04.10.2009, 20:46 | #361 |
Zarejestrowany: Dec 2008
Miasto: Śrem kiedyś stolica pyrlandii
Posty: 53
Motocykl: jakoś wolę jabole
Przebieg: sporo
Online: 2 dni 4 godz 49 min 35 s
|
już jest zima bryy jak zimno - to kiedy film ?
|
29.10.2009, 10:56 | #362 |
Zarejestrowany: Mar 2008
Posty: 2,693
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Galeria: Zdjęcia
Online: 3 tygodni 6 dni 19 godz 2 min 35 s
|
RELACJA Z WYPRAWY - napisana przez Asię na podstawie jej pamiętnika, który prowadziła podczas całej wyprawy
(30.09.2008) Wyjeżdżamy! Trudno nam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Jeszcze tak niedawno dzień wyjazdu wydawał się nam tak odległy, że momentami aż nierealny, a teraz siedzimy już na naszych afrykach i jedziemy w nieznane. Pogoda taka sobie, szaro, chłodno i zapowiada się na deszcz. Na twarzach uśmiechy, w sercu radość ale też i wątpliwości. Każdy z nas, choć nie mówi o tym głośno zastanawia się jak to będzie, czy damy rade? Początek nie należy do łatwych, już w Poznaniu pierwszy raz moto Młodego odmawia posłuszeństwa, przyczyna na szczęście okazuje się Błacha, to tylko poluźniona klema w akumulatorze. Niby nic takiego ale kosztuje nas to masę nerwów. Czas ucieka a to nie koniec przygód na dziś, nie ujechaliśmy nawet 20-stu kilometrów i Młodemu kończy się paliwo, musimy też się cofać do domu po zapomniany dokument CPD, bez którego nie dostalibyśmy zwrotu wpłaconej kaucji za motocykle. Jest godzina 16-sta a my nadal jesteśmy kilkanaście kilometrów od domu. W końcu ruszamy, zaczyna padać, jest coraz chłodniej. W strugach deszczu dojeżdżamy w końcu do Krakowa, czekają tam na nas chłopaki z forum. Przy ciepłej herbacie dostajemy ostatnie rady, wskazówki od doświadczonych już podróżników. Gdyby mogli najchętniej pojechaliby z nami. (01.10.2008) Kolejnego dnia wyprawa zaczyna się już na poważnie. Dziś już nie wiemy gdzie będziemy spać, co będziemy jeść, a przed nami przygoda. Pierwszy nocleg spędzamy w słowackich górach, są przepiękne, wysokie, mieniące się wieloma kolorami jesieni, jesteśmy zaczarowani widokami ale na ziemię sprowadza nas temperatura, jest bardzo zimno. Nie możemy znaleźć noclegu w przyzwoitej cenie pozostaje więc nam namiot. Znajdujemy kawałek ziemi za grosze w hostelu w Starych Horach. Właściciel nie może się nadziwić, że będziemy nocować w namiocie, „zima jest” mówi. Śpimy w czwórkę w jednym namiocie, żeby było cieplej. Do teraz nie wiem jak my się w nim zmieściliśmy z całym bagażem ale przynajmniej nie zamarzliśmy. (02.10.2008) Mijamy Węgry, jedziemy w kierunku Serbii, niestety musimy zawrócić ponieważ nie mamy Zielonej Karty, można ją co prawda kupić na miejscu ale to drogi interes. Przechodzimy więc granicę w Rumunii. Tyle się nasłuchaliśmy, że to podobno taki niebezpieczny kraj a zatrzymujemy się na nocleg w wiosce Semlac, u prostego rumuńskiego gospodarza, z którym porozumiewamy się na migi. Gdy dociera do niego, że chcemy tu spędzić noc każe kobietom szykować dla nas miejsce w swoim domu. Jakoś udaje nam się mu wytłumaczyć, że wystarczy nam kawałek ziemi pod namiot ale i tak zostajemy poczęstowani ciepłą herbatą. (03 - 04.10.2009) Rano nie możemy odpalić chomikowej Afryki, okazuje się, że pompa paliwowa się zawiesiła, na szczęście kończy się na wymianie filtra paliwa. Udaje nam się przejechać prawie 100km i kolejna awaria. Na rumuńskich drogach odgięły się stelaże i kufry ocierają się o tłumiki. Staramy się zapobiec dalszemu ich przecieraniu za pomocą wszystkiego co mamy pod ręką, musi to rewelacyjnie wyglądać gdy chłopaki uderzają kamieniem w ich mocowania. Niestety nie damy radę sami tego zrobić, nie mając innego wyjścia powolutku ruszamy dalej. W pobliskim mieście znajdujemy warsztat gdzie usterka zostaje usunięta za pomocą blachy wyciętej z pralki. A cała przyjemność kosztuje nas tylko 30 leyi i przyjemność obcowania z przesympatycznymi mechanikami. Niestety, przez awarie tracimy tyle czasu, że nie udaje nam sie zrobić zbyt wielu kilometrów, zmęczeni znajdujemy miejscówkę wśród pól za miastem. Za to kolejnego dnia nic się nie psuje, jedziemy cały czas do przodu i podziwiamy rumuńskie krajobrazy. Góry są piękne jak na Słowacji, tylko drogi okropne, dziurawe i męczący ruch wahadłowy, w którym tracimy mnóstwo czasu, a przy drogach, nawet w miastach mnóstwo bezpańskich psów. Najbardziej chyba szokującym widokiem są konie dłubiące ze stoickim spokojem trawę w centrum miast.. Dojeżdżamy do Calafat, gdzie promem płynącym przez Dunaj dostajemy się do Bułgarii. Wygląda na to, że dziś się uda bez żadnej awarii. Nic bardziej błędnego, jakieś 30km za przejściem granicznym w miejscowości Dimowo chomikowa Afryka nagle odmawia posłuszeństwa. Zatrzymujemy się i ni stąd, ni z owąd, zupełnie niespodziewanie zaczyna się burza z oberwaniem chmury. Stoimy tak bezradni, nie wiedząc co dalej począć, przemoczeni do suchej nitki gdy nagle podchodzi do nas pewna pani, która mówi że nie możemy tu zostać ponieważ w okolicy kręcą się Cyganie, przez co nie jest bezpiecznie. Oferuje nam nocleg w swoim domu, garaż dla motocykli i zobowiązuje się jutro przyprowadzić jakiegoś mechanika. Trochę nieufni korzystamy z tej propozycji, a mama Mimi daje nam najlepszy pokój w swoim domu i częstuje wszystkim co ma, a widać, że jej się nie przelewa. Niesamowita kobieta, otacza nas prawdziwie matczyną opieką, bardzo się zaprzyjaźniamy. Tak jak obiecała sprowadza mechanika i elektryka, po godzinach oględzin okazuje się, że padł akumulator. Psuje się pogoda, jest bardzo wietrznie, zimno i deszczowo, pod żadnym pozorem mama Mimi nie chce nas wypuścić. Oglądamy więc jej rodzinne zdjęcia, bułgarską telewizję z bardzo odważnymi teledyskami z pięknymi dziewczynami i uczymy się bułgarskiego. Spacerujemy też po miasteczku. Wygląda tu tak jakby czas się zatrzymał jakieś 30 lat temu.. W końcu nadchodzi dzień, w którym musimy ruszać dalej. Mama Mimi żegna nas ze łzami w oczach, nam też jest jakoś tak ciężko na sercu… Już po kilku kilometrach Piotrek zauważa, że nie mamy światła z tyłu, na szczęście po kilku minutach okazuje się, że to wina niepodłączonych kabli. Uff, oddychamy z ulgą ale i tak wszyscy myślimy o tym samym: kiedy te awarie wreszcie się skończą, bo jak tak dalej pójdzie to do wymarzonej Afryki nie dojedziemy. Śmigamy aytostradą aż do wieczora, śpimy na dziko na przedmieściach miasta Plodiv. Nad naszym bezpieczeństwem czuwają ochroniarze z firmy pod płotem której rozbiliśmy namioty. Niesamowici ludzie…. (07.10.2008) Następne dni to intensywna jazda. Dojeżdżamy do Turcji. W tym kraju po raz pierwszy doświadczamy sinusoidy – Jednego dnia jesteśmy na jej szczycie, w Silivri kiedy zaczynamy się rozglądać za miejscem na obozowisko zatrzymuje się miejscowy motocyklista i prowadzi na super miejscówkę na plaży, nad Morzem Marmara. Kolejnym razem jesteśmy na jej samym dole gdy błąkamy się długi czas nie mogąc znaleźć miejsca do spania, aż w końcu nie mając wyjścia decydujemy się rozbić namioty na stacji benzynowej w pobliżu dość ruchliwej trasy. Wyspać to się raczej nie wysypiamy, ale jest to jedyne miejsce w okolicy gdzie możemy czuć się bezpieczni Turcja to ciekawy kraj, który może poszczycić się naprawdę dobrymi autostradami. Śmigając po nich nawet nie zauważamy jak kilometry uciekają. Mijamy Instanbuł gdzie po raz pierwszy mamy do czynienia z ruchem drogowym, którego trudno nam ogarnąć, a podobno to jeszcze nic w stosunku do tego co czeka nas w Egipcie. Pierwszy raz mamy do czynienia z widokiem kobiety jadącej bokiem na motocyklu razem ze swoim mężem i kilkoma dzieciakami oraz osłów, które załadowane są wszystkim co się da, tak że tylko widać ich nogi. Od tego momentu po przejechaniu przez Cieśninę Bosfor jesteśmy już w Azji Mniejszej. Krajobraz jest bardzo zróżnicowany, w końcu to duży kraj. Za Ankarą robi się bardziej surowy, mijamy góry pokryte tylko skąpą roślinnością, dookoła pustkowie, duże odległości między miastami. Od Askorayn klimat staje się łagodniejszy, jest więcej zieleni, pojawia się też więcej drzew. Jedziemy przełęczami na wysokości nawet 1600m npm, aby tego samego dnia dojechać do Morza Śródziemnego. Różnicę w wysokościach naprawdę da się odczuć. W jednej chwili jest nam ciepło, za moment marzniemy. Jadąc przez Turcję nie da się nie zauważyć wszędobylskich flag. Można je zobaczyć dosłownie wszędzie: na stacjach benzynowych, na balkonach, w oknach domów. To naprawdę ciekawe skąd taki zwyczaj. (10.10.2009) Docieramy do granicy Turecko – Syryjskiej. To pierwsza granica na której nie za bardzo wiemy co robić. Oczywiście od razu znajduje się pomagier, który za odpowiednią opłatą oferuje nam swoją pomoc. Nie mając za bardzo pojęcia o istniejących tu procedurach decydujemy się skorzystać z jego pomocy. Okazuje się, że w tym pozornym chaosie wszyscy odpalają sobie jakąś działkę aby zarobić na obcokrajowcach. Cóż trochę to trwało, ale wiemy już przynajmniej co robić na kolejnych takich granicach no i w końcu jesteśmy w Syrii. Coraz mniej cywilizacji, cieszymy się z tego niezmiernie. Granica zajęła nam więcej czasu niż się spodziewaliśmy, strasznie głodni zatrzymujemy się więc na posiłek w gaju oliwnym, gdzie akurat wypoczywa jakaś syryjska rodzina. Obserwują nas przez chwilę po czym zapraszają nas do siebie. Dzielą się z nami wszystkim co mają, a naprawdę mają niewiele. Palimy razem sziszę, tańczymy, porozumiewamy się na migi. W końcu zapraszają nas do swojego domu w pobliskim mieście Aleppo. Wjeżdżamy w część miasta gdzie bieda aż piszczy, dookoła walące się domy, mnóstwo śmieci, część z nich się pali. Muzułmański dom wywołuje na nas niesamowite wrażenie. Roi się w nich od dzieci, z których są niesamowicie dumni. Pijemy herbatę z miętą, pokazujemy zdjęcia, staramy się na migi pokazać skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. Dzieciaki w tym czasie mają mnóstwo radochy przebierając się w nasze kaski, buty i ubrania. Jesteśmy naprawdę zaskoczeni tym, jak bardzo Ci ludzie są otwarci, przyjacielscy, rodzinni. Po zachodzie słońca kobiety nie mogą przebywać razem z mężczyznami, rozdzielamy się więc i razem z Kingą znajdujemy się w towarzystwie kobiet i ich dzieci. Kobiety pozwalają sobie zdjąć okrywające twarze chusty, jakie jest nasze zdziwienie gdy widzimy blond pasemka w ich włosach. Okazuje się, że pod tymi warstwami materiału kryją się kobiety takie same jak my, które lubią podkreślać walory swojej urody, z tą różnicą, że podziwiać je mogą tylko ich mężowie. Co za strata dla całego rodzaju męskiego ;-) Kobietom strasznie zależy abyśmy umyły włosy, które wg. Ich religii są siedliskiem zła. Myjemy je więc i dostajemy czyste chusty aby założyć je na głowę. Na moment przeobrażamy się w prawdziwe muzułmanki, ale dobrze, że tylko na chwile. W końcu zabierają nas z powrotem do Witka i Piotrka, ponieważ mamy jechać zobaczyć jeszcze miejscowy zabytek – cytadele. Nie za bardzo nam się to uśmiecha bo jesteśmy już strasznie zmęczeni i wolelibyśmy położyć się już spać, nie chcemy jednak robić przykrości naszym gospodarzom. Wsiadamy więc na motocykle i jedziemy. Przy zamku mamy spotkać też osobę u której mamy spać. Dojeżdżamy na miejsce i nagle nasi przyjaciele odjeżdżają a nas zaczynają otaczać miejscowi ludzie. Są bardzo nachalni, dotykają nas, siadają na kufry. Sytuacja robi się już naprawdę nieciekawa, nie mając innego wyjścia musimy się ewakuować. Dochodzimy do wniosku, że na migi chyba nie do końca się dobrze zrozumieliśmy. Musimy więc wyjechać z miasta i poszukać noclegu. Nie jest to wcale takie proste kiedy na wszystkich znakach widzimy tylko szlaczki, do tego jest ciemno a przejechanie każdej krzyżówki i ronda jest nie lada wyzwaniem. Nie ma tu żadnych znanych nam zasad ruchu drogowego, wszędzie słychać tylko klaksony. Tułamy się więc po mieście aż w końcu jeden kierowca wyprowadza nas z miasta, gdy chcemy mu zapłacić mówi, że jest dobrym muzułmaninem i pomaga nam nie dla pieniędzy. W końcu znajdujemy się na drodze prowadzącej do Damaszku i możemy szukać miejsca na nocleg. Padamy z nóg, na stacji benzynowej zostajemy poczęstowani kawą, która tutaj starcza zaledwie na kilka łyków do tego jest tak mocna i słodka, że trudno ją przełknąć, ale naprawdę stawia na nogi. Dajemy radę dowlec się do pobliskiego lasku, gdzie ostatkiem sił rozkładamy namioty. (11.10.2009) Kolejny dzień w drodze, mijamy surowy i gorący syryjski krajobraz. Syria to mały kraj więc docieramy dziś do granicy z Jordanią. Po drodze tankujemy paliwo, człowiek nalewający nam benzynę w jednej ręce trzyma wąż od dystrybutora a w drugiej palącego się papierosa. W tym kraju prawie każdy mężczyzna pali. Alkoholu nie piją ale palą dosłownie wszędzie, w domu, w urzędach, na ulicy, wszędzie. Dziś kolejny szczyt sinusoidy. Śpimy w hotelu na granicy syryjsko – jordańskiej gdzie za trochę ponad 30 dolców mamy 2 pokoje i warunki full wypas. Do tego sklep bezcłowy, w którym wagon marlboro kosztuje 5 dolarów. Najedzeni do syta, wykąpani po kilku dniach nie mycia się zasypiamy jak dzieciaki. Nie jest jednak aż tak różowo, rano okazuje się, że nie ma naszego podróżnego portfela. Albo nam go ukradziono, albo go zgubiliśmy. Cała impreza kosztuje więc nas o wiele więcej. Jesteśmy stratni jakieś 250 Euro i 200 Dolarów. Trochę boli…. Od dziś nie trzymamy dużej gotówki w portfelu a opiekę nad finansami na ochotnika przejmuję ja. Byłam skarbnikiem w podstawówce więc może dam radę ;-) (12.10.2009) Granica syryjsko – jordańska okazuje się nie taka straszna jak nam mówiono. Nie ma żadnego trzepania bagaży, formalności też nie trwają długo. Standardowo czekając na chłopaków i pilnując motocykli rozwieszamy zrobione rano pranie. W tak gorącym i suchym powietrzu schnie bardzo szybko. Jordania to bogatszy kraj od Syrii, widać to na pierwszy rzut oka. Nie ma tu już tylu śmieci, ładniejsze domy, niektóre to prawdziwe wille, a na ulicach można zobaczyć naprawdę wypasione auta. Przejeżdżamy przez stolicę, mimo że ruch również jest tu ekstremalny razem z Kingą jesteśmy urzeczone bogactwem kolorów i różnorodnością towarów wystawionych w mijanych straganach. Mimo że siedzimy na dwóch różnych motocyklach i nie mamy szans się skontaktować myślimy o tym samym, wiele byśmy dały aby móc w nich pobuszować… Dzisiejszą miejscówkę z widokiem na Morze Martwe zawdzięczamy koledze, który był tu kiedyś i dał nam namiary GPS. Miejsce jest naprawdę niesamowite. W nocy widać na drugim brzegu światła Jerycho, a wschód Słońca powala na kolana. Noc jest tak ciepła, że myślimy o tym aby spać pod gołym niebem, w końcu rozkładamy namioty, ale tylko cienkie sypialnie. Rano zbłąkany szczeniak ze złamaną szczęką przypomina nam, że to miejsce osadzone jest nie w bajce, lecz w realnym świecie. Staramy się mu pomóc, Piotrek oczyszcza mu mordkę i aplikuje antybiotyk. Piesek w końcu zasypia, albo mu ten zabieg coś pomoże albo znieczulony antybiotykiem będzie mógł bez bólu odejść. Odjeżdżamy z ciężkim sercem, to takie niesprawiedliwe, że tak nieludzko traktuje się tu zwierzęta, nie ma tu weterynarza, do którego moglibyśmy go zanieść. C.D.N. Ostatnio edytowane przez chomik : 29.10.2009 o 18:19 |
29.10.2009, 14:19 | #363 |
Zarejestrowany: Mar 2008
Posty: 2,693
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Galeria: Zdjęcia
Online: 3 tygodni 6 dni 19 godz 2 min 35 s
|
( 13.10.2009)
Jedziemy dziś nad brzeg Morza Martwego, widoki są nieziemskie. Nasza droga wije się na zboczach nagich gór a po drugiej stronie błękit morza, które rozmiarami przypomina jezioro. Im niżej zjeżdżamy robi się coraz bardziej gorąco, w końcu wjeżdżamy w największą depresję świata. To strefa przygraniczna więc pojawiają się patrole. Po raz pierwszy w naszej podróży spotykamy uzbrojonych żołnierzy wyposażonych na dodatek w hamera z działkiem na dachu. Czujemy się trochę nieswojo, ale jesteśmy świadomi, że to dopiero początek takich widoków, więc nie ma wyjścia, musimy się przyzwyczaić. Docieramy nad brzeg. Pot spływa z nas strumieniami, nie ma czym oddychać, jesteśmy na wysokości -393m pod poziomem morza ale naprawdę warto. Woda jest tak zasolona, że przybiera piękny niebieski kolor, brzeg usiany jest solnymi kopułami a po jej spróbowaniu ma się wrażenie, że wypiło się jakiś kwas. Rezygnujemy z kąpieli ponieważ nie mamy możliwości spłukania się a szkoda, można było zaryzykować… Docieramy do miasteczka Al Karak gdzie zwiedzamy twierdzę templariuszy. Okazuje się, że nie jest to dokładnie ta twierdza, o która nam chodziło, ponieważ ominęliśmy ją w Syrii ale i tak jest imponująca. Dziś trafiamy na camping nad brzegiem wąwozu 50km od Petry. Siadamy z właścicielem, który częstuje nas herbatą z tajemniczym ziołem „szie”, które nadaje jej niepowtarzalny smak. Rozmawiamy o tym skąd jesteśmy, dokąd jedziemy, właściciel opowiada nam też o sobie. Dopiero później pytamy się o cenę. Tak tu już jest, najpierw uprzejmości, potem interesy. (14.10.2008) Po pysznym śniadanku ruszamy w stronę Petry. Ceny biletów powalają nas na kolana ale decydujemy się na zwiedzanie. Ruiny miasta Nabatejczyków porażają nas swoim pięknem, niesamowitością i ogromem. Aby dojść do budowli wykutych w skale trzeba przejść wąskim wąwozem. Kolory i rozmiary skał stanowiących ściany wąwozu sprawiają, ze człowiek wydaje się taki malutki… Ale to dopiero początek, nagle wąwóz się kończy a na wprost wyjścia budowla, którą wcześniej widzieliśmy tylko na zdjęciach w Internecie – Chazne, która najprawdopodobniej jest grobowcem któregoś z władców Petry. Nabatejczycy budując swoje miasto sięgali po wzorce innych kultur, byli narodem bardzo otwartym dlatego widać wpływy egipskie, greckie syryjskie i rzymskie. Tworzy to naprawdę niepowtarzalną mieszankę. Mimo upału, ubrani w ciuchy i buty motocyklowe z zapartym tchem podziwiamy to niepowtarzalne miejsce, jedyne czego żałujemy to to, że jesteśmy tu tak krótko. Dwa dni to minimum aby zobaczyć wszystko, a najlepiej byłoby spędzić noc w ruinach, chociaż teoretycznie to zabronione to jakbyśmy się dobrze ukryli to może by się udało. Wieczorem dojeżdżamy do miasta Akaba, skąd odpływa prom do Egiptu, od Afryki w linii prostej dzieli nas tylko 6 km, widzimy pierwszy zachód słońca nad Afryką, aż przechodzą nas dreszcze, już niedługo dotkniemy afrykańskiej ziemi. To „niedługo” okazuje się wersją optymistyczną, 11 godzin czekamy na prom śpiąc na zmiany na chodniku, 9 godzin czekamy na odpłynięcie, 4 godziny płyniemy. Ale to nie koniec, po stronie egipskiej formalności graniczne trwają kolejne kilka godzin i dużo pieniędzy. Zmęczeni docieramy na camping Nuveiba, którego namiary dostaliśmy od anglików spotkanych na promie. Jadą Porsche 911 i Shogun’em również do Cape Town. Camping przerasta nasze oczekiwania, mimo ze wjeżdżamy na niego w środku nocy obsługa wita nas jak długo oczekiwanych gości. Rozbijamy namioty na plaży, zmywamy brud z ostatnich dni kąpiąc się w morzu, które jest tak czyste, że widać to nawet w świetle księżyca… (16-18.10.2008) Spędzamy tu kilka dni, już naprawdę potrzebny był nam odpoczynek. Dojeżdżają poznani na promie angole i tak spędzamy czas pijąc piwko na plaży, wylegując się na słońcu, nurkując i leniuchując ile się da… Żyć nie umierać…. Chłopaki wymieniają zawieszenie w moto Młodego. Już od Krakowa jakoś dziwnie Afryka się prowadziła ale dała radę do teraz. (18.10.2009) Wypoczęci ruszamy dalej w stronę Kairu. Krajobraz jest bardzo surowy, dookoła jedno wielkie pustkowie, piach, kamienie i góry… no i mnóstwo posterunków policji, w których jesteśmy skrupulatnie notowani. Kair okazuje się koszmarem, to wielkie miasto, w którym nie ma żadnych zasad ruchu drogowego, to co przeżyliśmy na drogach w Syrii nie ma porównania do tego co dzieje się tutaj. Egipcjanie używają tylko klaksonu i świateł awaryjnych, Nie mają pojęcia do czego służą migacze, światła, nie uznają sygnalizatorów, pasów ruchu a na poboczach mnóstwo śmieci i zdechłe zwierzęta. Ogromnym zaskoczeniem jest dla nas widok polski samochodów. Mnóstwo tu maluchów, fiatów 125p, polonezów, na którego miejscowi mówią „street tang” (uliczny czołg). To pozostałości po czasach kiedy Egipt należał do Bloku Wschodniego. Jakimś cudem z pomocą miejscowego taksówkarza udaje nam się dotrzeć do Witka kolegi u którego się zatrzymujemy. Przez kilka dni jest to nasza baza wypadowa. Jazda motocyklem po mieście to misja samobójcza, poruszamy się więc taksówkami, które są naprawdę tanie pod warunkiem, że przed kursem wynegocjuje się z kierowcą cenę. W Kairze załatwiamy wizy do Sudanu, regenerujemy zawieszenie no i oczywiście zwiedzamy. Najpierw muzeum egipskie, największe wrażenie robi na nas maska Tutanchamona, która nigdy nie opuszcza muzeum, można ją zobaczyć tylko tutaj. Nie udaje się nam jednak zobaczyć królewskich mumii. Ta przyjemność kosztuje dodatkowe pieniądze, na tyle duże, że rezygnujemy.. Kolejnego dnia jedziemy do Gizy, zaskakuje nas droga prowadząca do piramid, prowadzi wzdłuż kanału, woda w nim śmierdzi od nadmiaru śmieci, przy brzegach leżą rozkładające się zwierzęta a miejscowi łowią w nim ryby.. Hmm.. Smacznego ;-) Same piramidy strasznie nas rozczarowują, jest tu mnóstwo turystów i miejscowych, którzy na siłę starają się sprzedać pamiątki i naciągnąć na co tylko się da. Strasznie psuje to atmosferę tego miejsca, czujemy się jak na jakimś wielkim jarmarku. Dopiero wieczorem, gdy wszyscy wychodzą a my czekamy na przedstawienie „światło i dźwięk” zaczynamy czuć klimat tego miejsca. Słońce zachodzi nad piramidami a my patrzymy zachwyceni stojąc w tym samym miejscu, w którym kiedyś spoglądali na nie kolejni faraonowie, Alexander, Kleopatra, Antoniusz, Napoleon.. Ich dawno już nie ma a piramidy stoją nadal.. Nazajutrz jedziemy do Sakkary. Znajduje się tu piramida schodkowa króla Dżesera uważana za najstarszą piramidę egipską. Można do niej dojechać drogą, ale my wybieramy się na piechotę, przez otaczające ją pustkowie. Znajdujemy po drodze mnóstwo małych grobowców, praktycznie już się rozpadających, napotykamy zagrzebane w ziemi ludzkie szczątki, piszczele, czaszki. Miejsce to robi na nas naprawdę niesamowite wrażenie, tutaj naprawdę czujemy historię. Znajdują się tu też mastaby, w których chowano władców zanim zaczęto budować piramidy. Na ich ścianach znajdują się kolorowe malowidła i reliefy przedstawiające sceny z życia codziennego. Oglądając je czujemy, że Ci ludzie byli tacy sami jak my, tak samo pracowali, kochali, cieszyli się życiem, cierpieli i płakali nad utratą bliskich. Ściany w komorach grobowych pokryte są wersetami z księgi umarłych.. (22.10.2008) Wyjazd z Kairu okazuje się jeszcze większym koszmarem niż wjazd do tego miasta chaosu. O mały włos nie zostajemy staranowani, ratuje nas refleks Witka i ucieczka na pobocze, Piotrek z Kingą zaliczają pierwszą poważną wywrotkę w której tracą jeden z kufrów. Na szczęście mamy dodatkowe pasy mocujące na których kufer rewelacyjnie się trzyma. Nocujemy w mieście El Minya, gdzie nie mogąc znaleźć miejsca do spania zmuszeni jesteśmy zatrzymać się w hotelu. Od tego momentu doświadczamy na własnej skórze, policyjnego charakteru Egiptu. Rano czeka na nas przed hotelem wóz policyjny z uzbrojonymi funkcjonariuszami, którzy mają za zadanie nas konwojować. Droga okazuje się koszmarem, jedziemy praktycznie bez przerwy z prędkością nie większą niż 60km/h. Przez 9 godzin przejeżdżamy tylko 250km, dzień zbliża się ku końcowi a nasi policjanci zostawiają nas samym sobie. Nie ma w pobliżu ani campingu, ani hotelu. Nie chcemy jechać dalej bo jest już ciemno, a Egipcjanie nie używają świateł. Zatrzymujemy się więc na posterunku policji, chcemy rozbić tu namioty. Funkcjonariusze nie chcą nam na to pozwolić tłumacząc, że jest tu niebezpiecznie ze względu na dzikie zwierzęta. Zdesperowani oznajmiamy im, że nigdzie się stąd nie ruszamy. Policjanci zszokowani naszą postawą ściągają jakiegoś głównego przełożonego, który w końcu pozwala nam zanocować w jednym z pomieszczeń posterunku. Nie narzekamy choć jest brudno, na podłodze widnieją jakieś plamy przypominające zaschniętą krew a w nocy strasznie gryzą nas komary. Od dziś zaczynamy brać leki antymalaryczne, już niedługo wjedziemy w strefę zagrożenia malarią. Rano bez śniadania pakujemy się na motocykle i ruszamy do Luxoru. Udaje nam się przejechać trasę bez konwoju. Tym razem mamy szczęście ponieważ przypadkowo trafiamy na camping z przepysznym śniadaniem. Właściciel jest bardzo sympatyczny, włada nieźle angielskim i jest przyzwyczajony do podróżników, których gości bardzo często. W Luksorze, żeby wszystko zobaczyć musielibyśmy spędzić co najmniej tydzień, my tyle czasu nie mamy, wybieramy więc świątynię w Karnaku. To miejsce trzeba zobaczyć, robi niesamowite wrażenie swoim ogromem i pięknem, nie ma tu też tylu ludzi jak w Gizie, można na moment zostać samemu i posłuchać co te wielkie starożytne kolosy mówią.. (25.10.2009) Kolejny dzień to porażka na samym starcie. Przy samym wyjeździe z miasta na pierwszym posterunku zatrzymuje nas policja. Nie pozwala nam jechać dalej bez konwoju, który będzie odjeżdżał dopiero za 3 godziny. Na nic się zdają tłumaczenia, że musimy zdążyć załatwić formalności na prom do Sudanu, który odpływa tylko raz w tygodniu. My swoje a oni swoje. Podobno to dla naszego bezpieczeństwa, dziwne to pojęcie bo jakoś niedawno nikt się nie przejmował gdy konwój zostawił nas wieczorem na środku drogi bez opieki. Nie mając wyjścia czekamy, ale staramy się im jak najbardziej uprzykrzyć to oczekiwanie. Wyciągamy z Kingą menażki, kuchenkę i gotujemy śniadanie, wywieszamy wcześniej wyprane ale mokre rzeczy aby się wysuszyły, włącznie z bielizną, co w muzułmańskim kraju musiało ich naprawdę wiele kosztować ;-) W końcu konwój nadjeżdża, przyłączamy się do niego ale już po pierwszym kilometrze przejechanym w ślamazarnym tempie decydujemy się z niego uciec. Wiemy, że możemy sobie na to pozwolić bo w Egipcie obcokrajowiec jest święty i nie może mu spaść włos z głowy. Na kolejnych punktach kontrolnych funkcjonariusze starają się nas zatrzymać a my tylko przejeżdżamy machając do policjantów i wołając „Hello”. W końcu blokują drogę i chcąc nie chcąc musimy się zatrzymać. Na szczęście w bardzo krótkim czasie dostajemy swój osobisty konwój. Tym razem policjanci jadą tak szybko, że chłopaki nieźle muszą się nastawać żeby ich dogonić. I tym sposobem w bardzo szybkim czasie docieramy do Asuanu. Spotykamy parę Anglików, którzy razem z nami nocowali na campingu w Luxorze i z ich pomocą trafiamy na pole namiotowe gdzie spotykamy Johana zmieniającego opony w swojej Afryce. Gdy widzi nadjeżdżające motocykle obładowane bagażami na jego twarzy pojawia się wielki uśmiech. Chłopacy od razu rzucają się do pomocy i momentalnie zaczyna się przyjaźń.. Okazuje się, że Johan jest już 3 miesiące w podróży i jedzie z Londynu do domu, który znajduje się gdzieś w RPA… (26.10.2009) Johan okazuje się nieocenionym przewodnikiem w załatwianiu formalności potrzebnych nam do przekroczenia granicy egipsko – sudańskiej. Musimy oddać tutejsze tablice rejestracyjne, załatwić bilety na prom dla nas i dla motocykli i wiele innych spraw, gdyby nie on bylibyśmy jak dzieci błądzące we mgle. Na prom do Sudanu kupujemy bilety w 1 klasie, są drogie, ale poradzono nam wcześniej, że w tym wypadku nie warto oszczędzać. Johan ma drugą klasę ale przygarniemy go do jednej z naszych 2-osobowych kajut. Chłopaki przygotowują też motocykle, kończą się asfalty zmieniają więc opony na kostki a my z Kingą dbamy o prowiant. Nie wiemy jak to będzie na promie oraz w Sudanie, robimy więc małe zapasy żywnościowe. Mamy też problem z noclegiem, policja nie pozwala nam zostać drugą noc na tym samym campingu tłumacząc się naszym bezpieczeństwem, podobno niedawno w tych okolicach było porwanie. Nie mamy jednak zamiaru opuszczać tego miejsca, część ekipy jedzie do miasta na policję oznajmić im, że nigdzie się nie ruszamy. Na szczęście nic nam nie mogą zrobić, kolejny raz przekonujemy się, że w Egipcie obcokrajowiec to świętość, udaje się więc nam się postawić na swoim. Mamy tylko nadzieję, że przesympatyczny właściciel nie będzie miał przez to kłopotów, widać jak bardzo ta sytuacja go stresuje. My wyjeżdżamy a on tu jednak zostaje… i musi nadal żyć w tym policyjnym państwie, którym my już naprawdę jesteśmy zmęczeni. Cieszymy się, że już wyjeżdżamy z Egiptu, w życiu wcześniej nie myśleliśmy, że kraj ten okaże się dla nas takim rozczarowaniem… (27.10.2009) Rano udajemy się do portu, po dwóch godzinach formalności udaje nam się wejść na prom, motocykle będą płynęły za nami barką. Wejście na prom nie jest równoznaczne z odpłynięciem. Cały dzień trwa jego załadunek, pasażerowie przewożą z Egiptu do Sudanu dosłownie wszystko, od cebuli po kuchenki i lodówki. Całe szczęście, że mamy swoje kajuty, co prawda są małe, zniszczone, brudne i biegają w nich karaluchy, ale przynajmniej można się schronić przed tym całym zamieszaniem. Po całym dniu spędzonym na promie, wieczorem w końcu odbijamy od brzegu. Zapada noc, robi się spokojnie, wychodzimy na pokład a tam nad nami gwiazdy, a pod nami wody Nilu, jeszcze trochę i będziemy s Sudanie, ciekawe jak tam będzie… Przez to, że prom odpływa tylko raz w tygodniu i jest to jedyne przejście graniczne między Egiptem a Sudanem nagromadziło się tu też trochę podróżników, jadących w dół Afryki. Płynie z nami dwójka motocyklistów - Włochów po pięćdziesiątce i dwie pary Brytyjczyków, którzy wybrali się na podbój Afryki samochodami terenowymi. Spotykamy też dwie Polki, które z plecakiem podróżują po Afryce a ich celem jest Zanzibar. Wykupiły najtańsze miejsca na pokładzie, kapitan widząc dwie samotne kobiety wydziela im oddzielną przestrzeń, żeby mogły czuć się bezpiecznie. Po siedemnastu godzinach płynięcia dobijamy wreszcie do Sudańskiego brzegu. Wita nas bardzo surowy krajobraz, same piachy i jest strasznie gorąco. Po kontroli celnej zostajemy wszyscy zawiezieni do hotelu w Wadi Halfie. Mamy tu przymusowy nocleg ponieważ barka z motocyklami i samochodami przypłynie dopiero jutro. Hotel wygląda jak więzienie. Z korytarza wchodzi się do poszczególnych pokoi, które bardziej przypominają cele – odrapane ściany, betonowe podłogi, kraty w oknach, metalowe drzwi zamykane na zasuwę i rozwalające się metalowe łóżka. No ale właśnie tak wygląda przygoda, rozkładamy sobie tylko moskitiery nad wyrkami, w końcu jesteśmy już w strefie malarycznej. Razem z Włochami zastanawiamy się, którędy i jak przejechać przez Sudan. Drogi tu są bardzo trudne, mamy obawy, że tak obciążone motocykle jak nasze nie dadzą rady. Włosi wpadają na pomysł, żeby wynająć samochód, wrzucić na niego bagaże i bez zbytniego obciążenia przejechać przez pustynię. Ruszamy więc w Wadi Halfe w poszukiwaniu kierowcy. Nasz plan okazuje się jednak porażką ponieważ Sudańczycy życzą sobie za dużo pieniędzy, dowiadujemy się też, że droga nie jest aż taka zła wracamy więc do pierwotnego planu. Wybieramy drogę dłuższą ale ciągnącą się wzdłuż Nilu, droga krótsza biegnie przez bezludne tereny środkiem pustyni, gdyby coś się stało z nami lub ze sprzętami moglibyśmy znaleźć się w niezłych tarapatach. Od Shean i Lucy dostajemy bardzo dokładne mapy GPS Afryki. Nie mieliśmy pojęcia, że takie istnieją. Do tej pory jechaliśmy tylko na azymut a teraz przez niektóre kraje będziemy mogli przejechać z rutingiem, wyszukać najbliższy camping lub stację benzynową a nawet bankomat. |
29.10.2009, 14:44 | #364 |
Zarejestrowany: Mar 2008
Posty: 2,693
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Galeria: Zdjęcia
Online: 3 tygodni 6 dni 19 godz 2 min 35 s
|
(29.10.2008)
Kolejnego dnia odzyskujemy wszyscy swoje środki transportu. Oddychamy z ulgą, bo jakoś dziwnie się bez nich czuliśmy. Mimo że jest już po południu całą ekipą decydujemy się na nocleg na pustyni. Wszyscy mają już dość tego hotelu i przebywania bezczynnie w jednym miejscu. Zaopatrujemy się w potrzebny prowiant, Sean i Lucy kupują od miejscowych nawet drewno na ognisko. Znajdujemy miejsce, gdzie nie ma żywej duszy, tylko wzgórza, piach i kamienie. Część z nas rozbija namioty, część decyduje się spać w samych śpiworach pod gołym niebem. Rozpalamy ognisko, przygotowujemy wspólnie kolację którą popijamy resztką przemyconego przez Seana piwa. Kolejny browar będziemy mieli okazje wypić dopiero w Etiopii, bo w Sudanie nie sprzedaje się alkoholu. Siedzimy, gadamy o swoich planach i nie możemy napatrzeć się na niebo, które jest trójwymiarowe, droga mleczna nie jest płaska, kształtem przypomina tęczę. W życiu nie widziałam tylu gwiazd.. W Sudanie wreszcie czuje, że jestem w Afryce. Pustynia robi na nas niesamowite wrażenie, okrutna i piękna zarazem. Co pewien czas przejeżdżamy przez wioski, gdzie możemy zaopatrzyć się w jedzenie. W sklepach nie ma zbyt dużego wyboru można dostać olej, przecier pomidorowy, soczewica, makaron, mydło itd. Trudno natomiast o produkty świeże, o mleku i jogurcie za którym mi się tak tęskni mogę tylko sobie pomarzyć. Ale można kupić tutejszy chleb, który raczej nie przypomina tego, do którego jesteśmy przyzwyczajeni ale jest za to bardzo smaczny. W większych miejscowościach na targach można kupić warzywa i owoce więc jakoś dajemy radę. Sudańczycy bardziej dbają o estetykę swojego miejsca zamieszkania niż Egipcjanie. Nie ma tu tylu śmieci jak w poprzednim kraju, domy chociaż mało odcinające się od otaczającego je pustynnego krajobrazu mają kolorowe wejścia i okiennice, niektóre posiadają nawet różnego rodzaju wzory. Błękit, róż, żółć robią niesamowite wrażenie odcinając się od piaskowego koloru reszty domostw. Mijani ludzie są bardzo przyjacielscy, machają nam, dzieci biegną za motocyklami roześmiane. Napotkane kobiety są zainteresowane stanem cywilnym naszych mężczyzn, chyba chciałyby znaleźć męża w naszej ekipie. Niestety nie mamy ze sobą wystarczającej ilości kóz. Coraz bardziej zaczyna nam się podobać w tym kraju. Tyle naczytaliśmy się jak bardzo trzeba tu uważać a my czujemy się coraz bardziej bezpieczni. Drogi są bardzo ciężkie, głęboki piach daje się nam mocno we znaki. Chłopaki dzielnie walczą ale nie zawsze dają radę. Po kolejnych wywrotkach zastanawiamy się czy uda nam się przez ten kraj przejechać. Są momenty w których zmęczeni wątpimy w nasze możliwości ale na przekór wszystkiemu jedziemy dalej. Podczas jednej z gleb Kindze bardzo puchnie stopa. Postanawiamy nie jechać dalej, widać, że bardzo ją boli. Razem z Seanem i Lucy oraz Johanem rozbijamy obozowisko miedzy palmami nad brzegiem Nilu, Włosi decydują się jechać dalej, widzimy ich po raz ostatni. Robimy kolacje przy ognisku ze wcześniej zakupionych na targu produktów, siedzimy i gadamy… Sean, który o florze i faunie Afryki wie prawie wszystko ostrzega nas, żebyśmy po zmroku nie zbliżali się do brzegu rzeki ze względu na krokodyle a gdy wchodzimy w chaszcze lub zarośla żebyśmy tupali aby wypłoszyć ewentualnych mieszkańców jak węże, i inne niebezpieczne dla nas stworzenia. Bardzo nam się to podoba, wreszcie zaczyna się dzika Afryka o której tak marzyliśmy… Jedyne co nas wkurza i do czego nie możemy się przyzwyczaić to wszędobylskie muchy, których jest mnóstwo i za nic mają nasze odganiania. Ich ulubionymi miejscami do siadania są oczy, nos i usta więc jest to naprawdę wkurzające. Podziwiamy sudańskie dzieci, które ze stoickim spokojem znoszą te ataki, ciekawe czy my kiedykolwiek będziemy potrafili tak je ignorować jak one. I znowu piachy, walka z naturą i własnymi słabościami, jakby tego było mało dochodzi złośliwość rzeczy martwych i psuje się Piotrka Afryka. Chyba coś z pompą paliwową, po niedługim czasie udaje się nam ruszyć dalej. Niestety za chwile motocykl znów staje, na awarie wybrał sobie miejsce z dala od zabudowań, w piachu powyżej kostek. Z nieba leje się żar, do tego gorący wiatr, który wpycha nam piasek dosłownie wszędzie. Mamy go w oczach, buzi, nosie, uszach, chłopaki na oślep grzebią w sprzęcie. Wymieniają pompę, nie wiem jakim cudem udaje im się to zrobić w tych warunkach ale jakoś dają radę. Nasza radość niestety nie trwa długo po kilku kilometrach coś stuknęło i moto znów staje. Nic się nie daje z nim zrobić, zostawiamy więc Piotrka z Kingą a my jedziemy znaleźć jakieś miejsce na nocleg, gdy nam się udaje Witek wraca aby zholować Piotrka. Razem z Kingą rozbijamy namioty i szykujemy coś do jedzenia a chłopaki szukają przyczyny awarii. Nastroje nie są najlepsze, Piotrek jest załamany, martwi się, że to coś tak poważnego, że będzie musiał z Khartumu wracać do domu. W końcu udaje się, całe zamieszanie powstało przez jedną źle dociśniętą wtyczkę. Przez awarię nie damy rady dogonić Johana, Lucy i Sean, są już jakieś 100km przed nami. Może jutro uda się nam ich dogonić. Niestety nie udaje się. Piotrek bardzo źle się dziś czuje, mdli go, wymiotuje i coraz bardziej słabnie. Może to być skutek uboczny leków antymalarycznych albo coś innego. Po ujechaniu kilku kilometrów decydujemy się nie jechać dalej, Piotrek naprawdę źle wygląda, wymiotuje nawet po wodzie. Nie wiemy co robić, w Dongoli oddalonej o 100km jest szpital ale nie ma za bardzo jak go tam dowieźć, w pobliskiej wiosce jest lekarz ale nie wiemy czy możemy mu zaufać, w końcu decyduję się zadzwonić do mamy. Wiem, że będzie ją to kosztowało kupę nerwów ale nie mamy innego wyjścia. Staram się mamie przedstawić jak najdelikatniej zaistniałą sytuację, mimo że postępuję dokładnie wg. otrzymanych instrukcji po trzech godzinach Piotrek znów wymiotuje. Staram się zachowywać stoicki spokój na twarzy ale w środku jestem przerażona, co zrobimy gdy leki nie zadziałają, do tego mamy mało butelkowanej wody, która w sudańskich wioskach jest nie do dostania. Nie widzą sensu handlowania wodą w butelkach skoro wody jest pod dostatkiem w Nilu. Na szczęście mamy ze sobą wodę na czarną godzinę dla chorego a reszta ekipy pije gazowane wynalazki, od coca coli, którą można dostać wszędzie po ohydne zielone jabłuszko. Nie ma co narzekać dobrze, że mamy co pić, woda w Nilu nie wzbudza aż takiego zaufania żeby ją wypić nawet po przegotowaniu. Trudno nam się przełamać aby w niej się wykąpać a co dopiero ją wypić. A kąpaliśmy się ostatnio w Wadi Halfie ;-) Wieczorem Piotrkowi robi się trochę lepiej. Uff, jest nadzieja … Rano Piotrek podejmuje decyzję, że mimo że jest jeszcze słaby to chce jechać. Udaje się więc wreszcie dotrzeć do Dongoli gdzie promem przeprawiamy się na drugi brzeg Nilu. Po chwili spotyka nas bardzo miła niespodzianka – piękny, równiuteńki asfalt aż do samego Khartumu. Pięknie to wygląda – granat asfaltu po horyzont rozcina żółty piasek pustyni. Jest tak gorąco, że widzimy fata morgane, rozgrzane powietrze tak wibruje nad piaskiem, że do złudzenia przypomina wodę i odbijające się w niej drzewa. Staram się jak najbardziej wytężać wzrok ale nic to nie daje, nadal widzę wodę… O okrucieństwie pustyni przypominają nam padłe zwierzęta leżące na poboczach drogi w różnych stopniach rozkładu, od białych szkieletów po dopiero co umarłe. Głownie to zwierzęta domowe - wielbłądy i osły. Zastanawiamy się dlaczego? Czyżby miejscowi gdy zwierzę jest już bezużyteczne wyganiają je na pastwę losu i biedne zdycha z pragnienia lub glodu? Okrutne… Docieramy do Khartumu, wjazd so miasta jest koszmarny, gigantyczne korki a temperatura taka, że pot się z nas leje strumieniami. Mam wrażenie że GPS się popsuł bo odległość jaką pokazuje do campingu jest praktycznie wciąż taka sama.. mamy nadzieję, że uda się nam na campingu spotkać naszych przyjaciół no i udaje się. Gdy nas zauważają widzimy ogromne uśmiechy na ich twarzach, tak się martwili, że coś się nam stało. Po powitaniach bijemy się o prysznic, naprawdę już od nas cuchnie. Prysznic okazuje się rurą z której wolno kapie woda ale my czujemy się jak w siódmym niebie, mamy tu też możliwość wyprania kombinezonów więc same gęby nam się śmieją. Nam, pasażerkom z tyłu już naprawdę trudno było wytrzymać gdy nasi mężczyźni wstawali na motocyklu. W Chartumie mamy do załatwienia wizy do Etiopii. W ambasadzie spotykamy sympatycznego gadułę, który trochę oprowadza nas po mieście. Prowadzi nas do tutejszej knajpki, jedzenie proste ale pyszne, przez to, że przyszliśmy z nim płacimy normalne ceny a nie kilkakrotność ceny przewidzianą dla turystów. Jesteśmy w szoku, że wszystko jest takie tanie.. (05.11.2008) Cała ekipa rusza w stronę granicy z Etiopią. Pustynia zmieniła się w sawannę, zaczynają pojawiać się prawdziwe murzyńskie chatki, przez drogę przebiega nam pawian. Ogarnia nas swoista euforia, czujemy się jak w środku Discovery Chanell. Trudno nam znaleźć miejsce na nocleg bo wszędzie otwarta przestrzeń i trudno być niezauważonym. Decydujemy się spać w jednej z mijanych wiosek, gdy dzień chyli się już ku końcowi wjeżdżamy między okrągłe ze stożkowatymi dachami chaty i pytamy się właściciela jednej z nich o pozwolenie na przenocowanie. Dla niego nie ma żadnego problemu. Cała wioska przygląda się nam co robimy, dzieci się z nami bawią, dorośli przychodzą z lekarskimi receptami pytając się czy nie mamy wypisanych leków. Z całych sił starają się złapać kontakt, ale bez języka to naprawdę trudno, jednak czasem mimika twarzy i gesty wystarczają. Dla mieszkańców tej wioski jesteśmy taką atrakcją jak dla nas byłoby wylądowanie UFO. Pierwszy raz widzą rzeczy, które dla nas są zupełnie normalne. Nikt jednak nie podchodzi zbyt blisko, nikt nie stara się nic ukraść. Są serdeczni, otwarci, uśmiechnięci i przyjacielscy. To niesamowite doświadczenie zderzyć się z wyznawcami Islamu w takiej normalnej, prostej formie. Do tej pory religia ta kojarzyła nam się z fanatykami wysadzającymi się w powietrze a prawda jest taka, że, wiele moglibyśmy się od nich nauczyć. Naprawdę jesteśmy pod wielkim wrażeniem, to, jak żyją Ci ludzie daje nam wiele do myślenia. W takiej atmosferze zasypiamy jak dzieci nie obawiając się niczego. (06.11.2009) Ruszamy w stronę Etiopii. W strefie przygranicznej dostajemy uzbrojony konwój. Ze względu na konflikt z Erytreą podobno można tu zarobić kulkę. Dziwnie się czuję ze świadomością, że ktoś może do mnie strzelić tylko dlatego, że tędy przejeżdżam. Nie mogę tego zrozumieć, oddycham więc z ulgą gdy dojeżdżamy do granicy. Ludzie ostrzegają nas przed Etiopią, mówią że tam są inni ludzie niż tutaj, że mamy uważać bo kradną. Ciekawe ile w tym prawdy? Granica wygląda tak, że można ją przejechać nie zauważając nawet, że się ją przekroczyło. Trzeba się naprawdę naszukać baraków w których możemy załatwić formalności. Spędzamy tu bardzo dużo czasu ponieważ urzędnik w ślimaczym tempie przegląda każdą kartkę wszystkich paszportów. W końcu dostajemy potrzebne stemple i wjeżdżamy do Etiopii. Zaraz za granicą kończy się asfalt i zaczynają się średniej jakości drogi szutrowe. Rozdzielamy się z Lucy i Sean, każdy z nas chce jechać swoim tempem, ale umawiamy się w Gondarze, jednym z etiopskich miast. Czy uda nam się spotkać i przeżyć wspólnie jeszcze wiele przygód? Mam nadzieje, że tak… Jakoś tak dziwnie bez nich.. |
29.10.2009, 23:01 | #365 |
青年商會及台北縣警察局
Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Poznań
Posty: 804
Motocykl: RD07a
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 dni 10 godz 12 min 22 s
|
z niecierpliwością czekam na odcinek " Atakujący słoń i lew który okazał sie pawianem " n o i mój the best of the best ' jak ucieka sie przed lwem " krok w bok i do tyłu " "
__________________
RD07a, 非洲是最好的 |
30.10.2009, 10:03 | #366 |
Zarejestrowany: Apr 2008
Miasto: Chojnice/drogi Europy
Posty: 1,039
Motocykl: RD07a
Przebieg: hgw
Online: 3 tygodni 2 dni 4 godz 28 min 20 s
|
ja z niecierpliwością czekam na wszystkie następne odcinki, na ten o pawianie może trochę bardziej
Dawajcie następne!!
__________________
openSUSE.org |
30.10.2009, 12:09 | #367 |
Zarejestrowany: Apr 2008
Miasto: Raczyce/Wrocław
Posty: 2,015
Motocykl: RD04
Przebieg: 3 ....
Online: 1 miesiąc 21 godz 53 min 22 s
|
a jest opis 28.10 ? mam wrażenie że zabrakło
SUPER SIĘ WYOBRAZIĆ TAM !
__________________
AKTUALNIE SZUKAM PRACY!!! ale nadaję się tylko na szefa |
30.10.2009, 12:55 | #369 |
Zarejestrowany: Apr 2008
Miasto: Chojnice/drogi Europy
Posty: 1,039
Motocykl: RD07a
Przebieg: hgw
Online: 3 tygodni 2 dni 4 godz 28 min 20 s
|
Podoba mi się taka forma- wrażenia i odczucia zapisane na gorąco gdzieś tam na końcu świata..
kiedy następne odcinki?
__________________
openSUSE.org |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Kraków - Cape Town - Slajdowisko 7 kwietnia Kraków | electro | Trochę dalej | 14 | 08.04.2014 11:03 |
Tani stojak pod dzika i przycinanie dętki przy wymianie. | Poncki | Hamulce, kola, opony | 30 | 10.03.2014 21:29 |
Africa Twin meeting in Hungary, 2009.09.04. - 2009.09.06. | Brasil | Imprezy forum AT i zloty ogólne | 26 | 11.11.2009 21:48 |
MotorradTourenplaner 2008 /2009 | dj.1 | Wszystko dla Afrykańczyka | 5 | 04.04.2008 10:38 |