21.07.2017, 08:40 | #30 |
Fajnie obszernie piszesz że mam wrażenie że z Wami byłem.
Ps. Dzięki za relacje na żywo do kamery |
|
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Bałkany 30.07.2017 - 12.08.2017 | giennios | Umawianie i propozycje wyjazdów | 0 | 23.06.2017 13:58 |
Iran trip 2017 - start 12.05.2017. | Emek | Przygotowania do wyjazdów | 137 | 14.06.2017 16:13 |
Enduro Pohulanka 29.04.2017 - 01.05.2017 | wojtekm72 | Imprezy forum AT i zloty ogólne | 53 | 28.05.2017 22:49 |
El Palantentreffen 2017 | ex1 | Imprezy forum AT i zloty ogólne | 9 | 18.01.2017 00:33 |