15.01.2010, 14:58 | #301 |
Zarejestrowany: May 2008
Miasto: Za zielonymi górami, za lasami
Posty: 1,139
Motocykl: czarny, pomarańczowe ladaco
Online: 7 miesiące 1 tydzień 1 dzień 13 godz 39 min 45 s
|
Mój również poszedł.
|
22.01.2010, 14:33 | #302 |
Kierowca bombowca
|
Głos paszoł w eter, trzymam za Was mocno!
__________________
AT RD07A, '98, HRC |
14.03.2010, 23:34 | #304 |
outsider
Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Rumia
Posty: 370
Motocykl: drz
Online: 2 tygodni 9 godz 18 min 7 s
|
a propos niniejszej wyprawy
http://www.africatwin.com.pl/showthr...958#post106958
__________________
"Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach" |
06.04.2010, 12:36 | #305 |
Zarejestrowany: Apr 2008
Miasto: Warszawa/Dworzec Centralny
Posty: 408
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 6 dni 4 godz 22 min 48 s
|
Nie tylko kolosy
No i jak myślicie? Udało się?
(http://www.africatwin.com.pl/showthr...t=3148&page=30) NOooo peeewno! Coraz częściej myślę, że nie ma takiej rzeczy, która im sie nie uda Fajnie jest być kibicem taaaakiej drużyny - Ola i Jurek ponownie na pudle : "... w konkursie organizowanym przez National Geographic Polska otrzymali nagrodę "Travelera 2009" w kategorii "Blog Travelerovca" Buziaki Dziubasy! - kolejny powód do radości jak tak dalej pójdzie chyba uzależnię się od szampana
__________________
Im więcej posiadamy radości, tym doskonalsi jesteśmy (B.Spinoza) |
09.04.2010, 01:01 | #306 |
outsider
Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Rumia
Posty: 370
Motocykl: drz
Online: 2 tygodni 9 godz 18 min 7 s
|
Gratulacje! Idziecie jak przeciąg
__________________
"Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach" |
15.04.2010, 01:04 | #307 |
wondering soul
Zarejestrowany: May 2008
Miasto: Warszawa
Posty: 2,364
Motocykl: KTM 690 enduro, Sherco 300i
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 23 godz 11 min 8 s
|
Żeby zachować choćminimalną ciągłość w relacjach,no i przede wszystkim żeby Felkowski na mnie nie krzyczał - jedziemy dalej
"COME, COME, DRINK CZAI" – IRAN KRAJ HERBATY, DYWANÓW, POETÓW, OGRODÓW I… NIEDOŚCIGNIONYCH MISTRZÓW PIKNIKOWANIA CZĘŚĆ PIERWSZA - WITAMY W INNYM ŚWIECIE Może trochę niechronologicznie, ale co tam - jedziemy dalej. W stosunku do "opowieści bhutańskich" cofamy się o kilka miesięcy. W Iranie byliśmy w czerwcu, kiedy to kampania prezydencka dobiegała zenitu, odbyły się "sławetne" wybory grzebiące nadzieję Irańczyków na "zieloną rewolucję", no i miały miejsce burzliwe protesty, o czym przekonaliśmy się na własnej skórze. Z Iranu wyjechaliśmy 5 dni po wyborach – i to był już chyba najwyższy czas. Prosto z Shangri La, ostatniego królestwa buddyjskiego, całkowicie położonego w górach i porośniętego zielonymi lasami i dżunglami przenosimy się do republiki islamskiej, w dużej części pokrytej pustyniami (choć bardziej zielone fragmenty tez można znaleźć), w której góry stanowią kilka procent powierzchni. Zmiana dość radykalna, choć jak pokazała nam wyprawa obydwie te skrajności, wbrew logice, leżą dla mnie na tym samym, "pozytywnym biegunie". Aż trudno uwierzyć z naszej, europejskiej perspektywy, że kraj określany najczęściej jako "jaskinia lwa", czy "siedlisko terroru" okazał się jednym z najbardziej przyjaznych, gościnnych i fascynujących miejsc na naszej trasie. Podkreślam, że piszę to nie tylko z perspektywy "bezpłciowego podróżnika", ale też jako "kobitka". Iran to kraj uśmiechniętych i otwartych ludzi, którzy mimo trudnych doświadczeń historycznych, z nie tak znowu odległą wojną irańsko – iracką na czele, nie zatracili wrażliwości, wewnętrznego spokoju i naturalnej, ludzkiej życzliwości, jaką od wieków mogli oferować przybyszom z dalekich stron przemierzających Persję jeszcze za czasów jedwabnego szlaku. Iran to także kraj niezwykle złożony: można tu znaleźć właściwie wszystko. Na amatorów gór wysokich na północy czeka pasmo gór Alborz z majestatycznym szczytem Damavand (jedyne 5671 m npm) położonym nieopodal Teheranu. fot.koleżanka Iranka -Maryam W centrum kraju można się na dobre zagubić w górach Zagros. fot.koleżanka Iranka -Maryam Bliżej wschodniej granicy z Pakistanem warto odwiedzić mniej znane i uczęszczane, za to na pewno bardziej suche góry Payeh. fot. kolega Irańczyk- Alireza Lubujący się w dzidowaniu po pustyni poczują się w Iranie jak w raju. fot.kolega Alireza Warto tu wspomnieć, że słowo "paradise" wywodzi się właśnie z farsi od „pairi daiza”(zupełnie o tym nie wiedziałam) i oznacza w wolnym tłumaczeniu nie mniej nie więcej tylko: miejsce otoczone murem, czyli ogród, oazę na pustyni oddzieloną od nieprzyjaznego zewnętrznego świata. Pustyń w Iranie jest mnóstwo, a największe z nich Dasht e Kavir i Dasht e Lut gwarantują co najmniej kilkudniowe przejazdy po rozpalonych i rozżarzonych piachach. Od piekielnych upałów można chwilę odpocząć pławiąc się w szmaragdowych wodach Morza Kaspijskiego na północy, czy Zatoki Perskiej i Morza Arabskiego na południu. Dla pokrzepienia duszy, na podróżników czekają niezliczone pogawędki z tubylcami przy aromatycznej herbacie, opowieści o niesamowitych dywanach, których rodzajów nie jestem w stanie nawet zliczyć, wszędobylska poezja, no i piękne ogrody. Nasza, a w szczególności moja "przygoda z Iranem" zaczęła się tak naprawdę jeszcze na długo przed wyjazdem z Polski. Okazało się, że nie do końca jestem mile widziana w tym kraju: nie dostałam wizy, a Jurek dostał. Jak widać niezamężne kobiety cały czas mają trochę pod górkę, żeby na spokojnie wjechać do tego kraju… Wiadomość o odmowie wizy dostałam akurat podczas „endurzenia” po małym torze pod Warszawą. Trochę mi mina zrzedła i odechciało mi się nawet jeździć. Myślałam, że cały misterny plan naszej trasy właśnie legł w gruzach. No ale, nie można tak łatwo się poddawać…I tu po raz kolejny szczęście się do mnie uśmiechnęło. "Wirtualnie" poznałam Irankę, która zgodziła się złożyć mój wniosek wizowy tym razem bezpośrednio w Teheranie. Liczyłyśmy na to, że bałagan w dziale wizowym będzie na tyle duży, że nikt się nie zorientuje wcześniejsza odmową. No i nie pomyliśmy się. Jak się później okazało, Maryam (Iranka "z sieci") będzie podczas naszej wizyty w Iranie odgrywała bardzo ważną rolę, ale o tym w następnych odcinkach. Do Iranu wjechaliśmy z Armenii przez mało uczęszczane przejście graniczne w Meghri. Poza nami przeprawiały się tą drogą tylko irańskie obładowane tiry – nie spotkaliśmy ANI JEDNEGO obcokrajowca, ani nawet samochodu osobowego. Większość motocyklistów i innych podróżujących wjeżdża do Iranu z Turcji. Ostatnie 150 km po Armenii jechaliśmy pięknymi serpentynami przez całkiem pokaźne góry. Południowa część Armenii jest stosunkowo dzika (przynajmniej w porównaniu do reszty kraju) i zielona. Zupełnie niespodziewanie, za jedną z przełęczy krajobraz zmienił się "jak w kalejdoskopie". Czuliśmy się tak, jakbyśmy się znaleźliśmy w zupełnie innej strefie klimatycznej – krajobraz zmienił się na księżycowo – suchy, a temperatura wzrosła o kilkanaście stopni. Zrobił się naprawdę konkretny upał. Odprawa graniczna po stronie armeńskiej poszła szybciutko. Zdziwiło nas trochę, że ostatni punkt kontrolny na ziemi ormiańskiej należy do Rosjan, którzy jak się okazało od lat "pilnują tu porządku". Irańska część granicy też przeszła bez problemów, ale już sporo wolniej – po irańsku, czyli „bez jakiegokolwiek, zbędnego pośpiechu”. Po angielsku nie mówił nikt, po rosyjsku też już nie. Po raz pierwszy w czasie podróży musieliśmy się uporać z karnetami CPD. Szybko okazało się, że w Iranie całą papierkową robotę będzie musiał wykonywać Jurek – na mnie po prostu nikt nie zwracał uwagi. Kiedy Jurek uwijał się jak w ukropie między tysiącami okienek, ja w chuście na głowie siedziałam i czekałam. Trochę to dziwne było uczucie tak siedzieć i nic nie robić, ale nie było wyjścia. Musiałam przyjąć tą nową rolę w „tutejszym teatrze życia codziennego”. Najbardziej absurdalne było to, że podczas „wyczerpującego czekania” odkryłam przypadkiem, że w plecaczku mam jeszcze butelkę po Coca –Coli pełną pysznego ormiańskiego wina, domowej roboty… Wiadomo jak Irańczycy podchodzą do "kontrabandy " alkoholu przez granicę. Trochę się spłoszyłam tym okryciem, ale dyskretnie, ze skromnym u śmiechem na ustach i spuszczonym wzrokiem (jak na kobiety w Iranie przystało), jak gdyby nigdy nic, wyrzuciłam całą butelkę do najbliższego kosza na śmieci, stojącego akurat tuż obok celnika. Sceneria po irańskiej stornie dalej przypominała księżycowy krajobraz: droga biegła przez wyschnięte i popękane góry. Pierwsze kilkanaście kilometrów jechaliśmy wzdłuż granicy irańsko-armeńskiej, a potem kilkadziesiąt kilometrów, irańsko-azerskiej. Miejsce styku granic tych trzech krajów to dość newralgiczny punkt: wzdłuż brzegów granicznej rzeki porozciągane są druty kolczaste, a na wyjątkowo tu licznych wieżach strażniczych siedzą uzbrojeni po zęby żołnierze. Już w pierwszych miasteczkach, które mijaliśmy po drodze wyraźnie było widać ogromne różnice kulturowe w porównaniu do małych miasteczek ormiańskich, położonych nieopodal drugiej strony granicy. Oczywiście najbardziej rzucały się w oczy czarne czadory, w które poubierana była znacząca większość kobiet pojawiająca się na ulicach. Choć w ogóle kobiet mało było na ulicach. Trochę mi się zrobiło nieswojo, w szczególności mając na uwadze fakt, że kobiety w Iranie nie mogą prowadzić motocykli (w ogóle). Mogą jeździć jako pasażerki, ale same prowadzić nie mogą… Na szczęście dla obcokrajowców robi się w Iranie liczne wyjątki, także nie miałam żadnych problemów z tym tematem. Musiałam jedynie dostosować się do lokalnych wymogów „mody” i nawet pod kaskiem nosiłam chustę przykrywającą włosy. Wyglądałam jak ufoludek. Przydrożne znaki były tylko w farsi: niczego nie można było zrozumieć. W miasteczkach, nie pozostało nam nic innego, jak sięgnąć po starą, sprawdzoną i najlepszą metodę – rozmowę z tubylcami. Kiedy stawaliśmy żeby zapytać się o drogę, wszyscy patrzyli na mnie z niedowierzaniem. Na początku było mi mocno nieswojo jak ludzie robili mi zdjęcia (przecież to my im powinniśmy robić zdjęcia - myślałam). Czułam się trochę jak pocieszna małpka w zoo, no ale musiałam się przyzwyczaić. Z reszta w zbroi motocyklowej i chuście pod kaskiem pewnie nawet w Polsce pokazywano by mnie palcami Do Tabriz, naszego pierwszego większego miasta w Iranie, dojechaliśmy pod wieczór. Ruch uliczny na wjeździe przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania - totalna wolna amerykanka, jakiej nie było dotychczas w żadnym miejscu, z Istambułem włącznie. Nie ilość samochodów i małych motocykli była wcale najgorsza, tylko to, że Irańczycy poruszają się w ruchu ulicznym w kompletnie nieprzewidywalny sposób. Przy skręcie w lewo, czy zawracaniu nigdy nie patrzą czy coś akurat jedzie – po prostu wjeżdżają. W centrum miasta zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby podjąć decyzję, co dalej. Natychmiast zebrał się wokół nas spory tłum, z którego niespodziewanie zaczęły do nas dochodzić polskie okrzyki – "cześć, witajcie". Jak się okazało, nie byli to wcale Polacy, ale jeden z Irańczyków. Pełen pozytywnej energii Naser, mówiący bagatela w 8 językach, prowadzi w Tabriz informację turystyczną dla obcokrajowców. Łamaną polszczyzną powiedział nam, że przez kilka lat studiował kiedyś w Polsce, no i oczywiście… ma piękną polską żonę. Naser szybko znalazł nam przytulną "dziuplę" w centrum miasta i zaprosił na następny dzień do swojego "kantorku" na herbatę i śniadanie. Rano po raz pierwszy poczuliśmy smak i aromat słynnej, i wszechobecnej w Iranie herbaty. Potem przez prawie miesiąc pobytu w Iranie tysiące razy słyszeliśmy "come, come , drink czai". W lokalnym, "przybazarowym" barze zjedliśmy pyszny jogurt z miodem i placek „lavash”, zastępujący w Iranie chleb. Taki zestaw, alternatywnie jeden z czterech rodzajów dostępnych placków (lavash, barbari, sangak lub taftun) ze słonym serem i miodem to typowe irańskie śniadanie. Całe przedpołudnie kręciliśmy się po lokalnym bazarze, jednym z najstarszych i największych (zajmuje powierzchnię 7 km2) w całym Iranie. Naser dyskretnie zasugerował mi kupno "manto", płaszczyka zakrywającego pupę. Okazuje się, że w Iranie nie chodzi tylko o zakrywanie przez kobiety włosów, ale także, a może przede wszystkim zakrywanie pupy. Wydawało mi się, że jak założę chustę i wystąpię na ulicy w bluzie z długim rękawem to będzie wystarczające, a jednak to nie prawda… Na pierwszym stoisku na bazarze kupiłam sobie szaro – bure manto, stwierdziłam, że czarne (czyli takie jak nosi większość Iranek, choć na szczęście nie wszystkie) to już ponad moje siły… Na bazarze w Tabriz znaleźć można dosłownie wszystko, a spacer po zadaszonym labiryncie straganów zajmuje dobrych kilka godzin. Wszystkie większe bazary w Iranie, to jakby oddzielne, wyodrębnione od reszty otoczenia, światy. Bazary kierują się własnymi prawami i hierarchią. Każda "gałąź produktów" ma tu swoje ściśle określone miejsce: są alejki tylko z mydłem, z ubraniami, z chustami, czy w końcu moja ulubiona, aromatyczna sekcja z przyprawami. Po nasyceniu się bazarem i wchłonięciu na lunch straganowego "ziemniaka z jajkiem" czmychnęliśmy do pobliskiego Kandovan, nazywanego "irańską Kapadocją" (która to już Kapadocja na naszej trasie...). No i rzeczywiście są spore podobieństwa, choć oczywiście Kandovan jest malutkie w porównaniu do tego, co można zobaczyć w Kapadocji. Wieczorem pokręciliśmy się po jeszcze bardziej zatłoczonym Tabriz. Tutaj życie uliczne trwa krótko. Ze względu na upał, największa fala tłumu na ulicach pojawia się właśnie po zachodzie słońca. Mnóstwo ludzi przyjaźnie nas zaczepiałożeby opowiedzieć nam ciekawostki z historii Tabriz i tej części Iranu, no i oczywiście zapytać o nasze zdanie na temat Iranu. Irańczycy są bardzo wyczuleni na tym punkcie i obawiają się o swój wizerunek, jaki gwarantują im irańscy politycy za granicą. Dla mnie pierwsze dni w Iranie były bardzo ważne. Z jednej strony fascynowało mnie dosłownie wszystko –było takie nowe i inne. Nawet robaczki na znakach wydawały mi się "małymi dziełami sztuki", a zazwyczaj okazywało się, że było tam tylko napisane "sklep mięsny" albo "owoce". Z drugiej strony, nie wiedziałam czego spodziewać się po „islamskim świecie jak będą podchodzili ludzie do kobiety na motocyklu. Po tych pierwszych kilku dniach wszystkie moje obawy szybko „wyparowały” i już wiedziałam, że Iran nas jeszcze miło zaskoczy… Czas pokazał, że się nie pomyliłam. Pozdrawiam
__________________
Ola Ostatnio edytowane przez Ola : 15.04.2010 o 01:16 |
15.04.2010, 12:55 | #308 |
wondering soul
Zarejestrowany: May 2008
Miasto: Warszawa
Posty: 2,364
Motocykl: KTM 690 enduro, Sherco 300i
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 23 godz 11 min 8 s
|
Z tego wszystkiego zapomniałam wczoraj wrzucić fotkę najważniejszej dla mnie osobie jeżeli chodzi o Iran...
To jest właśnie Maryam, która pomogła mi z wizą, a potem towarzyszyła mi jako pasażerka podczas podróży przez prawie cały kraj.
__________________
Ola |
15.04.2010, 14:23 | #309 |
Zarejestrowany: Apr 2008
Miasto: Warszawka
Posty: 1,485
Motocykl: RD07a
Przebieg: 66666
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 miesiąc 21 godz 47 min 41 s
|
Ja to się potnę żuletką, że noc spokojnie przespałem w nieświadomośći a to tak historia.......A teraz PKB czeka i nie dam rady sę poczytać
__________________
felkowski sikanie z wiatrem to chodzenie na łatwizne |
15.04.2010, 14:55 | #310 |
księgowy...
Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Radom/Rzeszów
Posty: 1,479
Motocykl: KTM LC8 990 Adv.S 08' E-bike CUBE Fox full
Online: 4 miesiące 3 tygodni 5 dni 6 godz 12 min 55 s
|
Pięknie, pięknie panno Olu
Już mi się chce tam jechać, ale będę dopiero wrzesień/październik. Łyknąłem ten odcinek na bezdechu pozdr. |