19.07.2017, 08:47 | #21 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
7-my dzień. Otwieram oczy. Wokół panuje półmrok przecięty wąskim snopem światła wdzierającego się zza zasłony. Ciszę mąci szum klimatyzatora uwieszonego nad telewizorem i odgłosy codziennego życia zza uchylonych drzwi balkonu. Jestem w hotelu. Panoramę z hotelowego okna w całości wypełnia blok mieszkalny. Cieszę się w duchu że to nie ja spieszę się trzaskając drzwiami, że to nie ja zmywam właśnie naczynia, że nie ja za chwilę wyjdę do pracy i że nie muszę patrzeć na zegarek. Schodzę na śniadanie. Czerwony wystrój strefy karmienia i uwieszone dookoła lustra w niewielkim pomieszczeniu, przytłaczają kiczem ale kawa smakuje tak samo jak wszędzie. Schodzą się ludzie. Zasiadają w miękkich fotelach z brązowego skaju, a te pod ciężarem masy trzeszczą, imitując szlachetność cienko wyprawionej skóry. Krzątania się nie ma końca. Zarośnięty typ w dżinsowej kamizelce otwiera i zamyka stalowe pojemniki z parówkami i jajecznicą. Ktoś inny przebiera w spodkach, żeby dobrać jakiś do filiżanki. Młody człowiek siedzący tyłem do mnie rozmawia przez telefon, nerwowo stukając pantoflem o wyłożoną panelami podłogę. Starszy pan obok, mówi do swojej słuchaczki mlaszcząc przy tym głośno. Słyszę jak jego sztuczna szczęka nie nadąża za dziąsłami sklejona przeżuwaną masą. Dźwięk ten przypomina ocierające się o siebie w zamkniętej dłoni kości do gry. Do jadalni wchodzą trzy panie, chyba z obsługi hotelu. Przyszły do pracy. Witają się po bułgarsku a pasące się gremium odpowiada chórem swoje "dobro utro". Z wysiłkiem wymuszam na sobie przyjazne kiwnięcie głową. Na to wszystko barman włącza radio i cały harmider tonie w kakofonii rytmicznych dźwięków. Moje śniadanie zaczyna się i kończy na kawie. Jeszcze wczoraj myślałem żeby zostać tu na jeden dzień. Spełnić patriotyczną potrzebę wyszukania śladów Warneńczyka. Zobaczyć... No po prostu zobaczyć to na co patrzą ludzie przyjeżdżając tu na wczasy. Nabrawszy jednak optymizmu po wyjeździe z hotelu, przejeżdżam tylko przez w pełni zalane słońcem centrum i czym prędzej wyjeżdżam z tłocznej aglomeracji. Jadąc do kamiennego lasu nie nadwyrężam się zbytnio. To kilkanaście kilometrów zwykłej jak hotelowe śniadanie drogi. Jeszcze tylko bilet i wysłuchanie ciekawostek od poligloty sprzedającego ten bilet. Sprzedawca, nie wiedzieć czemu opowiada mi o jednej ze skał w kształcie penisa. Że szczęście przynosi jego dotknięcie, że coś tam, coś tam... Zostawiwszy kurtkę i kask motocyklowy odchodzę czym prędzej na swoją wycieczkę, chcąc zapomnieć co usłyszałem. Jestem. Będąc już samemu pośród formacji skalnych, trudno jest uwierzyć że to dzieło natury. Fascynujące jest, że w sobie tylko znanym powolnym procesie, stworzyła owa natura skalne kolumny wydrążone w środku. Geneza powstania tego miejsca nazywanego kamiennym lasem została już przez naukowców objaśniona ale nie będę silił się na przytaczanie tu mądrych teorii. Miejsce jawi się jak świątynia zaprojektowana dla bóstwa chaosu. Niektóre kolumny porozrzucane bez ładu, sterczą dumnie górując nad tymi przewróconymi ręką człowieka albo zębem czasu. Rzadka trawa plącze swoje korzenie w piachu. Jaszczurki grzeją się w słońcu żeby polować na masę mieszkających tu owadów. Byliny uczepione pęknięć w skale wegetują czekając na życiodajną wilgoć. Kolumny z daleka strasząc porowatością pumeksu, w dotyku są zupełnie obłe i pozbawione ostrych krawędzi. Ich skalisość stępiona tysiącleciami przez wiatry, upały, deszcze, nie rani dłoni. Gładka, choć pofałdowana powierzchnia oddaje zmagazynowany nocą chłód każdemu kto zechce tego chłodu zażyć. Będąc tu samemu, siedząc na gorącym piachu pośród cylindrycznych form, czuje się że czas nie ma znaczenia. Że to nie czas jest wyznacznikiem istnienia tylko "Zdarzenia" nazywane przez nas "Przypadkiem". Wszystko wokół w prześmiewczy sposób udowadnia, jak krótko "Jesteśmy" i czym dysponujemy. Jakie to "Być" jest ulotne i jak często marnotrawione. To miejsce to świadectwo zdarzenia którego początku nie widział żaden człowiek a zakończenie nie będzie znane pokoleniom. Tworzone i rujnowane bez naszej ingerencji. Z zamyślenia wyrywa mnie piskliwy słowotok młodej dziewczyny obejmującej największy ze słupów. Ten właśnie o kształcie fallicznym. Rozpromieniona, stojąc na palcach obściskuje kawał bloku skalnego, przywarłszy ciałem do chłodnej powierzchni pokrytej tu i ówdzie mchem. Piskliwym rosyjskim prosi swoją koleżankę o zdjęcie, co ta nie bez satysfakcji czyni. Oddycham z ulgą, bo okazuje się że sprzedawca biletów uprzejmie opowiada o tym "wyjątkowym" słupie nie tylko mi a po prostu ma tą opowieść w swoim wyuczonym repertuarze. Właśnie nadchodzi reszta rozgadanej wycieczki. Zostawiam im skamieniałości i jadę przed siebie. Przede mną Rodopy... Wyszukuję na mapie kręte drogi. Nie jest to trudne ale zanim wjadę w bułgarskie serpentyny, przede mną zakała i wrzód motocyklowej przygody. Autostrada - dojazdówka do celu. Jak się komuś nie chce jechać to wjeżdża tam i popyla ile fabryka dała dzielnie omijając wszystko co ciekawi i co daje motocyklową radość. Pokłosiem są różne dane. Podniesiona średnia prędkość podróży, spalanie motocykla, rekordy prędkości i czasu dojazdu do celu. Pewnie daje to dużą satysfakcję, oszczędza czas i trochę podnosi poziom adrenaliny ale można to samo robić niedaleko od domu. Śmietnik informacyjny którym można się potem pochwalić komuś kto podobnie spędza swój czas w podróży. Bywa jednak że w zurbanizowanym świecie, nawet nie chcąc, można popsuć sobie dzień taką drogą. Wprawdzie niemal zawsze jest alternatywa, jakaś stara albo lokalna droga ale można się pomylić. Jadę rozmyślając o konsekwencjach autostradowania gdy mnie to właśnie dopada. Pomyłka. Ufnie spoglądając na mapę w GPS wjeżdżam na ślimak gdzie już nie ma odwrotu. Przede mną 32 zmarnowane kilometry. Taka odległość dzieli mnie od najbliższego zjazdu. Jedyną pozytywną konsekwencją jest to że widzę przed sobą monstrualnych rozmiarów kłęby masy zawieszonej w powietrzu. Jej sino-szary ogrom zaburza monotonię błękitnego nieba wystemplowanego małymi cumulusami. Z jednej idealnie czarna, z drugiej oświetlona słońcem burza, żyje niespokojnym życiem targana od środka spazmami. Groźnie ciska elektrycznością w ziemię, rozświetlając przy tym swoje wnętrze na ułamki sekund. Odrywające się od niskiej podstawy strugi ulewy, wspierają wielotonową masę wody nie pozwalając jej spocząć na ziemi. Niemy ten pokaz siły hipnotyzuje, pozwalając zapomnieć o niefortunnej pomyłce i o autostradzie. To czas deszczu. Jestem już na ulubionej drodze. Wicher rozciąga i rozrywa chmurę jak wstęgę i teraz jadę pod pióropuszem burzy ale w pewnym oddaleniu od epicentrum. Jedynie na horyzoncie, zza kotary z ulewy, widać czyste niebo. Spory ruch. Samochodowe reflektory migają co chwila przerywając nienaturalną o tej godzinie ciemność. Krople wody masowo wędrują w górę po szybie motocykla i rozpędzone wyskakują w powietrze żeby skończyć swój krótki żywot gdzieś w dole. Co chwila wycieram mokrą rękawicą wodę z szyby kasku. Burza oglądana przez okno domu, zza szyby samochodu, widziana w TV albo słyszana w oddali jest efektowna. Można się jej bać lub nie bać. Podziwiać albo zamknąć oczy. Jadąc motocyklem czuje się wręcz jej elektryczną naturę. Burza ma swój zapach. Wiatr nie jest tylko szumem drzew zza szyby. Fizycznie napiera nie pozwalając utrzymać się w pionie. Motocykl myszkuje po drodze i nieustannie trzeba korygować jego kurs. Na całym ciele czuć uderzenia siekącego deszczu. Buty znów przemakają co do centymetra. Czuję jak woda wdziera się każdym nieosłoniętym zakamarkiem, rozlewając się zimnymi strugami po ciele. Wszystko jednak ma swój koniec. Widzę jak przez ciężkie chmury przebija się snop światła. Tnie i topi ołowianą powłokę rozwierając ciemność i zalewa blaskiem coraz większą połać ziemi. W jednej chwili deszcz przestaje padać jak zakręcony kurkiem. Burza umiera. Niby goni mnie jeszcze swoją spłaszczoną i pozbawioną mocy szarością, niby sięga jeszcze swoim podmuchem ale jest coraz słabsza w swojej agonii. Jestem poza zasięgiem. Teraz suszy mnie słońce a po burzy zostaje wspomnienie. Wjeżdżam w Rodopy. Wybrana droga okazuje się nie mającym końca zbiorem zakrętów. Z rzadka mijane wioski przypominają skansen. Prawie nie ma ruchu na drodze. Naprzemiennie pada słaby deszcz i suszy słońce a ja nieprzerwanie wspinam się to znów zjeżdżam wijącą się serpentyną. W końcu zatrzymuje mnie ... zakaz wjazdu. Droga zasypana żwirem tak żeby żaden samochód nie mógł przejechać, znak zakazu, wokół pustka. Teraz rozumiem znaczenie znaków które mijałem co jakiś czas. I rozumiem czemu od ostatniego rozjazdu, kilkadziesiąt kilometrów stąd jadę sam. Powinienem skręcić w drogę z objazdem. Nie zrobiłem tego i teraz mam dylemat. Dylemat trwa dwie sekundy. W jednej myślę o powrocie do objazdu, w drugiej ruszam na przód żeby zaspokoić ciekawość, bo objazd i tak jest za daleko. Jadę teraz zamkniętą dla ruchu drogą robiąc w głowie zakłady jaka przyczyna kazała postawić ten znak. Stawiam na zwalone ze skarpy kamienie. Niemal na pewno nawiedziła to miejsce nawałnica i naruszyła zwietrzałe głazy strącając je na drogę. Pewnie za kilka dni zostaną uprzątnięte i po znaku nie będzie śladu. Przynajmniej raz się nie mylę. Kamienie, głazy, kamyki leżące co jakiś czas na drodze, utwierdzają mnie tylko w przekonaniu że wybór nie może zależeć od okoliczności a od pomysłu. Dziwi tylko fakt że kamienie nie są porozrzucane na całej jezdni a tylko na jej jednym pasie, uprzątnięte od strony przepaści. To nic. I tak cała szerokość jest tylko dla mnie. Jadę tak podziwiając swoją przenikliwość aż na 20-tym kilometrze zatrzymuje mnie następny wał usypany z ziemi. Usypany na całej szerokości szosy, broni dostępu do... zapadliska. W tym miejscu jezdnia podmyta siłami natury zwaliła się w przepaść, pozostawiając po sobie popękany asfalt odlepiający się od pobocza... I to jest właśnie prawdziwa przyczyna postawienia znaku zakazu. Brak drogi. Zostawiam motocykl i idę na rekonesans. Dzika, nadludzka moc zabrała kilkadziesiąt metrów jezdni. Wygląda to jakby głodne, niewyobrażalnie wielkie monstrum ugryzło górę dla sprawdzenia smaku. Nie jestem tu pierwszy, bo wały usypane z obu stron zapadliska sugerują że od czasu do czasu ktoś jednak z tej drogi korzysta. Czy to pieszo, czy może rowerem. Ale czy da się motocyklem? Skoro tu jestem, nie zawrócę. Po asfalcie nie przejadę, ale jest jeszcze stabilne pobocze. Wiadomo jak to jest. Jak się jeździ na przykład po placu, z łatwością można jechać po linii nie zjeżdżając z niej na centymetr, chociaż zjechanie z niej nie ma żadnych konsekwencji. Inaczej jest jeśli ma się tylko jedno podejście a skutek może mieć wpływ na losy wszystkiego. Ruszam więc i turlam się po poboczu skamieniały czekając co się stanie. To krótka chwila. Jeszcze tylko przejazd przez wał po drugiej stronie, chybotliwe lądowanie na płaskiej nawierzchni za usypaną blokadą i przede mną następne dni w przyszłości Wiem że to urwisko wygląda jakby można było puścić tamtędy dziecko bez obawy. Że to żadne ekstremum. Że wystarczyło po prostu przejechać. Jednak głusza pośrodku której jestem, wspominki o przygodzie z Karpat, konieczność samoradzenia sobie i świadomość że upadek z motocyklem nie wiadomo ile w dół to nie złapanie gumy i nie zakopanie się w glinie... No zwyczajnie wyobraźnia wyostrza zmysły i koloryzuje efektownie zmyślając najróżniejsze zakończenia przygody W związku z tym lekki cykor gdzieś tam z tyłu głowy każe ściskać kierownicę, wpatrywać się w dół, przeżywać dwa razy za mocno rzeczy z natury o wiele mniej dzikie i niebezpieczne. Reszta dnia to zakręty, góry, tabory Cyganów przemieszczających się w sobie znanym kierunku, znów zakręty, jakieś miasto, deszcz, słońce, zakręty, zakręty, zakręty. Im gorsza droga tym lepsza. Im wolniej jadę tym więcej widzę. Im szybciej jadę tym więcej błędów robię i zakręty wypluwają mnie a to na drugi pas, to znów na skraj pobocza. To nic. Przecież jestem tu sam na mojej drodze z moją przygodą i nikt oprócz mnie samego nie ma wpływu na to co było, gdzie jestem i co się stanie za chwilę. Bo bycie w podróży jest proste. Wystarczy zadbać o swój los. Mapa:
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
19.07.2017, 09:17 | #22 |
I CAN'T KEEP CALM I'M FROM POLAND KU_WA Słońce do 04.09.24
|
Wczoraj dopiero udało mi się obejrzeć twój filmik. Jak zobaczyłem jaki jest długi to nie chciałem oglądać po łebkach tylko palnąć całość jednorazowo. Tak się akurat złożyło, że najpierw przeczytałem relację i jestem pod ogromnym wrażeniem jak udało ci się połączyć jedno z drugim w taki sposób, że film niemal idealnie oddaje opis. Czytając relację wyobraźnia moja pokazywała zbliżone obrazki do ruchomego obrazu, który stworzyłeś.
Kupę roboty musiało cię kosztować sklejenie tego w całość. Szacun . Mam pytanka techniczne jeśli pozwolisz. 1. Jedną kamerką kręciłeś cały materiał? 2. Czy grzmoty w trakcie burzy są naturalne (w sensie czy dźwięk nie jest podstawiony później tylko nagrany wraz z obrazem) bo te grzmoty w tym momencie filmu po prostu rozwaliły mi wczoraj system. Czekam cierpliwie na część II. |
19.07.2017, 15:53 | #23 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
Tak. Mam jedną kamerę "sportową". Liche to i mierne jak wszystkie tego typu ale za to kiedy jest sprawne, można nagrywać w każdych warunkach. A grzmot podłożyłem zamiast tego z "kamery" i ulepszyłem w programie do poprawiania dźwięku. W ogóle cały ten film to mozolny proces był i teraz aż się dziwię że mi się chciało
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
19.07.2017, 16:04 | #24 |
I CAN'T KEEP CALM I'M FROM POLAND KU_WA Słońce do 04.09.24
|
Też się dziwię bo wiem ile czasu zajmuje mi montaż filmu o tej długości tak żebym był "w miarę" zadowolony . Z reguły mi się nie chce więc skracam ale to już nie ma takiego efektu. Twój film obejrzałem wczoraj z przyjemnością ze względu na klimat i narrację. Ale, że też ci się chciało tak zmieniać ustawienia przy jednej kamerce coby to samo ujęcie z wielu punktów załapać to naprawdę podziwiam. Tym bardziej że warunki były jakie były. Ja bym raczej myślał jak tu stąd spier.. niż jak dobre ujęcia złapać do późniejszego wykorzystania.
|
19.07.2017, 18:35 | #25 |
Gość
Posty: n/a
Online: 0
|
Pięknie opowiedziana historia. Trż jeżdżę sam, też pakuje się w kłopoty, też walcze ze swoimi słabościami i przede wszystkim - zachwycam się własną głupotą Dziękuje!
Wysłane z mojego SM-A510F przy użyciu Tapatalka |
19.07.2017, 21:59 | #26 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
8-my dzień. Zachłanność leży w naturze człowieka. Jest nieodłącznym, elementarnym stanem pragnienia, czerpania korzyści, dążenia do Naj. Rodzi się nieoczekiwanie w różnych okolicznościach. Ledwo wykiełkowawszy, po niedługim czasie zmienia się w pożądanie. Jestem we wschodniej części Rodopów. Myślę o drodze, jej zakrętach, ekskluzywnym byciu w samotności, radości podróżowania i o wręcz nachalnej swobodzie jaką dysponuję. Nic nie trzyma mnie w jednym miejscu. Jednocześnie nie muszę nigdzie jechać. Mogę też jechać dokąd chcę lub zawrócić jeśli zechcę zawrócić. Nie mam precyzyjnego planu, jem kiedy jestem głodny, śpię kiedy jestem śpiący. Wszystko jest proste, logicznie wytłumaczalne i niewyobrażalnie spontaniczne. I ta lekkość decydowania bez poważnych konsekwencji. Samowystarczalny choć blisko cywilizacji. Zazdrosny o własną niezależność. Ograniczony tylko wyobraźnią. JESTEM SWOJĄ WŁASNĄ MOŻLIWOŚCIĄ. Właśnie zachłanność mnie tu doprowadziła. To ona pcha coraz dalej i pozwoli jeszcze przez jakiś czas wieść proste życie motocyklisty w podróży. Zastanawiające, jak wiele warunków trzeba spełnić, żeby uzyskać podobny efekt będąc pogrążonym w codzienności. Jednak jadę na południe. Rodopy zachodnie odkładam na nieokreślone później i jadę na południe. Pożądam Grecji. Jest około dziesiątej. Górzysta Bułgaria. Tutaj to taka pora, kiedy rozgrzane słońcem powietrze unosi z lasu chłodną wilgoć wczorajszej ulewy. Suchy na odsłoniętych odcinkach asfalt zaskakuje kałużami w cieniu tuż za zakrętem. Igły, liście albo gałązki, siłą wczorajszego wiatru zerwane z drzew, leżą porozrzucane chaotycznie, jeszcze nie uporządkowane kołami samochodów. Pędzę zaburzając niewidzialną granicę między chłodem a ciepłem. W nozdrza wpada woń runa a za chwilę asfalt roztacza swój ciężki zapach wdzierając się pod kask. Razem z dźwiękiem silnika słyszę świst przecinanego powietrza i opon. Czuję wszystko na raz. Oszałamiające. Pokonując grawitację na zakrętach wpada się w swoisty szał. Wciąż mało i mało. Znaki ograniczenia prędkości stają się tylko sugestią. Wzrok wbity w szczyt nadciągającego łuku wyszukuje odpowiedniej trajektorii, piachu, przeszkód. Ciało odruchowo układa się po odpowiedniej stronie a kolana chwytają mocniej zbiornik. Czas mija, pokonane zakręty zostają w pamięci jak dyplomy na ścianie. Każda prosta staje się wytchnieniem ale zbyt długa zanudza swoją przewidywalnością. Tym bardziej czeka się na następny, następny i następny łuk. Redukcja o dwa biegi wyrywa tylne koło z przyjaznego uścisku z asfaltem. Opona w panice szuka przyczepności. Przez sekundę w zapamiętaniu wodzi tył motocykla na prawo i lewo. Próbuje pokonać opór hamowania silnikiem aż w końcu znów przywiera z ulgą, ku mojej uciesze oddając się z powrotem przyczepności. Wpadam zbyt szybko w ślepy zakręt. Motocykl przepada na zewnętrzny pas przecinając linię ciągłą. Broniąc się przed wyjechaniem w barierkę, zacieśniam zakręt czując że niewiele brakuje do przywitania się z asfaltem. Mam wrażenie że cały motocykl prześlizguje się do zewnętrznej. Znów szczęście. Droga wieje pustką. Jestem sam. Nic się nie stało. Zwalniam nieco. Czekam aż mrożący dreszcz przeminie i ustanie mrowienie na języku zmieszane z metalicznym posmakiem adrenaliny. Tak kończy się zbytnia zachłanność. Z ulgą wciągam w płuca wilgotne powietrze późnego poranka. Teraz JESTEM KONSEKWENCJĄ SWOICH MOŻLIWOŚCI... Od około trzynastej jak co dzień czas deszczu. Miejscową burzę suszy ze mnie słońce, tylko po to żebym za chwilę mógł znowu poczuć na sobie inną miejscową chmurę. Dziesięć razy moknę i tyle samo razy schnę. Jestem cztery kilometry przed granicą z Grecją. Tankuję benzynę. Zaczyna padać i tutaj. Deszcz znaczy kroplami okolicę. Nie sądzę żebym miał tu spędzić więcej czasu niż muszę, więc nie przejmuję się tym. Zakładam tylko przeciwdeszczową górę a spodnie zostają w bagażu. Mój odjazd ze stacji benzynowej pieczętuje grom. Uderzył tak blisko że dzwoni w uszach jeszcze przez chwilę. Deszcz zmienia się w ulewę a ulewa w regularny prysznic. Leje tak że na drodze powstają potoki niosące ze sobą piach z pobocza. Myliłem się co do ubioru. Woda wdziera się pod ubranie zimnymi strumieniami. Cieknie po udach, zalewa buty, moczy rękawice. Dojeżdżam do granicy. Mijam bezczelnie kolejkę samochodów i... Na samej granicy stoi kilkanaście maszyn z greckimi numerami. Wykorzystuję to i razem z nimi oddaję paszport do kontroli. Motocykliści zapraszają mnie do swojego konwoju. Dalej jadę z nimi. Znów na zmianę deszcz suszony jest słońcem i sucha droga zalewana deszczem. Jedziemy razem wzbudzając sensację w mijanych wioskach, zwalniając na niemal 180 stopniowych zakrętach i goniąc na łeb na szyję kiedy jest to możliwe. Rozstajemy się dopiero po kilkudziesięciu kilometrach. Znów jestem sam. Tęskniłem już do tego stanu. Jazda z innymi motocyklistami jest pełna wrażeń ale trzeba mieć się na baczności. Znów z każdym zakrętem ziemia zbliża się do mnie a siła odśrodkowa przyjemnie wciska w kanapę. Za chwilę wynurzam się z pochyłu ale tylko po to żeby wpaść w drugi, przeciwny wiraż. Muszę posłusznie podążać śladem drogi. Nie ma samochodów. Nie ma nikogo. Droga pnie się serpentynami żeby za chwilę opaść w dolinę gdzie swoje wody toczy rzeka obrośnięta bujną zielenią. Krajobraz zmienia się na typowo śródziemnomorski. Wtem, zupełnie niespodziewanie góry kończą się ucięte jak nożem. W dół do poziomu morza prowadzi ostatnia serpentyna. Palmy, deptak, sklepiki z akcesoriami do pływania, bankomaty, stylowe domy do wynajęcia z kolektorami słonecznymi na dachu. Markizy dające latem życiodajny cień, knajpki, bary, kawiarnie i lodziarnie. Teraz wszystko to czeka na turystów. Jest niemal pusto. Mijam szybko miasteczko i wjeżdżam w góry Cholomontas na półwyspie Halkidiki. Pamiętam motocyklowy raj środkowego palca tego półwyspu sprzed kilku lat. Wszystko co napisane wyżej o świetnych odcinkach dla motocyklisty szukającego wrażeń jest tutaj. Nie powielam więc achów, ochów i zachwytów. Dość napisać że do kempingu dojeżdżam spełniony, nasycony i zmęczony. Widoki zapierają tu dech w piersi. Tajemniczy, zamglony chmurą las przeszywany igłami słońca przypomina książki fantasy Roberta E.Howarda czytane w młodości. Maszyna stop. Mapa:
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
19.07.2017, 23:24 | #27 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
9-ty dzień. Dzień serwisowy. Ani jednego kilometra na kołach. Nicnierobienie przeplatane z przeglądem motocykla, praniem najbardziej zewnętrznych powłok motocyklisty i obchodem okolicy. Nie ma wody. Kawę robię z resztek zapasu. Pranie też oddala się w czasie. Właściciel kempingu mówi że w wykopie robotnicy znaleźli bombę, uszkodziła się pompa i coś tam jeszcze. Starą bombę, zardzewiałą. Skoro tak, jest okazja żeby przyjrzeć się motocyklowi. Od chlapania się w Rumunii minęło kilka dni i przez ten czas glina zdążyła się rozpuścić w strugach codziennego deszczu. Motocykl znów przypomina motocykl. Zostało trochę na felgach i w zakamarkach silnika. Sprawdzam stan oleju, gmeram przy łańcuchu ale niepotrzebnie. Jest kilka rys od permanentnego wywracania się. Wyciągam kamień który utkwił między lagą a plastikową osłoną zawieszenia. Koniec przeglądu. Po południu woda wraca do rur. Idę do sklepu prowadzonego przez właściciela kempingu. Chcę kupić proszek do prania. Ten zniecierpliwiony chyba moim angielskim, swoimi grubymi paluchami bezpardonowo wyrywa mi 5 Euro miętoszone w dłoni i w zamian za to woła swojego pracownika. Pracownik wygląda na około 30-tkę. Długie, kruczoczarne i poskręcane włosy spływają na opalone ramiona sięgając aż do pełnych, gigantycznych piersi. Im niżej, tym sylwetka zwęża się aż do obszernych bioder zakończonych nogami schowanymi pod sukienką obnażającą tylko łydki. Łydki zakończone stopami obutymi w klapki. Stopami z piętą jak kora drzewa oliwnego pamiętającego czasy Chrystusa. Chyba nawet Cejrowski takich nie ma. Nie zważając na to, sunę posłusznie za pracownikiem starając się nie opuszczać wzroku aż do miejsca gdzie obok wielkiego zlewu stoi przemysłowa pralka. Pracownik podłącza do ściany zabraną ze sobą wtyczkę przenośną na 400V i łączy z białym pudłem. Wrzucam do pralki pozbawione ochraniaczy kurtkę i spodnie. Pracownik sypie ogromną ilość proszku, włącza urządzenie i odchodzi do swoich zajęć pozostawiając mnie z warczącym urządzeniem sam na sam. Syk zaciąganej wody i odliczający wyświetlacz mówią że przede mną ponad godzina czuwania. No to czuwam. A to obiad zrobię, to znów ptaka znajdę. Notatki porobię, popatrzę, poczytam, pomyślę. Jak to praczka. No właśnie. Ptak. Skamieniałość albo integralna część drzewa, sęk jakiś przykuł przypadkowo moją uwagę. Podchodzę bliżej a tu coś jak wróbli korpus z żółtym dziobem z drzewa wyrasta. Całość wpatrzona wybałuszonymi gałami gdzieś w odległe nic, udaje że tej całości ja nie widzę. Skamieniałość ta mała, swój ogromny strach zdradza tylko wyfajdolonym w pośpiechu odchodem kiedy tylko za bardzo się zbliżyłem. Wszystko oczywiście w bezruchu, jakby z rurki wypadł groszek. No i pat. Ja gapię się na to zjawisko a zjawisko gapi się gdzieś udając że go tu nie ma. Zbliżam się z obiektywem aparatu bliżej i bliżej aż tu nagle jak rozdziawi żółtą paszczę ptaszysko! Aż mną wstrząsnęło. No głód wygrał najwyraźniej... Pranie wisi na sznurku. Jest późne popołudnie ale temperatura obiecuje szybkie schnięcie. Idę na plażę. Położona jest w małej zatoczce. Jej brzeg jest piaszczysty co wcale nie jest w Grecji takie oczywiste. Zimnawe o tej porze roku wody morza Egejskiego leniwie rozmywają swoje małe fale o brzeg. W pewnym oddaleniu cumują łódki, motorówki, małe jachty i łodzie miejscowych rybaków. Porośnięte śródziemnomorską, niską roślinnością okoliczne wzgórza pilnują dostępu do rajskiego zakątka. Całość sprawia wrażenie zapomnianej przez cywilizację. Idę na jedno ze wzgórz. Tu gdzie wiatr bawi się wciągniętą na maszt flagą Grecji. Ktoś zrobił to niedawno, bo na fladze widać wciąż zagięcia materiału. Jest też czysta jakby przed chwilą została założona. Z tego miejsca widać więcej. Po drugiej stronie wzgórza nie jest tak sielsko. Plaży nie ma. Grunt kończy się przepaścią i nie jest tak spokojnie. Z morza wynurzają się obłe kształty. Buro-szare formy, cierpliwy czas upodobnił do skóry fantazyjnych potworów pasących się na dnie zatoki. Ich garbate ciała zgięte w kłębie z lubością przyjmują na siebie syczącą pianę fal. Siadam na ciepłym, chropowatym kamieniu i zamieniam się w drzewnego ptaka którego dziś spotkałem. Wpatrzony w zatokę i podrygujące na niej łódki, obserwując ojca który przyszedł z synem łowić ryby, czekam aż słońce rozpocznie dzień dla kogoś za horyzontem, tutaj ustępując miejsca rozgwieżdżonej nocy.
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
20.07.2017, 00:35 | #28 |
Gość
Posty: n/a
Online: 0
|
Pojechałeś ta trasa, którą miałem zrobić w zeszłym roku. Wybrałem zimna Norwegię, ale już widzę, że trzeba wrocic do planu. Czyta się!
Wysłane z mojego SM-A510F przy użyciu Tapatalka |
20.07.2017, 10:35 | #29 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
10-ty dzień. Tak brzmi naturalny budzik około piątej nad ranem. Tak! Wiosną nie uświadczysz ani jednej cykady. Ptaki za to są bardzo wyraziste. Choć ociągam się jak umiem, coraz częściej patrzę w kierunku wyjazdu z kempingu. Piję drugą kawę, wynoszę wszystko z namiotu, roluję karimatę. Siadam, coś notuję, znów zbieram szpargały. I tak aż do momentu kiedy już nic nie zostało na ziemi, ja stoję ubrany w motocyklowe ciuchy a motocykl jest gotowy do wyjazdu. Jedenasta. Słońce skraca cienie i podnosi temperaturę. Sens bycia tu zniknął razem z ostatnią rzeczą zapakowaną na motocykl. Przekręcam stacyjkę. Słyszę dobrze znany dźwięk pompy paliwa. Wciskam starter rozrusznika. Szorstki, mechaniczny warkot zagłusza ptasie rozmowy. "Obelisk" ożył. Wsiadam na motocykl. Wyjeżdżam wolno z kempingu, z plaży, z małej uliczki. Jestem w drodze. Wiem że to tylko maszyna, ale jest w całej tej sytuacji coś trochę mistycznego, ciut wyjątkowego i odrobinę nieszablonowego. Takie czary. Przecież przez cały rok, dzień w dzień siedzę na tym motocyklu. Jeżdżę nim do pracy, na wypady za miasto, na randki, po zakupy, do rodziny. Wszędzie. Codzienność z nim powinna wiać obojętnością, stać się zwykłą, naturalną czynnością jak jazda samochodem. Jednak jest inaczej. Zawsze kiedy poczuję to, kiedy usłyszę syk pompy i grzechotliwe mamrotanie silnika, mam wrażenie że przenoszę się w alternatywną rzeczywistość. Pogłębia się ten stan, kiedy jestem daleko od miejsca w którym mieszkam, od przyjaciół. Wtedy tym bardziej cieszę się naiwną radością korzystania ze wszystkiego co jest w moim zasięgu. Tak jest teraz. Po wczorajszym dniu spędzonym w jednym miejscu, teraz siedząc na motocyklu czuję fizyczną ulgę. No tak jak człowiek zmęczony pracą, który ma okazję usiąść i odpocząć. Ugasić pragnienie zimną wodą w upalny dzień. Taki głęboki oddech. Wtedy wibracje od silnika dają cielesną wręcz przyjemność i nie ma teraz nic ważniejszego od czerpania tej przyjemności. Ubranie jeszcze pachnie proszkiem piorącym ale wiem, że już niedługo zastąpi go zapach wiatru. A może to bzdury i po prostu cieszę się że jestem tu i mogę to robić co właśnie robię. Myśli czasem bywają zbyt górnolotne jednak... Zielony i górzysty półwysep Sithonia przemierzam zachodnią stroną. Nie jest tu tak dziko i wyraźnie widać że turyści wolą tą stronę palca. Mimo to setka zakrętów z dobrego asfaltu uśmiecha się swoją krzywizną zapraszając do zabawy w psucie opon. Droga wije się w górę i w dół, pejzaż zmienia się jak w kalejdoskopie. Nawet nie będę się wysilał żeby opisać piękno panoramy jaka od czasu do czasu wyłania się spośród drzew. Do tego nieuczęszczana droga, zamknięte jeszcze kurorty ośmielają zwierzynę do wyjścia z lasu. I jak żółwia zaskoczyć raczej nie trudno, tak jeża albo sarnę już tak. Jeż po prostu usłyszawszy motocykl, zwiewa swoim jeżowym sprintem w trawę, las, krzaki. Założę się ze fuczy ale tego nie słyszę przecież. Za jednym z zakrętów zaskoczyłem młode sarny albo daniele. Nigdy nie umiem rozpoznać ich. Te zobaczywszy mnie dały nogę w stronę skarpy. To dopiero pokaz ekwilibrystyki! W życiu nie przypuszczałem że można ze strachu, po pionowej i piaszczystej skarpie uciec przed motocyklistą. Urzekająca droga kończy się w miasteczku Arnea, rozpoczynając tym samym 30-to kilometrowy dojazd prostą jak drut drogą do jeziora Volvi. Dopiero objechawszy to wielkie jezioro od wschodu, mogę znów zatopić się w gąszczu małych, nieuczęszczanych dróg. I tak chłonę ten zakątek aż do granicy z Bułgarią. Tereny przygraniczne tutaj są ciekawe może dla socjologa albo studenta psychokryminalistyki. W każdym razie to świetne miejsce do studiowania grup ryzyka. Luksusowe limuzyny po kilka ustawione niechlujnie na poboczu i gromada młodych ludzi po których widać że dużo jedzą tymi limuzynami i dużo ćwiczą na siłowni. Cyganki z dziećmi uwijające się po coś między licznymi klientami stacji benzynowej. Nędznie ubrani ludzie o niemożliwym do odgadnięcia wieku stojący nie wiadomo po co, tu i ówdzie. Nawet bezpańskie psy których nie było po stronie greckiej, tutaj szwendają się albo leżą, czekając na chłód wieczora a może na okazję do zjedzenia czegoś. Upał i wszędobylski kurz unoszony kołami ciężarówek, przyspieszają moją ewakuację. Wymieniam resztę Euro w kantorze na bułgarską walutę i za chwilę znikam stąd skręcając w pierwszą boczną drogę. Zostawiwszy za sobą sceny wyjęte z Madmaxa, zatapiam się wąskich asfaltowych łukach, krótkich prostych , zakrętach, tunelach z koron drzew i własnych myślach. Wjeżdżam w Bułgarskie Rodopy. Nie dziwi więc że temperatura już nie rozpieszcza skwarem, że deszcz znów pada, że wiatr suszy kiedy słońce zdoła przedrzeć się przez chmury. Uśmiech nie schodzi z twarzy jak u głupiego. Zmierzcha. Choć chcę jechać i jechać, to górskie powietrze przypomina że jest zimno. Mokry asfalt przypomina że jest ślisko. Kiszki grając marsza przypominają że jestem głodny. I tak to prozaiczne potrzeby prowadzą mnie do pierwszego napotkanego miasteczka w którym stoi hotel. Motocykl parkuję w ... schowku na napoje do którego wjeżdżam po schodach. Dostaję pokój z balkonem a sutą kolację zapijam bułgarską CocaColą. Na dobranoc... Dziwne... Na dobranoc słyszę Muezzina nawołującego wiernych do wieczornej modlitwy. Nie widzę z balkonu minaretu a mimo to mam wrażenie że dzieje się to przede mną. Jego zawodzący głos niesie po całej dolinie wzmacniany głośnikami. Echo odbija się od wzgórz, wraca swym pogłosem przeczesując łąki i nie czekając odpowiedzi ginie wśród zabudowań. Kiedy Muezzin spełniwszy swój piąty w tym dniu obowiązek milknie, tylko cykady debatują na swoim sejmiku o życiu o sensie i o potrzebach. Ale w Bułgarii? Cóż... Nie pierwszy i nie ostatni raz dziwię się czemuś. Za to wiem na pewno że mogę być spokojny o motocykl... Mapa:
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
20.07.2017, 15:13 | #30 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
11-ty dzień. To przełomowy dzień w którym wszystko mówi że od tej pory z każdą godziną, kilometrem, zakrętem tracą na znaczeniu rzeczy które wydawały się ważne. Jakby motocykl oddalał mnie od nich, mimo że fizycznie już się nie oddalam. Chyba chodzi o stan umysłu. Jestem przeprogramowany. Widać jedenaście dni to czas potrzebny do stania się na powrót normalnym człowiekiem bez tej cywilizacyjno-aglomeracyjnej skorupy. Nie pamiętam już niczego co sprawiło by mi przykrość i nie myślę o niczym co mnie czeka. Jestem w miejscu którego właśnie doświadczam. Z nikim nie muszę dzielić czasu, uznawać kompromisów a o kierunku i drodze dyskutuję tylko z samym sobą. Wszystkie zostawione sprawy zachodzą mgłą, wydają się komicznie błahe i w żaden sposób nie potrafią już zaangażować mnie w swój chory rytm. Żyję tym co przyniesie mój zapał, zmierzam tam gdzie poniesie mnie pomysłowość i chłonę to co zastanę po drodze. Wąska droga pokryta równym, popękanym asfaltem zaskakuje zmiennością pejzażu i zmusza do kompromisu między przyjemnością czerpaną z widoków a rozsądkiem w pokonywaniu zakrętów. Wijąc się unosi motocykl łagodnymi podjazdami, żeby za szczytem równie łagodnie opaść razem z maszyną. Pokazuje ponętne oblicze ścieląc po ziemi swoje bitumiczne istnienie. Komponuje się przy tym z pagórkowatą okolicą, wtapiając się jasną szarością w zieloną masę łąk. Czasem jednak wgryza się w podłoże obnażając kamienistą naturę skały, którą skruszono dla powstania drogi. Jest wtedy jak źle zagojona rana i wiedzie raz wnętrzem wydrążonego kamienia, to znów ograniczona z jednej strony ścianą, kończy się barierą z blachy i przepaścią. A w dole... Soczysta zieleń świata roślin, gładka toń wody okolona otoczką surowej skały. Wszystko to wśród gór, tak doskonale skomponowane że nie sposób nie zatrzymać się i patrzeć, nasycić się i zapamiętać. Nieczęsto widzę tak doskonałe współistnienie natury z dziełem ludzkich rąk. Odrywam się siłą woli od tego widoku i znów wpadam w sidła drogi. Teraz to góry razem z rzeką rządzą jej kierunkiem, nachyleniem, sposobem, kątem i jakością zakrętów. To one nadają ton a ja uwiedziony, bawię się manetką gazu, hamulcem i dźwignią zmiany biegów. Teraz nie ma już czasu na rozglądanie się po okolicy. Jest czas na jazdę. I co? I natychmiast zapominam o smutnej jak ... autostradzie. To jakaś zapomniana przez ludzi kraina. To stara droga uczęszczana w czasach kiedy nie było jeszcze autostrady z której uciekłem przed chwilą. Prowadzi mnie przez most z 1933 roku, opasający wartką i dość szeroką o tej porze roku rzekę. Za mostem droga pnie się w górę. Zatrzymuję się na chwilę. Jest pusto i cicho. Przesłonięte cienką warstwą stratusów słońce daje miękki, rozmydlony cień. Jest bezwietrznie. Krzaki zarastające pobocze wpychają swoje liściaste pióropusze na jezdnię jeszcze bardziej zwężając użyteczną przestrzeń. Popękany asfalt gości tylko zaskoczoną zieloną jaszczurkę, która wystraszona zabiera swój szary ogon w gąszcz pobocza. Znów ruszam. Droga niezmiennie meandruje pnąc się w górę i w górę. GPS co jakiś czas albo nakazuje odwrót albo proponuje drogę alternatywną, której fizycznie już prawie nie widać. Wyjeżdżam zza jednego z setek zakrętów i widzę opuszczoną wioskę. Zapadnięte dachy domów, czarne oczodoły okien ponuro patrzące przed siebie, kominy nie dające już dymu, pokrzywione płoty, puste budy dla psów i zarośnięte podwórza. Otwarte furtki w milczeniu wołają o życie które wyniosło się stąd na zawsze. Wszystko to przemawia niemą grozą. Obraz ten przygnębiający, wręcz wtłacza do nozdrzy wyimaginowaną stęchliznę opuszczonych pomieszczeń, kwaśny odór obory której drzwi uwieszone na jednym zawiasie na pewno skrzypią złowieszczo w niepogodę. Rdzawy posmak wody ze studni w której być może leży zatopione wiadro. Słup z uwieszonymi kablami, którymi nie płynie już od dawna prąd. Nie szczeka pies, nie słychać konia zaprzęgniętego w furmankę, nie ma uciekających przed samochodami kur czy gęsi. Nie ma ludzi. Tylko mój motocykl rykiem silnika mąci tutejszą dziwną ciszę. To jedyna wioska którą widzę od momentu wjechania na tą dziwną drogę. Dalej towarzyszy mi tylko, niegdyś biały pas linii ciągłej. Wytarty i sponiewierany oponami kół kiedyś tu jeżdżących samochodów, majaczy teraz, pojawia się i znika jak duch. Mijam stary, liściasty las z koronami tak gęstymi jakby chciały tworzyć szczelną kopułę. Chłód i wilgoć tu panujące przeszywają do cna jak nieliczne promienie słońca które zdołały się jakoś przebić. Wyjechawszy z lasu wpadam na poprzeczny most obok drogi abstrakcyjnie wiodący przez rzekę wzdłuż której jadę teraz. Jest zarośnięty i od bardzo dawna nikt z niego nie korzystał. Na dodatek wiedzie... donikąd. Droga którą kiedyś udrażniał, całkowicie poddała się naturze, pozwalając jej na powrót odebrać co swoje. Wygląda więc jakby kończył się ścianą lasu rosnącego na skałach. Widzę jeszcze jedną zjawę w kształcie mostu i jeszcze jedną. Gdzie nie zjechać, zawsze asfalt kończy się i przeistacza w szuter. Nie zdziwiłbym się bardziej, gdyby na którejś z tych konstrukcji albo po prostu od tak, wyłonili się z nieprzebranego gąszczu waleczni Huno-Bułgarzy pod wodzą Kubrata. Wiem że prawdopodobnie jestem dość niedaleko od cywilizacji. Być może i wioska którą mijałem wcale taka nie jest jak ją zapamiętałem. Jednak to miejsce, czas, pozorne bezludzie, droga której celu jeszcze nie znam, ta cisza magiczna i nawet jaszczurki uciekające spod kół... Automatycznie karmię tym wszystkim zachłanną swoją wyobraźnię. Wszystko staje się pożądane. Żeby zapamiętać ten stan. Żeby jak najdłużej pamiętać to ulotne jestestwo. To eteryczne COŚ o czym zapominam będąc tam gdzie mieszkam. Chyba właśnie po to COŚ jadę i teraz. Bo kiedy zaczynam zastanawiać się nad rzeczami ważnymi, gdy droga mija mi na stawianiu pytań... Kiedy dowiaduję się o sobie nowych rzeczy i gdy odkrywam że nie wszystko jest takie jak myślałem...Chyba to właśnie oznacza, że podróżuję... Wyjeżdżam z lasu i dopada mnie odór zgnilizny. Zatęchłe, morowe powietrze zapycha płuca smrodem rozkładających się resztek. Przede mną góra ludzkich odpadów. Na górze stoi żółta, podrapana maszyna do równania śmieci. Te lekkie i nie złapane walają się wszędzie rozniesione wiatrem. Na poboczu siedzi wychudzony pies. Jest gorąco. Jego włochate żebra szybko poruszają się w rytm oddechu. Nie reaguje na mnie. Siedzi po prostu jakby czekał na dostawę odpadów albo na chłodny wieczór, albo na śmierć. Nad tym wszystkim krążą czarne ptaki jednego gatunku, złowieszczo przekrzykując hałas z niedalekiej ulicy. Wiem już gdzie kończy się stara dziwna droga. Kończy się na wysypisku. Z odrazą mijam to wstydliwe miejsce klęski rodzaju ludzkiego i wjeżdżam na dość ruchliwą drogę wiodącą w kierunku Dunaju. Tutaj wszystko jest takie jak już widziałem. Przewidywalny, gładki asfalt wiedzie mnie wśród pól uprawnych, stad bydła na łąkach i pasących się koni. Mijam lub wyprzedzam samochody a w nich ludzi, wioski i miasteczka tętniące życiem. Znane mi i przyjemnie zapachy już tak nie ekscytują ale wciąż dają sycącą satysfakcję. Mijam jedną ze stacji benzynowych. Muszę wrócić! Co za zbieg okoliczności. Na tej stacji pracuje Piter! To on, kiedy dwa lata temu złapałem niedaleko kapcia pomógł mi naprawić koło, pozwolił przenocować na tyłach stacji, udostępnił wodę do umycia się. Po prostu dobry człowiek. Zawracam więc i piętnaście minut zamieniam na przyjemną pogawędkę o tamtym zdarzeniu i o tych które spotkały mnie teraz. Dopytuję się o nocleg w pobliskim Pleven. Chyba Piter za wysoko mnie wycenił, bo polecony hotel jest lekko to ujmując za drogi Koniec końców nocleg mam w hotelu przy bardzo rozrywkowej ulicy w centrum. Zajmuję pokój na poddaszu z oknem skierowanym w niebo. Dzień kończę na krawężniku deptaka, opychając się kebabem i podziwiając urodę Bułgarskich dziewcząt wchodzących i wychodzących z klubów i dyskotek. Mapa:
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Rumunia 2016 "O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie" | CeloFan | Trochę dalej | 13 | 16.07.2017 10:59 |
"MoToGascar 2016" - motocyklem przez Madagaskar" | Sub | Trochę dalej | 50 | 09.08.2016 14:20 |
[2014 Rumunia/Bałkany] "Podróż im. PET'a" - Czyli przekuwanie marzeń w rzeczywistość | Maurosso | Trochę dalej | 20 | 23.12.2014 17:06 |