18.12.2008, 23:47 | #291 | |
Piast Kołodziej
Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Toruń
Posty: 1,892
Motocykl: RD03
Online: 2 tygodni 17 godz 44 min 37 s
|
Cytat:
A w/w czytujemy, i tez chwalimy |
|
19.12.2008, 09:35 | #292 | |
Zarejestrowany: Jan 2005
Miasto: Kraków
Posty: 3,988
Motocykl: RD07a
Galeria: Zdjęcia
Online: 3 tygodni 6 dni 14 godz 28 min 34 s
|
Cytat:
Fajnie sie czyta, ksiązke chyba trzba bedzie wydać z tych relacji. PS: i uprasza sie usilnie takich dlugich przerw w pisaniu nie robic.
__________________
pozdrawiam, podos AT2003, RD07A ------------------ Moje dogmaty 0. O chorobach Afryki: (klik) 1. O Mikuni: Wywal to. 2. O zębatce: Wypustem na zewnątrz!!! 3. O goretexie: Tylko GORE-TEX 4. O podróżach: Jak solo to bez kufrów 5. O łańcuszkach rozrządu: nie zabieram głosu. 6. Lista im. podoska Załącznik 10655 7. O BMW: nie miałem, nie znam się, nie interesuję się, zarobiony jestem. 8. O KN: Wywal to. 9. O nowej Afripedii: (klik) |
|
19.12.2008, 14:12 | #293 |
Gość
Posty: n/a
Online: 0
|
|
20.12.2008, 00:08 | #294 |
Zarejestrowany: Mar 2008
Posty: 344
Motocykl: RD04
Online: 5 dni 4 godz 26 min 0
|
Dzień 28. Africa U-bot. Przejechane 23km do mostu z ochroną.
Tego było nam trzeba. Porządne wyro, ciepła i gruba kołdra, tak samo z poduszką. Pełna sielanka, ciepło, wygodnie, komary nie gryzą. Wstawać się nie chce. Leżę i czekam, czy Izi się odezwie, że trzeba wstać. Mam nadzieję, że myśli o tym samym co i ja i też dupy nie chce mu się ruszyć. Ale niestety, w końcu tyłek z wozu, czas ucieka. Roma robi śniadanie. Zbieramy klamoty, bo zaraz Kola po nas przyjedzie. Buty mokre, nie wyschły, znów te pieprzone ciuchy na siebie naciągać. Przed nami znów wielka niewiadoma. Pakujemy się do auta z tobołami, strzelbą i workiem naboi. Najpierw strzelanie! Jedziemy po dryndy. Chłopaki oglądają motocykle i cmokają, widać że mają ochotę się przejechać. Pierwszy wychyla się Roma, widać, że chłop rozsądny to daję mu swojego sprzęta. W klapkach, krótkich spodenkach i koszulce, rusza. Izi dziwnie na mnie patrzy. Mamy nadzieję, że wyrobi wszystkie zakręty i wróci. Nasłuchujemy czy słychać silnik. Po chwili wraca, z wielkim bananem na gębie. Widać, że Kola już nie może wytrzymać. Wsiada na Iziego motocykl i jedzie. Na dodatek zapakował sobie dziewczynę na tył. Roma uspokaja, mówiąc że Kola kiedyś jeździł Mińskiem. Kamień spadł nam z serca. Wyjeżdżamy za wioskę, z nadzieją, że chłopaki odwiozą nas do tej rzeki, której nie można przejechać. Przejechaliśmy może z 2 km i zatrzymaliśmy się na polanie. Giwera, naboje, puste butelki, i strzelamy. Nikt nie zginął, ani nie został ranny, więc się żegnamy. W razie zasadzki z rzeką, mamy wrócić, a pomogą nam zapakować się na pociąg. Zawsze to coś, mieć zabezpieczenie w razie „W”. Ruszamy. Droga do dupy. Znów powyrywana, wymyta przez wodę piaszczysta autostrada. Tempo złówia, ale dajemy radę. W oddali widać, przerwę w drodze. Pewnie to ta rzeka. Faktycznie, wyglądała średnio, ale nie tak jak przed Etyrkienem. Zresztą z samego rana mamy trochę krzepy. Głęboko na oko nie jest, ale to może jakaś mina? Gorszą sprawą okazał się nurt. Bo tempo miał okrutne. W takich sytuacjach, stosujemy procedurę nr 1, czyli sprawdzenie co pod wodą. Transport mojej dryndy kończy się jej utopieniem (to o tym pisał Izi, kilka postów wyżej. Nie wiem co mu większą radochę sprawiło, czy to że utopiliśmy kompletnie motocykl, czy to że zdołał go zatrzymać). Fakt, faktem, że jak wytargaliśmy ją na brzeg, to nie miałem ochoty sprawdzać, czy pozostało coś suchego w bagażach. Wykręcenie świeczek, postawienie na gumie, zakręcenie kilka razy i zagadała. Z Iziego, poszło bez problemów. Tak więc, chyb nie skorzystamy z pomocy Romy i Koli. Żeby nie było za wesoło, początek dnia musiał nas czymś zaskoczyć. I zaskoczył. Nie wiadomo dlaczego, co było powodem, sami się zastanawialiśmy. Na pewno stromy podjazd, kaszaniasta droga i zastane kości. Dzień bez gleby, to dzień stracony nie zależnie ile km przejechaliśmy Pozbierawszy zabawki, ruszamy dalej. Tym razem zamiast podjazdu, był zjazd. Nie wiesz którą stroną jechać. Czy wjazd w wymycie w drodze, wyprowadzi cię na prostą, czy nie. Tu patenty nie działały. Kałuże były opanowane, ale nie to. Nagle spotykamy kilku gości. Mówią, że są z ochrony mostu kolejowego, od którego jesteśmy 500 m. Jeden z nich przedstawia się jako „naczelnik”. Chcą w łapę za przejazd przez niego, bo niżej jest rzeka, której oczywiście nie przejedziemy. No pewnie, kolejni, którzy nam to mówią. Olewamy ich i zjeżdżamy na dół, mijając owy most. Był jakieś 800 m od drogi którą jechaliśmy. Dojeżdżamy do tak naprawdę brodu, bo rzeczką to ciężko nazwać. Takich przejazdów dziennie było kilkadziesiąt. Nic szczególnego, nie wartego opisu. Ale nie ten. Może miała z 5 m szerokości. Żaden problem. Do czasu, aż nie zeszliśmy z motocykla. Wąska, ale kurewsko głęboka. Na dnie kamienie wielkości Fiata 126p. Dodatkowym utrudnieniem, był zwalony wielki betonowy słup, który leżał prawie w poprzek brodu. Łazimy bokami, ale nie ma jak przedostać się na drugą stronę. Szanse na przejazd określamy w skali od 1 do 10 na -5. Zawracamy i jedziemy do ochronnego mostu. Kiedy podjechaliśmy, wyszedł do nas ochroniarz, pytał co tu robimy i tak dalej. Opowiadamy o co biega. Okazało się, że na zachód od nas, w wyższych partiach gór, przez 2 tygodnie lało. Spływająca rzeka, właśnie niesie te opady. Stały poziom wody utrzymuje się od 4 dni, i nie opada. Zaprasza nas do środka, na herbatkę. W budynku siedzi 6 gości, reszta na służbie na wieżyczkach. Nie rozpoznajemy w nich, żadnego z tych, którzy przed chwilą mówili że są z ochrony mostu. Ciul wie co to byli za jedni. Opowiadają, że nie tak dawno szedł tędy, samotny Japończyk, który wybrał się dookoła świata. Miał ze sobą tylko mały wózek, a w nim cały dobytek. Przeprowadzili go przez most, za którym 1 200m idąc torami, jest zejście do głównej drogi. Pogada z naczelnikiem, czy nie było by możliwości przejechania właśnie tą drogą, ale dopiero na koniec zmiany, czyli za jakieś 3 godziny. Ostateczną decyzję może jednak podjąć tylko naczelnik. Znów suszymy mokre ciuchy. Izi widzi, że ma pękniętego gmola. Pytamy o spawarkę, oczywiście jest, funkiel nówka, ale nikt nie umie jej obsługiwać. Izi Mc Giwer bierze się wiec do roboty. Poszliśmy zobaczyć do owej rzeki, jak z poziomem wody. Poprzednio wbiliśmy na brzegu patyk równo z poziomem. Schodząc na dół, kreślimy na drodze strzałki, żeby wiedzieć która droga jest najlepsza. Było gorzej. Patyk był już zalany. Czyli woda się podnosi. Liczymy więc na przejazd mostem. W końcu możemy iść. Koleś ma krótkofalówkę, przez którą pyta czy nic nie jedzie. W razie gdyby jechał pociąg, mam z Izim pakować się w krzaki, co by nikt nas się widział. Analizujemy po drodze plan działania. Wjazd na skarpę, to żaden problem, tylko dwóch ludzi musiałoby przerzucić dryndy przez szynę. Jak weszliśmy na most, kopara nam spadła. Okazało się, że to najwyższy most kolejowy w chabarowskim kraju. Ma 56 m wysokości. Robi wrażenie. Idziemy torami. Tory jak tory. Uzmysławiamy gościowi, że to idealna droga. Można między szynami jechać 50, 60 km/h. Chwilka, moment, a będziemy już przy zjeździe. Tylko żeby było kolejnych dwóch ludzi, a cała operacja nie zajmie więcej jak 5 min. Potwierdza, że to słuszna opcja, choć jedynym problemem może być jakiś kawałek blachy połączony przewodami umieszczony między szynami. Z tego co się dowiedzieliśmy, służy do załączania, czy wysłania informacji, że jedzie pociąg. Pełni nadziei wracamy do wartowni. A on postanawia pozbierać grzybów. Gdy wracamy, słychać pociąg, więc walimy w krzaczory. Przejechał tylko skłąd techniczny, składający się z lokomotywy i dwóch platform. Po powrocie zdajemy relację wszystkim, którzy byli na wartowni, wmawiając im, że to super fantastyczne wyjście, a przejazd, to bułka z masłem. Gość, który z nami poszedł wybadać możliwość przejazdu, przyniósł 2 torby grzybów. Niestety, zakomunikował nam, że raczej naczelnik nie wyrazi zgody na przejazd przez most, bo ktoś z technicznego składu nas widział. Gówno prawda… Po prostu się bał. Jesteśmy wkurwieni. Jako że robiło się późno, proponują nam nocleg i jakąś strawę. Niedaleko od nich, jest opuszczony budynek po jednostce wojskowej, która niegdyś pilnowała mostu. Teraz jest pusty, choć zrobili w nim jeden pokój, w którym nocują dwa razy w roku myśliwi. Na kolację zupka, chleb i zebrane grzyby przysmażone na masełku i posypane pietruszką. Ich smak mam w ustach do dziś, po prostu BOMBA! Naczelnik chyba chce zagrać tego dobrego. Tłumaczy nam podczas kolacji, gdzie dalej po drodze mogą czekać na nas niespodzianki, gdzie należy uważać, żeby nie zboczyć z trasy, gdyż jest po drodze kilka rozgałęzień. Mówi, że jeśli uda nam się dojechać w ciągu jednego dnia do miejscowości Issa, możemy zgłosić się do naczelnika straży pożarnej. Chłop nas przenocuje, załatwi w razie czego benzynę (w Issie nie ma „zaprawki”). Każdą ewentualną przeszkodę rozrysowuje nam na kartce. Budynek, w którym mamy spać to dwu piętrowiec. Wszędzie brak okien, grzejniki wyrwane. Na ścianach w łazience zostały tylko płytki. Co było możliwe do zabrania, zabrano. Nie było nawet wszystkich desek w podłodze. Drzwi pokojowe od wewnątrz były obite niedźwiedzią skórą. Łóżka piętrowe, gdzie to górne było na wysokości 3,5 metra. Walały się wędki, walonki, grube zimowe ubrania. Najważniejsze, że jest dach nad głową. Kładziemy się spać z nadzieją, że jednak naczelnik zmieni zdanie. Co nas wkurza? Że urlop się zaczyna kończyć, my w czarnej żopie z przebiegami gruuubo poniżej średniej. |
21.12.2008, 17:05 | #295 |
Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Gdańsk
Posty: 1,155
Motocykl: exc 250 2T :)
Online: 1 miesiąc 3 tygodni 4 dni 12 godz 15 min 2 s
|
|
22.12.2008, 15:29 | #296 |
Zarejestrowany: Mar 2008
Posty: 344
Motocykl: RD04
Online: 5 dni 4 godz 26 min 0
|
Dzień 29. Rzeźnia. Przejechane 37km. Od mostu z ochroną do Issy.
Ranek wita nas słońcem. Wstajemy zastanawiając się, czy przypadkiem naczelnik nie zmienił zdania, i nie puści nas mostem. Mamy taką nadzieję. Zanim dojedziemy do wartowni, schodzimy w dół zobaczyć jak z poziomem wody. Niestety, nic nie opadł. Chłopaki częstują nas śniadaniem i pytają czy byliśmy nad rzeką. Owszem, byliśmy i nie wygląda to za ciekawie – odpowiadamy. Wchodzi naczelnik i komunikuje nam, że pomoże nam przeprawić motocykle na drugą stronę. Weźmie jeszcze z 3 chłopaków i pójdziemy. Wody nam odeszły… Ale cóż, lepsze to niż siedzenie na dupie i nic nie robienie. Zakładają jak najdłuższe gumowce i schodzą a my zjeżdżamy po strzałkach, które rysowaliśmy dzień wcześniej. Ściągamy gacie, zakładamy sandały. Chłopaki sprawdzają, którędy da się przeprawić. Wejście do wody powoduje, że miliony igieł wbijają nam się w nogi. Woda cholernie zimna, jeszcze ten drobny piasek na brzegu wsypujący się między stopę a sandał. Postanawiamy, że nie ma sensu próbować przejeżdżać na załączonym biegu, tylko na odpalonym silniku, co by woda do wydechu się nie dostała. W czterech damy radę je przepchać. Nie było to łatwe, duże kamienie powodowały, że koło co rusz z niego się ześlizgiwało. Ale powoli, powoli przepchaliśmy. Cała ekipa robi jeszcze pamiątkowe zdjęcia. Przejechaliśmy może od rzeki 300 m, gdy nagle widzę, jak Iziego przednie koło dziwnie nurkuje w dół, po czym Izi a całym dobytkiem lecie na prawą stronę. Nie ukrywam, że pierwszy raz w życiu widziałem spadający motocykl do góry kołami. Izi był, nagle go nie ma. Nastąpiło tylko uderzenie w rosnące obok brzózki, i krzaki. Brzózki grubości uda, zatrzęsły się jak by wjechał w nie samochód. Pierwsza moja reakcja, to zamknięcie gazu, motocykl zgasł. Jak siedziałem, tak rzuciłem go na bok i biegłem w stronę Iziego. Darłem się: Izi, nic ci k…a nie jest.? Żyjesz? Nie wiem czy dopowiadał, nic nie słyszałem, bo kasku nie zdjąłem. Myślałem tylko żeby się nie połamał. To był moment, kiedy dotarło do mnie, że to już chyba koniec jazdy. Ale w dupie z tym, najważniejsze, żeby chłop był cały, srać na motocykl, się wyklepie. Nagle drzewka się poruszyły, Izi się drze: dwaj k…a, musimy drynde postawić na koła, bo się paliwo leje. Nasza późniejsza rozmowa, nie nadaję się na opis, były tylko przekleństwa. Motocykl stał w głębokim rowie. Nie było można go wyciągnąć z powrotem na drogę. Izi go trzymał starając się żeby był w miarę w pionie, a ja pobiegłem z powrotem w dół rzeki z okrzykiem; rebiata, rebiata. Nie odeszli daleko, bo gdy dobiegłem do brzegu, stali na rzeką i patrzyli w moją stronę. Poszliśmy razem żeby klamota wyciągnąć. Drynda stała jakieś 60 cm poniżej poziomu drogi. Starty, to ułamane lusterko z mocowaniem do pompy hamulcowej, złamane luterko, nadwyrężone morale Iziego, i kupa strachu. Nic to jakoś jedziemy dalej. Znów kałuże, zjazdy, podjazdy. O większość drogi jechaliśmy przez las mając drzewa tuż przy drodze, to teraz zamiast drzew były rozlewiska, bagna. Co chwila wyrastała przed nami kałuża długa na kilka metrów. Wjazd środkiem nie możliwy, bo głęboko. Więc próbujemy bokiem. Niestety, zaraz motocykl grzązł w błocie. Pchanie nic nie dawało, tylko koło się kopało. Wiec pozostało tylko ciągnięcie za przednie koło. Centymetr po centymetrze pokonywaliśmy bagno za bagnem. Ten dzień zapamiętam jako najgorszy z całego wyjazdu. Odechciało mi się wszystkiego. Nie miałem już sił, co chwilę schodzić z motocykla, żeby sprawdzać którędy jechać. Miałem w dupie wszystko. Jechałem środkiem, bokiem, górą dołem. W dupie miałem czy utopię tylko motocykl czy siebie, czy się wyp….e czy nie. Nie miałem nawet siły zajarać. W pewnym momencie zauważyliśmy dwa Krazy wyładowane złomem, które jechał z przeciwka. Co chwilę się zatrzymywały, wyskakiwał z szoferki pasażer i patrzył jak pokonać kolejną przeszkodę. Kałuże przez które przejeżdżali czasem środkiem, powodowały, że woda przelewał im się przez maskę. Gdy się zrównaliśmy i zapytaliśmy o drogę, jeden z kierowców pokazał palcem, że tamtej kałuży nie przejedziemy, bo woda wysoka. Owa z kałuż wyglądał jak setki innych, które pokonywaliśmy. Mieliśmy plan od naczelnika, którędy jechać, żeby nie pobłądzić. Niestety, na jednym z rozwidleń, skręciliśmy nie tam gdzie trzeba. Intuicja podpowiadała nam, żeby jechać ścieżką bardziej wydeptaną. Trafiliśmy na jakąś wycinkę drzew. Droga znów pięła się w górę i była kręta. Na jednym z zakrętów, wyjechał Kraz wyładowany drzewem. Izi widząc większego od siebie, próbował uciekać na prawo, niestety, kierowca Kraza nie wyczuł intencji Iziego i skręcił w lewo. Skończyło się glębą Iziego. Szofer wyleciał z kabiny myśląc że przypaprał w mniejszego. Zwożą drewno na pobliski tartak, a z niego ładują na pociągi. Skończyło się tylko na strachu. Zjeżdżamy z powrotem. Nie dość, że kilometry nawijają się w żółwim tempie, to jeszcze błądzimy. Droga nic się nie zmienia. Dojeżdżamy do małego brodu. Leży przy nim jakieś mydło, ręcznik i slipy. Nikogo nie widać, żadnego pojazdu, nic. Ktoś pobłądził, czy co? Po południu wjeżdżamy w las. Droga, to nic innego jak leśna ścieżka. Trawa w koleinach ma może z metr wysokości. Gdyby ktoś tędy jeździł była by rozjeżdżona. Czy coś tu jeździ GPS pokazuje, że nie długo powinna być miejscowość Isa. To tam chcemy dziś dojechać, znaleźć straż pożarną i walić do naczelnika. Z wysokiej trawy, wystawał kawał pnia. Jako że Izi jechał pierwszy i go nie zauważył, to przypaprał w niego nogą, tą którą skręcił na Kamczatce. Miałem mu za złe, że nie ostrzegł mnie kiedy zwijał się się z bólu o nadchodzącym nie bezpieczeństwie. Zrobiłem to samo. Noga spuchła nam w kostkach. Zlani potem, umęczeni, brudni, śmierdzący, z popękanymi wargami, pod koniec dna widzimy w oddali zabudowania. Nie wiemy czy to nie fatamorgana czy to upragniona Issa. Kiedy wyjechaliśmy z lasu na ichniejszą główną drogę, jechał jakiś facet motopedem. Znaczy się że już prawie. Szukamy straży. Wioska mała więc problemu nie było. Wjeżdżamy w bramę. Wychodzi jegomość, zagadujemy skąd jedziemy, kto nas polecił. Popatrzył na nas dziwnie, jaki chroniony most, jaki naczelnik ochrony mostu? Pełne zdziwienie, ale skoro mamy się zgłosić do naczelnika, to do niego dzwoni. Naczelnik straży też zdziwiony. Nie zna żadnego naczelnika ochrony mostu, ale skoro już jesteśmy, to możemy się tutaj przespać. Oddaje nam dużą salę do dyspozycji. Przebieramy się, nie mamy sił ściągnąć butów. Podchodzi do nas dwóch kolesi, dłubiących słonecznik. Coś tam gadamy, ale wcale nie mamy na to ochoty. Zapraszają nas do siebie na biad. Jest łazienka, możemy się umyć. Znają naczelnika, więc problemu nie ma. Zamykają bramę remizy i idziemy na jakąś strawę. Pierwsze kroki do sklepu. Marzę o zimnym piwie i normalnych fajkach, bo ostatnio paliłem Biełomorskie. Issa leży 70 km od Friewralska, skąd już rzut beretem do federalki. Chcieliśmy tam dojechać, i obrać stamtąd kierunek na Czitę, Irkuck. Chłopaki mówią, że droga do Friewralska jest dobra, to grawiejka, tylko trochę zalana przez deszcz. Patrząć na nasze gęby, proponują, żebyśmy może załadowali się na pociąg, który jeździ codziennie o 4 nad ranem i pojechali tam pociągiem a nie na motocyklach. Doszliśmy z Izim do wniosku, że to nie głupi pomysł, tym bardziej że skoro pociąg jedzie 2 godziny, to o 6 rano jesteśmy na miejscu, wypoczęci i wyspani. Mamy jeden dzień do przodu. Tak to był bardzo dobry pomysł. Tyle żarła nie widziałem na oczy będąc w Rosji. Było chyba z 5 różnych dań. Piwa poszło chyba z 5 litrów. Wpadłem w błogostan. Pociąg którym mieliśmy jechać, przyjeżdża na dworzec o 22, więc mieliśmy mnóstwo czasu. Oglądamy jakiś film na DVD, wiem tylko że był o wampirach. Nasz wewnętrzny film urywa się po chwili i zasypiamy. Spaliśmy szybko, bo już po chwili chłopaki zrobili nam pobudkę. Pociąg przyjechał na stację. Idziemy po rzeczy do straży. Wrzucamy wszystko niedbale do worków. Na pytanie ile mamy zapłacić za pociąg, chłopaki odpowiadają, że wszystko jest załatwione. Znają dobrze naczelnika kolei, mamy się niczym nie przejmować. Nasz pociąg to lokomotywa, jeden wagon pasażerski i jedna platforma, z której ludzie ściągają towar. A to zaopatrzenie do sklepów spożywczych, ktoś przywiózł lodówkę, jakieś rowery. Bierzemy kawał deski i wjeżdżamy na platformę. Koleś z obsługi kolei mówi, żeby motocykle nie wystawały po za obrys wagonu. Co za problem. Ustawiamy je wzdłuż platformy i kładziemy na podłodze. Nic nie przywiązujemy, nic nie zabezpieczamy. Na drogę dostajemy suchy prowiant, jajka, kiełbasę, pomidory, ogórki chleb, jakieś ciastka. Nikt nas nie znał, a dał jedzenie, przenocował, załatwił pociąg za który grosza nie zapłaciliśmy. Ładujemy się do wagonu pasażerskiego. Nikogo nie ma, więc wybieramy najlepsze miejsce. Rzeczy wrzucamy pod łóżko i kładziemy się spać. Jutro mamy zamiar wymienić klocki hamulcowe bo się pokończyły. Od jutra żegnamy się z BAM-em! Jest 09.08.2008, a 25.08 mamy być w robocie. Ostatnio edytowane przez Robert Movistar : 22.12.2008 o 15:32 |
22.12.2008, 15:52 | #297 |
Gość
Posty: n/a
Online: 0
|
|
22.12.2008, 16:05 | #298 |
Zarejestrowany: Mar 2008
Posty: 344
Motocykl: RD04
Online: 5 dni 4 godz 26 min 0
|
|
22.12.2008, 16:09 | #299 |
|
|
22.12.2008, 16:11 | #300 |
Zarejestrowany: Mar 2008
Posty: 614
Motocykl: jeszcze będę jeździł XRV...
Online: 5 dni 4 godz 22 min 55 s
|
Aż trudno uwieżyć, że ruskie takie gościnni są.
Relacja pełna tragizmu
__________________
Jednakowoż wybrałem prawidłowo...Afryczkę na Królową |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Jedź nad morze mówili, będzie fajnie mówili xD | xVampear | Polska | 2 | 30.08.2020 20:00 |
Xinjiang 2008 czyli dlaczego nie zobaczymy olimpiady... | sambor1965 | Trochę dalej | 400 | 23.02.2009 17:44 |