21.01.2012, 14:23 | #31 | ||||||||||||||||||||||||||||||||
Dzień 8 (Ałuszta, Sudak, Teodozja, Arabacka Strilka)
Poranek wita nas szumem morza i nieustającym sykiem. Z trudem wygrzebujemy się z namiotu, ciekawi jednak skąd dobiega to cholerne syczenie. Wzdłuż kamienistej plaży ułożony jest wodociąg, który pamięta chyba czasy rewolucji październikowej. Wodociąg połatany milionem spawów ale nadal jest dziurawy jak sito. Jeśli tak wygląda reszta infrastruktury na Ukrainie, to słabo widzę te Euro2012 Nie ma jednak co narzekać, dzięki dziurom mamy dostęp do słodkiej wodę za darmo
Po śniadaniu zabieramy się za reanimację sprzętów. W poszukiwaniu prądu w KLR, zdejmuję trochę plastików i kanapę by dobrać się do akumulatora. Elektrolit jest, kable całe, nic się nie usmażyło. Na szczęście padł tylko główny bezpiecznik. Wymieniam go i tym samym nie mam już ani jednego zapasowego. W KLR bezpieczniki są jak w starych sprzętach RTV - szklana rurka z drutem w środku. Przez kolejne 2 dni będziemy szukać bezpieczników tego typu na stacjach i przydrożnych sklepach moto. Bez skutku. Dopiero w jakimś warsztacie montującym radia, wysępię zwykłe bezpieczniki samochodowe i gniazda. Luki po nocnej akrobacji zabiera się za prostowanie gmoli, kierunkowskaz udaje się skleić kawałkiem taśmy. W sumie straty niewielkie, gorzej że rano tracimy sporo czasu na te wszystkie zabiegi, ruszamy dopiero ok 10.00.
Wyjeżdżając podziwiamy ośrodek, na terenie którego nocowaliśmy. Betonowy przerost formy nad treścią, nigdy chyba nie dokończony ośrodek dla pracowników gazety "Izwiestia". Piękna okolica, spaprana czymś co nadaje się tylko do wysadzenia w powietrze.
Kierujemy się główną drogą (P29) w kierunku Sudak. Droga biegnie raz bliżej raz dalej morza, przez nieco mniej zaludnione tereny, trochę wzniesień i ładne widoki towarzyszą aż do Sudaku, w którym chcemy zwiedzić genueńską twierdzę. Twierdzy trudno nie zauważyć, bo mury obronne mają ok 1 km długości a cały teren ok 30 hektarów. Przed główną bramą typowa cepelia - budy z upominkami, żarciem i parking. Na terenie twierdzy podobnie, można sobie strzelić fotę z koniem, indianinem i z czym tam kto chce. Zwiedzamy 2-3 najlepiej zachowane wieże, jednak poza widokami i tłumem ludzi niewiele więcej jest tu do zwiedzania.
Odpalamy dalej w stronę Teodozji, w której jest kilka zabytków do zwiedzania. Ponieważ miasto mocno ucierpiało w czasie II WS, to wszędzie wita nas socjalistyczna architektura a szukanie zabytków przypomina poszukiwanie rodzynek w cieście - wiemy że są, tylko nie możemy ich znaleźć. Sęk w tym, że docieramy do miasta ok 17.00 a ok 19.00 zaczyna się robić zmierzch. Dopiero po błądzeniu udaje się nam znaleźć jego najstarszą część. Zostawiamy motki pod czujnym okiem parkingowych dziadków i idziemy zwiedzić główny deptak. Wzdłuż plaży stoją setki bud, w każdej można kupić "jedyną niezapomnianą pamiątkę z Krymu - Made in China". Wszędzie plączą się ludziska i generalnie jest mocno turystycznie. Gdyby nie napisy w innym języku, można by pomyśleć że to jakiś Spot albo inny Hel Przez te kilka dni nieco z Lukim zdziczeliśmy i ta ilość ludzi nas męczy. Myśl o kolejnym noclegu w mieście przyspiesza decyzje - jedziemy w stronę Arabackiej Striełki i tam poszukamy noclegu.
Wyjeżdzamy z Teodozji w kierunku na Kerch i po kilkunastu kilometrach odbijamy w miejscowości Batalnoe w lewo, kierując się przez kolejne wioski w kierunku Soljanoe, ostatniej osady na południowym krańcu mierzei. Śpieszymy się, bo chcemy znaleźć miejsce pod namiot za widoku, martwi nas też nadchodząca zmiana pogody. Wiatr piździ jak oszalały a chmurzyska nie zapowiadają niczego dobrego. Po wjeździe na striełkę, zjeżdżamy w prawo na plażę. Na plaży witają nas śmieci, znajdujemy nieco czystsze miejsce i w świetle czołówek czyścimy je ze butelek, kapsli i innego szajsu. Po kolacji nie możemy odmówić sobie kąpieli w morzu Azowskim, które nie dość że jest bardzo słone, to jeszcze jest najpłytszym morzem na świecie (średnia głębokość 7 m !). Na plaży zamiast piasku leżą petabajty muszelek, które trzeszczą i pękają pod stopami. Wskakujemy do wody po ciemku, która w świetle księżyca pobłyskuje fluorescencyjne. Każde zagarniecie wody wzbudza kryl, który spływając po nas pobłyskuje na zielono setkami kropek. Stoimy jak debile po kolana w wodzie, patrząc jak zielone kropki spływają po nas. Widok fiuta pobłyskującego na zielono - bezcenny Kończymy dzień leżąc po ciemku koło namiotu i popijając wino kupione w Teodozji.
cdn.
__________________
"Jeżeli chcesz uniknąć krytyki: Nic nie mów. Nic nie rób. Bądź nikim" - Arystoteles |
|||||||||||||||||||||||||||||||||
23.01.2012, 23:08 | #32 | ||||||||||
Dzień 9 (Arabacka Striełka, Heniczesk, Cherson, Mikołajów)
Rano budzi nas łomot wiatru, który usiłuje zamienić namiot w latawiec. Morze szaleje i skutecznie wybija nam pomysł porannego pływania. Chowamy się w jakimś zagłębieniu, gdzie udaje się nam odpalić kuchenkę i zrobić poranną kawę. Kanapka z piaskiem, kawa z owadami. Chmury na niebie nie wróżą dziś opalania, szykujemy się raczej na boski prysznic. Zwijamy manele i ruszamy w drogę. Do osady Solnyje prowadzi porządna szutrówka, potem zamienia się dobrą gruntówkę. Z każdym kilometrem droga pogarsza się, miejscami omijamy spore kałuże ale nadal jedzie się całkiem komfortowo. Spotykamy jadącego z przeciwka bajkera z Moskwy na XTZ 750. Wita się z nami niemal na niedźwiadka, gadamy chwilę, bardziej na migi niż w jakimś narzeczu. Bajker upewniwszy się, że mamy paliwo i wodę grzecznie się z nami żegna. Fajnie. Droga stopniowo zamienia się w blachę falistą. Luki obuty w kostki i mając większe doświadczenie ucieka Afryką do przodu, ja walczę od bandy do bandy i nie przekraczam 60/70 km/h. Rozglądam się na boki, ale widoki wcale nie są jakieś powalające. Jedzie się po prostu wśród łąk, czasami tylko mając widok na morze. Po ok 80 km docieramy do lepszej drogi, pojawiają się jakieś zabudowania (osada Strilkove) i lepsza drogę. Znajdujemy dobry dojazd do plaży i ku uciesze wędkarzy, idziemy popływać. Pogoda na chwilę się poprawia, ale wielkie granatowe chmury idą na nas z południa. Nie ma co, trzeba zwiewać. Podsumowując Arabacką striełkę: droga długa, nudna i kiepska a widoki takie sobie. Można sobie bez żalu odpuścić.
Mijamy Heniczesk i dragą P47 jedziemy w kierunku Nowej Kahovki. Ruch na drodze stopniowo coraz większy, a po wjeździe na trasę M14 robi się jeszcze gęściej. Gdzieś na trasie zatrzymujemy się by zjeść czeburieki, którymi opychamy się do oporu. Droga jest nuda a dłuższe przeloty po asfalcie to nuda do potęgi. Mijamy Cherson i bez zatrzymania jedziemy do Mikołajewa. W jakimś supermarkecie kupujemy pół tony żarcia, które upychamy po kufrach. Opuszczamy Mikołajów w świetle zachodzącego słońca, nerwowo wypatrując miejsca na biwak.
Pierwsze potencjalne miejsce wypada nad brzegiem rzeki, gdzie witają nas komary zaś w koło stoi miliard chałup. Zawracamy i ruszamy w kierunku pól uprawnych, które są rozdzielone akacjowymi zagajnikami. Po krótkim rekonesansie znajdujemy fajne krzaczory, na tyle daleko od drogi że gwarantują ciszę i spanie do rana. Zagajnik jest tak suchy, że większość gałęzi łamie się nam w rękach. Wprowadzamy motki parę metrów w głąb i przygotowujemy mały placyk pod namiot. Wszędzie szeleści sucha trawa. W myślach testuję warianty ewakuacji na wypadek pożaru, bo jedna zapałka wystarczy by puścić z dymem kilkaset metrów zagajnika. Cholernie ostrożnie zabieramy się za odpalenie kuchenki, Luki zamienia się w kucharza, ja walczę z korkociągiem i obiecuję sobie, że nie tknę wina dopóki kuchenka będzie działać. W trakcie kolacji mamy nietypowych gości: wraz z zapadnięciem zmroku w suchej trawie zaczynają harcować jakieś stworzenia. Biegają i szeleszczą wszędzie. Łapiemy za czołówki i ganiamy je na czworakach, chcąc sprawdzić czy mamy się ich bać czy możemy je olać. W końcu łapiemy snopem światła jednego osobnika - przerażony gryzoń wielkości myszy, lekko wytrzeszczonym oczami daje nam do zrozumienia, że ze strachu właśnie narobił pod siebie. Wizja gigantyczny szczurów ludożerców, lubujących się w kiełbaskach z ludziny i drinkach z benzyny rozmywa się. Wracamy do robienia kolacji, popijanej massandryjskim winem, które w jakiś magiczny sposób odłącza ośrodek słuchu. Myszy ? Jakie myszy
cdn.
__________________
"Jeżeli chcesz uniknąć krytyki: Nic nie mów. Nic nie rób. Bądź nikim" - Arystoteles |
|||||||||||
24.01.2012, 22:27 | #33 | ||||||||||||||||
Dzień 10 (Odessa, Izmail)
Spanie po krzaczorach ma tę zaletę, że słońce nie budzi nas o świcie. Po śniadaniu zwijamy bambetle i wyciągamy maszyny z krzaków. Wracamy na główną szosę (E58) prowadzącą do Odessy. Bez przeszkód docieramy do centrum, nawigacja i mapa tym razem współpracują ze sobą idealnie. O ile przedmieścia Odessy są nieciekawe jak większość dotychczasowych miast, o tyle stara zabudowa w centrum robi kolosalne wrażenie. Układ ulic i architektura budynków to nic innego jak kopia innych europejskich miast. Bardzo klimatyczne miejsce: deptak, bulwar nadmorski, hotele, budynek starej giełdy - generalnie na zwiedzanie warto by poświęcić parę dni - my mamy parę godzin. Kręcimy się kilka godzin po centrum (szczęśliwie udało się nam zostawić kurtki i kaski u pobliskiego dealera Hondy), trzaskamy ze 3 pierdyliardy fotek, wciągamy jakieś orientalne papu na ulicy i ociągając się ruszamy dalej. W myślach dopisuję Odessą jako kolejne miejsce do którego muszę bezwzględnie wrócić.
Droga do Izmail przebiega sprawnie, staramy się jechać bocznymi drogami bliżej morza kierując się na Bilhorod i Tatarbunary. Jak co dnia, ścigamy się z zachodem słońca. Pod wieczór udaje się nam dotrzeć do Izmailu, który mimo egzotycznej nazwy wita nas jak najbardziej cywilizowanym supermarketem wielkości Tesco. Głodni znowu kupujemy furę żarcia oraz środki nawilżające do stosowania wewnętrznego. Ponieważ za miastem biegnie już granica z Rumunią to szansa na nocleg jest tam raczej słaba. Wracamy do linii kolejowej przed miastem, wzdłuż której rośnie spory las. Penetrujemy go w poszukiwaniu miejscówki pod namiot. Pierwsze miejsce jest niezłe, ale Luki nie daje za wygraną i po kwadransie znajduje wypasioną miejscówkę. Znowu lądujemy na łączce wśród krzaczorów z dala od cywilizacji. Wieczorny rytuał jest prosty: Luki gotuje zajebiste danie, ja walczę z korkociągiem a na końcu zmywam gary - porządek musi być
cdn.
__________________
"Jeżeli chcesz uniknąć krytyki: Nic nie mów. Nic nie rób. Bądź nikim" - Arystoteles |
|||||||||||||||||
26.01.2012, 00:59 | #34 | ||||
Zarejestrowany: Oct 2009
Miasto: Gdańsk
Posty: 77
Motocykl: RD07a
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 tydzień 3 dni 13 godz 10 min 21 s
|
komentarz z czoła... Dzień 8 (Ałuszta, Sudak, Teodozja, Arabacka Strilka)
A na czele, (nie)inaczej... Może nie wstaliśmy najwcześniej, ale co tam.. należało się nieco zwolnić... mimo tego całego syfu dookoła, czyli hotelu jak z (innej)bajki, syczącej rury, wiszącej nad głową skarpy, problemów ze sprzętem - były też ciekawe akcenty... Okazało się, że na skarpie, nad naszymi głowami, kwitnie życie obozowe, dziesiątki namiotów wciśniętych między drzewami - z jednego takiego przyszedł do nas gość, w słusznym wieku (60+?), Rosjanin - też motocyklista, kiedyś, opowiadał jak to jechał tu lata świetlne temu, na sprzęcie z innej epoki, oglądał nasze sprzęty, nie śpiesząc się rozmawialiśmy... Ogólnie było to chyba drugie w kolejności miejsce z do spania z kategorii tych słabych... W drodze do Sudaku zatrzymywaliśmy się jeszcze często, a to cerkiew-latarnia, a to widoki gór, winnic ogrodzonych płotem z drutem kolczastym i ochroną czujną jak ważka, mijaliśmy dziesiątki o wiele ciekawszych miejsc do spania.. no ale z dala od wody Sudak i tak właśnie dotarliśmy do Sudaku - miasta cepelii. Zwiedziliśmy twierdzę - zdjęcie z koniem, zdjęcie z murem, zdjęcie z murzynem (?!) - a proszę... A co robili tam nasi czarni koledzy? Jak widać pilnowali drzewa... możliwe, że potrząsali gałęziami w oczekiwaniu na kokosy... kokosy miały być chyba z fotek... do robienia fotek zachęcali oralnie, krzycząc: HAKUNA MATATA oraz... już nie pamiętam... ale w odpowiedzi można było krzyknąć MAKUMBA SKA! - nie sądzę jednak, żeby złapali kontekst... więc odpuściliśmy Gdy już zobaczyliśmy co chcieliśmy udaliśmy się w dalszą drogę, w kierunku Teodozji, mijając Koktewiel z ogromnymi winnicami, wielką fabryką koniaku, wzgórzami, czymś co wyglądało jak pomnik szybowca na wielkiej górze i lokalnym bajkerem na chińskiej maszynie od którego dostaliśmy w prezencie poglądową mapę turystyczna Krymu . Niestety był jakiś małomówny... to nie pogadaliśmy za wiele... Czasu i chęci na podziwianie okolic jakoś nie było, zwłaszcza, że wcześniej jadąc wzdłuż plaży mijaliśmy syfiaste zabudowania i jeszcze bardziej syfiaste plaże, na których stały dziesiątki samochodów - widok ponury, może dlatego także, że było dosyć pochmurno... Teodozja Dotarliśmy do Teodozji. Szybkim krokiem udaliśmy się w kierunku wody. Przeszliśmy deptakiem, którego środkiem jechał pociąg (?!), nabywając po drodze 2 litry, jak się później okazało - rewelacyjnego wina krymskiego! Wróciliśmy do naszych sprzętów, dopakowaliśmy zakupione dobra i ponieważ dzień się miał ku końcowi ruszyliśmy na podbój Mierzei Arbackiej... Arbatska Striełka Goniliśmy resztki dnia, ale w końcu dotarliśmy. Zjazd z asfaltu na nawierzchnię szutrową, a w zasadzie kamienisto-wapienną. Dookoła pustka i dzicz. Po lewej Siwasz (Zgniłe Morze? ble! ) po prawej Morze Azowskie. Miejsca do spania do wyboru, gdzie się komu podoba. Pusto... Ale widać, że bywa pełno, śmietnisko totalne... taka przypadłość lokalna.. a w zasadzie krajowa, po co wozić skoro można pieprznąć na glebę... myśmy wozili - nam nie to jakoś nie przeszkadzało... Po odnalezieniu odpowiedniego miejsca na nocleg - tradycyjne zajęcia - czyli rozbijanie namiotu i kąpiel w morzu - zrobiło się ciemno - no i odkryliśmy ten świecący kryl! Szok! Zabawa była przednia! Ale jeszcze lepsza zabawa była jak już zjedliśmy kolację, a ciemno było totalnie i nagle doszedłem do wniosku, że ktoś idzie do nas... a w zasadzie się skrada.. Skradał się i szedł.. tak na zmianę Zaczęliśmy się obawiać o zapas naszego wina - a wiadomo - do sklepu daleko! Aż po jakimś czasie, pewnie już pod koniec pierwszej buteleczki, doszliśmy do wniosku, że to jednak drzewo w oddali kołysze się na wietrze . I tak minął nam dzień, obserwowaliśmy pędzące przez Arbacką pojazdy, gapiliśmy się w czarną otchłań nieba i sączyliśmy krymskie wino, które w tamtym czasie i w tamtym miejscu smakowało najlepiej... To był dobry dzień... ale następny miał być jeszcze lepszy!!! -- luki |
||||
26.01.2012, 01:35 | #35 | ||
Zarejestrowany: Oct 2009
Miasto: Gdańsk
Posty: 77
Motocykl: RD07a
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 tydzień 3 dni 13 godz 10 min 21 s
|
komentarz z czoła... Dzień 9 (Arabacka Striełka, Heniczesk, Cherson, Mikołajów)
A rano czoło zmarszczyło się pierwsze...
9-ty dzień naszej podróży przywitał nas huraganowym wiatrem, morskimi falami, chodem i dziwnym deszczem. Wiało naprawdę mocno. Na tyle mocno, że woda nie zachęcała do porannej kąpieli, a na głowę trzeba było naciągnąć czapkę! Po śniadaniu wiatr przegonicł chmury i znowu lampa! Główna atrakcja dnia to przejazd przez Arbacką Striełkę, na której poza trawą i piachem nie ma nic Ale mi się podobało! Były momenty, że nie wiadomo w które odgałęzienie drogi skręcić.. ale było to w gruncie rzeczy bez znaczenia - i tak w końcu drogi łączyły się, to znów rozdzielały. Nagle z przeciwka dostrzegam galopującą dziko i tańczącą na piachu supertenere! Zatrzymujemy się. Nasz gość także! Wymieniamy uprzejmości. Aftica The Queen - mówi on, Tenere The Legend - mówię ja. Pośmialiśmy się... Nie pamiętam jak nasz gość miał na imię, Siergiej chyba... bajker z Moskwy, pyta czy będziemy w Moskwie? Zaprasza. Ale nie będziemy... Dziękujemy... Pyta czy mamy wodę, czy mamy paliwo, mówi, że dalej dużo piachu, później mówi: no dawaj... (?!) i żegnamy się robiąc po kolei tak zwanego niedźwiedzia - niesamowity gest jak na takie odludzie, zupełnie niespodziewany... Ruszamy każdy w swoją stronę, on na południe my na północ... Na końcu Arbackiej robimy przystanek na kąpiel, w końcu nie wiadomo czy wieczorem będziemy nad wodą... Ruszamy w drogę powrotną... Pola i asfalt... I tak już do końca dnia. Miejsce na nocleg znajdujemy za Mikołajowem, w którym już raz byliśmy Miejsce niespecjalne, ale na uboczu - skrawek lasu między polami. I tak nam minął dzień. Kolejny raz spotkaliśmy się z ludzka życzliwością, Michał doświadczył jazdy załadowanym motocyklem w kopnym piachu - początki były trudne, ale pod koniec drogi, za drobnymi namowami odważył się częściej odkręcać gaz i jechać na stojąco - dla mnie to najlepszy sposób, żeby kontrolować sprzęt w takich warunkach - no i ja miałem lepsze opony na takie warunki - będzie dobrze! -- luki |
||
26.01.2012, 15:35 | #36 |
Zarejestrowany: May 2008
Miasto: Kraków/Brzozów/Gdańsk/Zabrze
Posty: 2,966
Motocykl: RD07a/1190r
Online: 11 miesiące 6 dni 7 godz 57 min 2 s
|
Echhh fajny ten Krym a kiedyś był jeszcze do tego tani Zazdroszczę wycieczki.
Ps. Co wy tam za cuda gotujecie ? |
28.01.2012, 04:00 | #37 | |
Zarejestrowany: Oct 2009
Miasto: Gdańsk
Posty: 77
Motocykl: RD07a
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 tydzień 3 dni 13 godz 10 min 21 s
|
Cytat:
zasadniczo tak: - mięso mielone... z czego to nie wiadomo znaczy ze sklepu... to wiadomo! - czosnek !!! w dużej ilości - cebula - przyprawy - tymianek, majeranek, itp - sos z warzywami - najlepiej taki z paprykami, pomidorami, cukinią i to wszystko po przysmażeniu, zagotowaniu zawijamy w placki-naleśniki podgrzane na parze ) [przywiezione na tę specjalną okazje z PL!] no i do tego wino... koniecznie lokalne i tak to właśnie wyglądało! a jak smakowało... Mmmmmmmmmmmm..... |
|
19.02.2012, 14:03 | #38 | ||||||||
Dzień 11 (Izmail, Reni, Galati (Gałacz), Buzau)
Poranek jest słoneczny, trochę mglisto-wilgotny i pierwszy raz zapachniało mi jesienią. Suszymy namiot, wciągamy solidne śniadanie i troczymy nasze osiołki. Przed wjazdem do Rumunii chcemy uzupełnić zapasy, wracamy więc na chwilę do sklepu w Izmailu.
Do granicy zostało nam ok 70 km, bocznymi drogami jedziemy do Reni, mijając jeziora Kahurului i Kahul mając po lewej stronie granicę z Rumunią dosłownie na wyciągniecie ręki. Rączki trzeba jednak trzymać grzecznie na kierownicy, bo ilość dziur, fałd, kolein i spękań zmusza do pilnowania osła, by nie bryknął na mały popas na poboczu. Reni sprawia wrażenie zapadłej dziury, zwłaszcza że nawigacja znowu funduje nam drogę w wariancie "rajd przez podwórka". Zwiedzamy więc okoliczne kurniki, chlewiki i wysypiska śmieci by w ostatniej chwili dotrzeć do asfaltu. Radość trwa krótko, bo za chwilę docieramy na granicę Ukraińsko-Mołdawską, gdzie można podziwiać istny skansen europy - socjalistyczny relikt w XXI w. Przejście granicze to kilka kontenerów połączanych dachem, kilka samochodów przed nami i kilku leniwych pograniczników, każdy z innej służby. Wszystko idzie grzecznie ale kosmicznie powoli. Jeden pan przepisuje coś z naszych paszportów, inny wystawia nam opłatę drogową (kilka euro), inny sprawdza numery ram, jakaś kobitka pyta o bagaże. Po ok 1,5 godziny opuszczamy granicę by po kilkuset metrach !!! stanąć na następnym przejściu - tym razem Mołdawsko-Rumuńskim. Drogę zagradza szlaban i chuderlawy strażnik w czapce o powierzchni lądowiska dla śmigłowca. Jest to coś w rodzaju poczekali przed właściwym przejściem graniczny. Orientujemy się, że procedura jest taka: gdy przejście jest gotowe na przyjęcie kolejnych aut, strażnik podnosi szlaban i wpuszcza po kilka samochodów, potem znowu wszystko zamiera na pół godziny. Na poboczu stoi po kilka samochodów, niby nie w kolejce. Z nieba leje się żar, pot leje się nam po dupskach i zaczynamy być głodni. Kombinujemy żeby może wystawić prymus i coś upitrasić, ale na razie zapychamy się wędzonym serem (coś jak oscypek ale spleciony w warkocze - smaczny ale piekielnie słony). Nagle szlaban się podnosi i wszystko co żywe, rusza do przodu. Kolesie niby stojący na poboczu nagle ruszają, wkręcając się w kolejkę. Odpalamy osiołki, robimy srogą minę i głośna kręcąc gazem przemykamy pod zamykającym się szlabanem. Wjeżdżamy na przejście graniczne, gdzie procedura się powtarza. Wszystko toczy się w leniwej atmosferze, nawet kundel przybłęda śpi niewzruszenie obok budy celnika. Udaje się nam załatwić odprawę i naiwnie myślę, że to koniec granicznych przygód. Luki uśmiecha się i studzi mój zapał naiwnego europejczyka, zdeformowanego strefą Schengen Ujeżdżamy może ze 300 metrów i za zakrętem wyłania się sodoma i gomora: gęsto upchane auta w 4-5 rzędach na długości kilkuset metrów, wszystko otoczone wysokim drucianym płotem. Tuż przed nami stoją aut, które widzieliśmy parę godzin wcześniej na pierwszej granicy. Budzi się we mnie Shrek, który jak wiadomo do cierpliwych nie należał. Opcja "no to sobie jeszcze poczekamy" i narastający głód zmusza do działania. Biorę w łapę paszport i przepychając się między autami idę na granicę, na której powiewa Rumuńska i Europejska flaga. Na granicy trwa regularne trzepanie KAŻDEGO auta. Celnicy w chirurgicznych rękawiczkach, z latarkami w jednym ręku i jakimiś czujnikami w drugim, przeglądają zawartość każdego auta. No tak, strefa Schengen do czegoś zobowiązuje - Ukraińcy i Mołdawianie stoją potulnie w kolejce. Żadnego wyprzedzania, wpychania się czy trąbienia. Szybko liczę i wychodzi, że w tym tempie przekroczymy granicę po zmroku za jakieś 5-6 godzin. Zagaduję po angielsku starszą panią celniczkę nie bardzo licząc na odpowiedź. Ku mojemu zdziwieniu odpowiada płynnie po angielsku, w 30 sekund ściąga gościa ze straży granicznej: magiczne skrzyżowanie mieszanki słów "Polska, Schengen, motocykle, upał" powoduje, że dostajemy się na "szybką ścieżkę". Wracam biegiem do Lukiego, odpalamy osiołki i przepychając się między autami jedziemy prosto na przejście, żegnani zawistnymi spojrzeniami samochodziarzy. Z paszportami w dłoni (na które nawet chyba nie spojrzeli), nie schodząc z motocykli, nie otwierając kufrów przekraczamy przejście - celnik i pogranicznicy pomachali tylko i kazali jechać dalej. Nie sądzę byśmy byli tam dłużej jak 30 sekund - to była naprawdę "szybka ścieżka"
Tuż za przejściem jest miasteczko Galati (Gałacz), które w rzeczywistości wcale nie jest takie małe. Kamienice, tramwaje, stocznia - słowem spora odmiana cywilizacyjna po ukraińskich wioskach. Jesteśmy głodni, bo zbliża się 16. Zaglądamy do jakiegoś supermarketu a'la Tesco, zjadamy coś w fastfoodzie (dobre bo ciepłe), wyciągamy gotówkę z bankomatu i przy pomocy lokalnego kierowcy trafiamy na właściwą drogę w stronę Braili a potem Buza. Droga jest jednopasmowa ale bardzo dobrej jakości i dobrze oznakowana. Wokół łąki, pola i tereny rolnicze, jedziemy spokojnie ciesząc się po prostu tym, że jedziemy a nie stoimy. Na drodze też jakby większa demokracja: sporo Dacii ale też innych marek średniej klasy, za to mniej luksusowych fur i zupełnych złomów. Do Buzau docieramy praktycznie o zmroku. Kupujemy coś na kolację w przydrożnym sklepiku. Jesteśmy tak wysuszeni tym staniem na słońcu, że decydujemy się kupić piwo na wieczorne smarowanie. Ponieważ wedle przewodnika w samym Buzau nie ma niczego ciekawego do oglądania, wyjeżdżamy z miasta w kierunku na Braszów. Zaczyna lekko kropić, robi się ciemno więc gdy widzimy pierwszą sensowną łączkę pod lasem, zjeżdżamy z asfaltu. Gliniasta droga + lekki deszczyk + trawa + stromy podjazd = zabawa. Luki obuty w kostki, bez kufrów za to z większym doświadczeniem wykonuje całe ćwiczenie dużo zgrabniej niż ja. Szczęśliwie bez żadnej gleby wbijamy się na skraj ścierniska z którego mamy widok na pola kukurydzy i dolinę rzeki Siriu. Jesteśmy rozbici 200-300 m od szosy, ale ruch stopniowo maleje. Kolacja i zimne piwo zmywają z nas zmęczenie mimo że tego dnia przejechaliśmy tylko marne 250 km.
__________________
"Jeżeli chcesz uniknąć krytyki: Nic nie mów. Nic nie rób. Bądź nikim" - Arystoteles |
|||||||||
19.02.2012, 15:01 | #39 | ||||||||||||||||||||||||||||||
Dzień 12 (Braszów (Brasov), Saschiz)
Poranek wita nas chmurami, które obiecują nam deszcz. Nie chcą czekać bezczynnie na prysznic, wciągamy śniadanie, pakujemy graty na osły i wracamy na asfalt. Powoli wspinamy się asfaltową szosą pod górę, mijamy kolejne wioski położone nad brzegami rzeki Siriu. Ładne widoki, umiarkowany ruch i dobre oznakowanie - czego więcej chcieć ? Po głowie chodzi nam pomysł na kąpiel - ostatni raz myliśmy się dwa dni wcześniej w morzu Azowskim - zaczynamy lekko pośmiardywać. Na trasie trafiamy na zaporę wodną i sztuczny zbiornik - w sam raz na kąpiel Woda może nie jest w idealnej temperaturze, ale jest wystarczająco mokra i słodka by domyć się tu i tam. Gdyby nie kropiący deszczyk pewnie radość byłaby jeszcze większa.
Przebieramy się w czyste ciuchy i jedziemy w stronę Braszowa, gdzie przewodnik obiecuje nam sporo zabytkowych atrakcji. Rzeczywistość przerasta moje wyobrażenie - Braszów jest pięknym, zabytkowym miastem w którym ilość zabytków wpędza Kraków w kompleksy. Spacerujemy po mieście z przewodnikiem w garści parę godzin, co chwila wydając z siebie jęk zachwytu. Braszów - jak przystało na miasto obronne - otoczony jest murami i wieżami obronnymi, każdą z nich obsługiwał inny cech rzemieślników. W kilku z nich znajdują się małe muzea - warto zajrzeć. Nad starą częścią miasta wznosi się góra Tampa, na którą można wjechać kolejką - na to już nie starcza nam czasu. Co kilka kroków robię zdjęcie, w duchu dziękując, że nie zabrałem ze sobą porządnego sprzętu foto, bo wtedy Luki niechybnie zatłukłby mnie moim własnym obiektywem. Na samą myśl, że wrócę tu kiedyś ze statywem by porobić nocne zdjęcia śmieję się sam do siebie - to musi wyglądać mocno głupkowato. Kończymy wycieczkę na rynku, pyszną pizzą i kawą. W głowie dopisuję Braszów do listy "must see".
Z dużym oporem ("tyle rzeczy zostało jeszcze do obejrzenia") ruszmy w dalszą drogę, kierując się w stronę Sighisoary ponieważ tam też jest co oglądać. Po drodze na trasie mijamy kilka odcinków remontowanych dróg, kilka mijanek i zwężeń. Gdyby nie kropiący deszcz trasa byłaby o niebo lepsza a tak zostały tylko mokre wspomnienia. Pod wieczór docieramy do miejscowości Saschiz, w południowej części Siedmiogrodu, która była kiedyś zamieszkiwana przez Sasów. Charakterystyczny układ ulic, kościół warowny i inny kształt gospodarstw - warto tu zatrzymać się choćby na chwilę. W lokalnej winiarni kupujemy lokalne wino - coś strasznego - kwaśny jabol Tuż za Saschiz zjeżdżamy z asfaltu i pomiędzy opuszczonymi sadami, udaje się nam znaleźć fajną miejscówkę pod namiot z widokiem na okoliczne pagórki. Leżąc na rżysku, w świetle zachodzącego słońca jemy nieśpiesznie kolację. Tego dnia, mimo że przejechaliśmy tylko ok 250 km, zobaczyliśmy zupełnie inną Rumunię niż ta, która pojawia się w wyobrażeniu przeciętnego Polaka, gdy opowiada durny kawał o Rumunach i oczekuje salwy śmiechu.
__________________
"Jeżeli chcesz uniknąć krytyki: Nic nie mów. Nic nie rób. Bądź nikim" - Arystoteles |
|||||||||||||||||||||||||||||||
19.02.2012, 16:48 | #40 | ||||||||||||||||||||||||||||||||||
Dzień 13 (Sighisoara, Targa Mures)
Poranek na skraju łąki był rześki, nawet bardzo rześki. Wstaliśmy zanim słońce wyszło zza chmur. W duchu kląłem, że nie zabrałem cieplejszego śpiwora, zachciało mi się zabrać super-duper-ekstremum-perwersum lekki sprzęt no to teraz nie mam prawa narzekać na dzwonienie zębami. Popijając kawę podskakuję dla rozgrzewki. Niechybnie działam odstraszająco, bo starsze małżeństwo wiozące na furze skoszone siano trzyma od nas bezpieczny dystans. Dwóch debili na motocyklach na skraju pola - w tym jeden podskakujący - nie wiadomo czy w pełni rozumu i regularnie szczepieni... lepiej zachować dystans. Pakujemy osły i tuż po 9.00 docieramy do Sighisoary. Zostawiamy motocykle na płatnym, pseudo strzeżonym parkingu i idziemy na spacer. I znowu sceny się powtarzają: co uliczka to nowy widok, jęki zachwyty, tuzin fota, ryj w przewodnik by wczytać opis, dwa kroki dalej i powtórka sceny. Największe wrażenia ? Schody prowadzące do górnego kościoła, sam kościół i położony za nim stary Ewangelicki cmentarz. Jeśli na tamtym świecie widok z grobu ma znaczenie, to ja proszę o miejscówkę w tym miejscu. Warto obejść wszystkie uliczki starego miasta, zajrzeć do wieży z której już prawie widać Warszawę - marne 712 km w linii prostej
Na rynku ładujemy się do knajpki i na dworze zjadamy coś na kształt drugiego śniadania albo wczesnego lunchu. Przy okazji w pobliskim sklepiku kupuję parę świecidełek i paciorków dla moich dziewczyn. Podróżowanie motocyklem ma tą zaletę, że nikt nie oczekuje kryształowych wazonów albo skóry z misia Wracamy do naszych osiołków. Od samego początku podróży zostawiamy (nieco beztrosko) kaski nie przypięte przy moto. Teraz też czekają na nas - albo kradzieże w Rumunii to bajki albo mamy więcej szczęścia niż rozumu.
Po kilkudziesięciu kilometrach wjeżdżamy do Targa Mures. Wpadamy tu właściwie na chwilę, bo zabytków jest tu zdecydowanie mniej (kościół, cerkiew i synagoga) a jeśli są, to głównie secesyjne kamienice. W mieście jest też podobno pomnik Józefa Bema, ale nie udało się nam na niego natrafić.
Czas zaczyna nas powoli gonić. Jest czwartek po południu a w sobotę chcemy być w Warszawie, a niektórzy nawet przebąkują o Gdańsku . Nie ma rady, trzeba pogonić osły, bo przed nami ok 1200 wiorst (połowa Rumunii, Węgry, Słowacja i Polska). Dla parzystokopytnych Afryk to nie problem, ale mój jednocylindrowy osioł nie lubi być poganiany. Zmuszony do biegu powyżej 110 km robi się głośny i boleśnie trzęsący. Pozbawieni GPS (mapy się wściekły) nawigujemy tradycyjnie z mapą w ręku, czytając uważniej znaki drogowe. Przez Turde, Cluj i Zalau lecimy w stronę Satu Mare. Drogi są nadal jedno pasmowe, ale bardzo dobrej jakości. Wszystkie zakręty oznakowane, tam gdzie są ograniczenia grzecznie zwalniamy. Tylko w jednej miejscowości napotykamy na spory korek aut w obie strony. Nie chcą tracić czasu, "starym warszawskim zwyczajem" odbijamy na lewy pas i walimy pod prąd. Taktyka jest na tyle skuteczna, że przelatujemy przez miasteczko w parę chwil. Korek spowodowany jest wypadkiem, lokalna telewizja robi na poboczu wywiad z panem policjantem. Wypadliśmy mało edukacyjnie przelatując tuż za jego plecami waląc pod prąd. Na nasz widok policjant się ożywił, Luki twierdzi że nawet coś tam zamachał w naszą stronę ale osły nie mają oczu z tyłu, więc nieświadom tego pognałem dalej. Kilkanaście kilometrów przed Satu Mare kończą się lasy. Nie chcąc nocować w szczerym polu odbijamy w lewo w stronę pasma wzgórz Culmea Codrului (coś dla zapalonych geologów . Las jest liściasty, praktycznie pozbawiony niższej warstwy roślinności i widać nas z daleka. Nie bardzo nas to cieszy, ale jest już zbyt późno by szukać lepszej miejscówki. Ziemia jest nierówna, z trudem znajdujemy kawałek pod namiot. Zmierz zapada szybko, kończymy kolację przyświecając czołówkami. cdn.
__________________
"Jeżeli chcesz uniknąć krytyki: Nic nie mów. Nic nie rób. Bądź nikim" - Arystoteles |
|||||||||||||||||||||||||||||||||||
Tags |
klr , krym , rumunia , ukraina |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Smak Porto [Wrzesień 2011] | lena | Trochę dalej | 131 | 24.07.2014 15:53 |
Ukraina (Krym)-Rumunia sierpień/wrzesień 2012 | sagattic | Umawianie i propozycje wyjazdów | 10 | 10.04.2012 17:38 |
Wyprawa na Kołymę [Czerwiec-Wrzesień 2011] | deny1237 | Trochę dalej | 117 | 02.04.2012 11:21 |
Maroko kameralnie [Wrzesień 2011] | kajman | Trochę dalej | 3 | 21.09.2011 23:14 |