21.07.2017, 10:10 | #31 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
12-ty dzień. Tranzyt. Śmiało mogę nazwać tak ten dzień. Od ostatniego noclegu w Bułgarii do przyczółka gór Fogaraskich dzieli mnie niespełna 300 kilometrów niezbyt wyrafinowanej drogi. Nawet wytyczyłem sobie kierunek i cel. To sławna, znana wszystkim motocyklistom i wyasfaltowana już DN67C. Inaczej Transalpina. Port w Nikopolu ,Bułgaria. Myśląc że mam czas do pierwszego promu, zatrzymuję się na kawę w portowym barze. Stoję więc z filiżanką podwójnej espresso i kontempluję niezbyt urodziwą fabrykę chemiczną po drugiej stronie Dunaju. Jest ogromnych rozmiarów i przy odrobinie fantazji może przypominać rafinerię gdańską z czasów kiedy od strony drogi jeszcze nie była tak zarośnięta drzewami. Po zmierzchu na pewno jednak nie jest tak efektownie oświetlona. Już miałem zamiar zastanowić się w jaki sposób i jakiego rodzaju ścieki dostają się do Dunaju ale ktoś wyszedł z kawiarni i pokazuje w stronę otwartego szlabanu. Macha, pohukuje coś zdecydowanie ale w tonie koleżeńskim i rękoma pokazuje brzeg. No tak. Przecież nie na kawę ja tu przyjechałem. Biegnie człowiek od machania do swojej budki i zachęca mnie do tego samego. No to wsiadam na motocykl i... niespiesznie acz z gracją wjeżdżam pod prąd czyli na pas dla wjeżdżających do Bułgarii. Nawrotka i już jestem przy okienku z biletami. Człek od biletu woła coś po swojemu i po tym okrzyku wychyla się umundurowana ręka z następnego okienka. Tu odprawa paszportowa. Trwa to chwilę. W tym czasie człowiek od machania i biletu krzyczy coś do ściany betonu dzielącej nas od rzeki. On chyba na prom pokrzykuje. Po kilku minutach poganiany i ponaglany zjeżdżam na sam brzeg gdzie stacjonuje moja przeprawa. Barka przyjęła na siebie już wszystkie pojazdy oprócz jednego. Ten jeden właśnie spowodował że zdążyłem. Nie mogąc wgramolić swojego ładunku na prom, TIR zawisł ostatnią swoją osią między wodą a lądem. Obsługa krząta się wokół z deskami, deseczkami i klinami, podkładając to wszystko pod koła. Kierowca z kabiny podnosi zawieszenie naczepy na poduszkach powietrznych, bacznie wszystko obserwując przez otwarte drzwi szoferki. Kiedy to zrobił, rusza bez zwłoki i... z rumorem dartego metalu o metal przetacza się nieco bliżej swojego celu. Naczepa wciąż za nisko. Jeden człowiek z obsługi, zdaje się mający największe doświadczenie, krzyczy już i macha rękoma na wszystkie strony z dezaprobatą. Kierowca TIRa wsiada to znów wysiada, przełącza coś i kręci pod naczepą. Na koniec jak coś rypnie! Jedna z poduszek naczepy gwałtownie wyzionęła ducha zostawiając po swoim ciężkim żywocie chmurkę kurzu... Po tym kierowca gmera coś jeszcze z tyłu, wsiada do szoferki i w akompaniamencie pisku blachy i krzyków obsługi bezpardonowo wjeżdża na platformę. Czas i na mnie. Dalsza droga promem to cisza zakłócana tylko silnikiem pchającym swój wielotonowy ładunek przed siebie. Mija kilkanaście minut i jestem w Rumunii. Na granicy kontrola dokumentów, abstrakcyjny podatek od czegoś tam i znikam. Gdyby postawić kogoś niezorientowanego w środku Rumunii i nagle otworzyć mu oczy, nie miał by kłopotu ze zidentyfikowaniem kraju w którym się znalazł. Poza aglomeracjami Rumunia koniem stoi. Furmankami przemieszczają się ludzie, przewożą swoje towary i płody rolne. Cyganie czy też zbieracze wszelakiego złomu wożą swoje skarby za pomocą konia na furmance. Konie ciągną mleko do skupu i konie wiozą świnie do ubojni. Mam wrażenie że koń jest tu głównym narzędziem przeciętnego rolnika. Do tego dużo zieleni, stara, często drewniana albo na w pół drewniana zabudowa z żurawiami nad studnią. Murowane obory nad którymi stawia się drewniane, ażurowe ściany. Takie przewiewne miejsce na siano i inną paszę dla zwierząt. Skansen. Droga która mnie wybrała wiedzie wzdłuż prawego brzegu rzeki Aluta. Ta droga to z kolei rzeka ludzkich siedlisk. Przez dziewięćdziesiąt kilometrów nie zauważyłem przerwy między wioskami dłuższej niż kilometr. Przejeżdżam przez zaporę i wpadam na drogę z dość gęstym ruchem. Przez kilkadziesiąt kilometrów wyprzedzam ciężarówki, jadę za osobówkami. Jedyna rozrywka to remonty dróg, liczenie sprzedawców truskawek na każde sto metrów, zgadywanie czy pies idący przy drodze wyskoczy na nią znienacka. Ale widać już góry Fogaraskie! W końcu zjeżdżam na ulubione podrzędne drogi. Wśród scenerii przedgórza, zielonych łąk, starego wąskiego asfaltu a trochę szutrami jadę żeby zakończyć dzień na kolacji w pierwszym dogodnym miejscu. Mapa:
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
24.07.2017, 11:57 | #32 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
13-ty dzień cz 1 Piję kawę na drewnianym, zadaszonym tarasie kompleksu wypoczynkowego do którego trafiłem przypadkowo wczoraj. Wyjmuję na stolik mapę, GPS, zeszyt. Czegoś brakuje. A... długopis. Teraz jest jak w klubie globtrotera. Udaję że czegoś szukam, patrzę, porównuję, robię notatki, wklepuję w elektronikę dane. Bujda. Wiem przecież dokąd dziś pojadę. Cieszę się tym po prostu i utwierdzam się tylko w przekonaniu że to dobry dzień będzie. Mimo to, kiedy właścicielka posesji przechodzi obok, zagaduję o Transalpinę. Zagaduję ale szefowa szefów odpowiada nie po mojej myśli. Że zamknięta przełęcz, że śnieg leży, że nieprzejezdna i że szlaban. Wszystko to po rumuńsku. Rozumiem, bo ruchy rąk kobiety potwierdzają spójność logiczną wypowiedzi i odgadywany sens. Obok siedzi para młodych ludzi. Zapijają kawą papierosy. Chłopak nieco zainteresował się dyskusją, bo zerka raz po raz w naszą stronę. W końcu szefowa szefów pyta o radę chłopaka. Ten z chęcią udostępnia swoją wiedzę po angielsku a ja z przyjemnością udaję że angielski rozumiem co do słowa. Wychodzi na to że przełęcz przejezdna jest w teorii, bo wąwóz ze śniegu spychacze zrobiły ale fizycznie szlaban stoi, policjanci mandaty wlepiają i generalnie nie wolno. Z drugiej strony że jednak przymykają oko i prawie wolno i może szlabanu nie ma. Sama asfaltowa przełęcz Urdele słabo mnie interesuje. Interesują mnie białe drogi i szare drogi-kreski na mapie. W Rumunii może to oznaczać wszystko i liczę się z tym że droga zwyczajnie pokona mnie i zawrócę. Uprzejmie dziękuję za wskazówki ostatni raz zaciągając się mimowolnie dymem z cudzego papierosa. Tym bardziej że dym owiewa mnie już z każdej strony. Z trudnością zachowuję uprzejmą postawę zainteresowanego pytającego, powstrzymując kaszel. Energia. W środku cały kipię. Przed opuszczeniem głównej drogi kupuję w sklepie wodę i chleb. Chleb pakuję do plecaka, wodę jak zwykle gumami na bagaż. Kończy się asfalt. Mijam monastyr zapełniony dwoma autokarami młodzieży i jestem na drodze z ... z zakazem wjazdu. Nie jest to jeden znak tylko trzy w odstępach kilkudziesięciometrowych. Za trzecim zawracam. Lata za kierownicą samochodu ukierunkowało mnie na durne posłuszeństwo wobec znaków na rurze. A zawracam bo minąłem budynek zarządu parku czy rezerwatu do którego wjechałem. Może tu załatwię sobie jakieś specjalne pozwolenie? Chodzę, szukam, pokrzykuję i stukam. W końcu ktoś schodzi z piętra. To urzędnik. Chwilę wyjaśniam w czym rzecz. Że zakaz i czy mogę, czy przejadę może bilet jakiś i w ogóle co i jak. Widzę jak z obowiązkowego uśmiechu, mina poczciwca zamienia się w powstrzymywane przez uprzejmość pobłażliwe rozbawienie. Patrzy na moją papierową mapę, kiwa głową ze zrozumieniem i bez dalszych niepotrzebnych tłumaczeń wydaje mi ustne pozwolenie na przejazd drogą Nie pozostaje nic innego jak jechać. Dziękuję przybijając piątkę, zadowolony z takiego obrotu sprawy. Gdybym pojechał tam od tak, to gdzieś z tyłu tliły by mi się te trzy znaki na okrągło. Po wczorajszym nonsensie płaskiej Rumunii, już początek drogi imponuje swoją złożonością. Szlak prowadzi między nawisem skalnym gdzie sama skała pokryta jest w całości zielonym nalotem z glonów a kilkumetrową przepaścią zakończoną rwącą o tej porze roku rzeką. Jej cichy szum zmienia się w donośny łoskot jeśli tylko podejść bliżej. Przelewa w swoich odmętach hektolitry wody z prędkością nie pozwalającą na nic innego oprócz obserwacji. Wszystko wokół lśni od wczorajszego deszczu a w kałużach odbijają się promienie słoneczne zmuszając oczy do mrużenia. Droga i rzeka nierozłącznie wtórują sobie w meandrowaniu pośród skał, lasu, polany, kamienistej łachy, znów lasu, znów skał. Tylko mostki zmieniają moje położenie względem rzeki raz na prawo, raz na lewo od niej. Podłoże przeznaczone dla mnie to wciąż utwardzona droga z kamieni albo z ubitego piachu. Łatwizna. Na jednym z mostków natykam się na widok niecodzienny. Otóż widzę z daleka stado różowych kul przemieszczających się przez most. Są jak jeden organizm. Tylko dwa osły albo muły objuczone prawdopodobnie ładunkiem prowiantu dla pasterzy wyróżniają się pośród tego różowo-czerwonego stada. No i psy. Psy czujniejsze od ważki i bardziej krzykliwe od silnika mojego motocykla. Ledwo zdążyłem zobaczyć jak odłączają się od stada i już są przy mnie ujadając, szczerząc kły i strasząc zjeżoną sierścią. Robią swoje. Ja też. Bez nerwowych ruchów wbijam się w stado kolorowych kul i rozdzielam wystraszone zwierzęta na dwie części. Właściwie wściekłe na mnie psy pomagają mi w tym. Owce rozstępują się niczym morze Czerwone przed pewnym Izraelitą. Tym sposobem dojeżdżam do jednego z dwóch pasterzy a ten już swoim władczym tonem, wspomagając się długim kijem, uspokaja psy. Zsiadam z motocykla, witamy się z zaciekawieniem. Próbuję migowym zagaić rozmowę. Łatwe to nie jest więc pozostajemy w miejscu gdzie konwersacja pozwala na pochwalenie się swoimi imionami. Oczywiście jak to ja natychmiast zapominam ich. Nic więcej nie uradzimy. Wsiadam na motocykl i znikam za pierwszym zakrętem. Za drugim, za trzecim za dziesiątym. Tutaj mój szlak nie jest już płaską konsekwencją ukształtowania terenu blisko rzeki. Rzeka już tylko sporadycznie pokazuje swoje lodowate, białawe wody i w końcu znika gdzieś w swoim korycie skrytym w leśnej kniei. Teraz, kiedy wyłączyć silnik górę bierze cisza, przerywana świergotem ptaków i kojącym szumem lasu zalanego słońcem. Jadę dalej. Jest sielsko, samotnie i odczuwam swoistego rodzaju dumę czy też może zwiększoną wiarę w siebie, za to że pozwoliłem się przynieść tu przypadkowi, że moim jedynym zmartwieniem jest utrzymać się w pionie i że właśnie otrzymuję od tego miejsca coś niepowtarzalnego. Coś nad czym można się zadumać w słotę chłodnych, krótkich listopadowych dni. Otacza mnie gęsty las porastający okoliczne góry aż do pewnej wysokości, gdzie drzewa ustępują gwałtownie trawom i niskim krzakom. Ponad tymi z kolei, już tylko goła skała przykryta czapami ze śniegu. Oglądany z daleka i w ciepłym otoczeniu kilkuset metrów nad poziomem morza to widok wręcz bajkowy i odrealniony. Moja droga nieznacznie tylko pnie się w górę. Bywa że zalana jest w poprzek całkowicie przez tymczasowy potok z wody spływającej z góry. To najpewniej topniejący śnieg w wyższych partiach kończy tak swój biały żywot. Przejeżdżam przez te potoki bardzo często a przed co głębszym ratuję buty podnosząc je jak wysoko się da, co niewiele pomaga oczywiście. Nie mogę narzekać na nudę. Przede mną błoto. Krótki odcinek wymemłanej ciężkimi maszynami ziemi, pomieszanej z kamieniami, zalanej wodą. Tylko wystające granie błotnistych kolein świadczą o tym że miejsce to ma dno. Dodaję gazu i bokiem pomiędzy skałami a breją jakoś udaje mi się przemknąć bez upadku wpadając od razu w zakręt. Tu wszystko się zmienia. Znikają szutrowe ubite i płaskie pasy drogi, na rzecz żywej skały i luźnych kamieni różnej wielkości. Na dodatek droga pnie się ponadprzeciętnie stromo a po drodze spływa woda. Czasem całą szerokością, czasem tylko jedną stroną a czasem po prostu potok na nieczęstych wypłaszczeniach przecina drogę zrzucając swoją wodę w dół i w dół. Ludzie czasem jednak jeżdżą tędy, bo widzę przed sobą co jakiś czas powalone lawiną śnieżną drzewa, ucięte ludzką ręką tak, żeby droga była przejezdna. Zaczynają się podjazdy tak strome, że trudno było by ruszyć ze śliskich kamieni po zatrzymaniu. Mimo to jadę powoli, bo nierówna droga z nieregularnych skalistych tworów i zalegające kamienie nie pozwalają mi się rozpędzić. Motocykl przedziera się w górę na najniższym biegu czasem zeskakując tylnym kołem z przeszkody. Zawieszenie pracuje w całym swoim zakresie a ja coraz szybciej łapię powietrze docierające za szybę kasku. Zniknęła też butelka z wodą którą kupiłem na dole we wsi. Nie mogę się zatrzymać, nie mogę przyspieszyć i nie mogę odjąć nawet na chwilę ręki od kierownicy żeby uchylić zamkniętą szybę. Na dodatek droga zwęża się i poprzez coraz rzadsze drzewa widzę obraz jak z bajki. Ośnieżone, surowe szczyty gór zdają się być niewiele wyżej niż jestem teraz a dzieli mnie od nich przepaść zwieńczona w zacienionej dolinie ledwo widoczną nitką powykręcanej drogi. W pewnej chwili las kończy się odsłaniając w całej okazałości urok tego miejsca. Na dodatek o dziwo już nie wspinam się tak gwałtownie i mogę zatrzymać się, żeby napawać oczy swoim małym sukcesem. I znów ta pozorna cisza. Trawy poruszane wstępującym z doliny wiatrem. Chłodny, zbłąkany powiew przepędzający na chwilę swoją rześkością rozgrzane od skał powietrze. Pracujące na swoje przetrwanie, latające owady szukające kwiatów w trawie. Nieopisywalny zapach rozgrzanych kamieni zmieszany z żywicą lasu, ściółki wilgotnej, grzybni i z czymś nieokreślonym, eterycznym, nasyconym. Szept wody z topniejącego śniegu opłukującej skalistą drogę i odsłonięte kamienie mojego szlaku. Przepaść o dziwo tylko kiedy jadę zdaje się być wylęgarnią strachu choć nawet teraz kiedy tu stoję na wysokości, mam wrażenie że nie powinno mnie tu być z motocyklem. Jego hałaśliwa natura odbiera temu miejscu godność, spokój i harmonię. Ale jestem przecież i nie żałuję. Motocyklem docieram w najwyższe miejsce. Na połoninę. Jej łagodne nierówności przywodzą na myśl kobiece kształty uwodzące urodzajem i fakturą gładkiej skóry. Jednak przejmujący dotyk lodowatych wichrów szybko przywołał moje skojarzenia do porządku. Stoję więc teraz i rozglądam się dookoła niedowierzając własnym zmysłom... Cdn...
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
24.07.2017, 13:52 | #33 |
są różne leracje z podróżowania i żadnej z nich czegokolwiek nie chce ująć, jednak język, którym napisana jest Twoja jest po prostu piękny. dawno się tak nie... zaczytałem.
brawo
__________________
'Przestań naprawiać kiedy zaczynasz psuć' - Ojciec matjasa |
|
24.07.2017, 23:06 | #34 |
Zarejestrowany: Jul 2008
Miasto: Sanok
Posty: 2,027
Motocykl: EXC, ST 1300
Przebieg: rośnie
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 4 dni 21 godz 46 min 36 s
|
Czytam jednym tchem, pięknie piszesz
Wysłane z mojego E2303 przy użyciu Tapatalka
__________________
Dopóki walczysz jesteś zwycięzcą |
25.07.2017, 00:39 | #35 |
Zarejestrowany: Mar 2011
Miasto: ? nie Wieś kole Bełchatowa
Posty: 511
Motocykl: RD07a
Przebieg: 50500
Online: 2 miesiące 2 dni 6 godz 56 min 29 s
|
A mnie przez Ciebie jedzenie stygnie
|
25.07.2017, 09:23 | #36 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
Dziękuję, dziękuję. 13-ty dzień cz2 Z połoniny przegania mnie lodowaty wicher i wielka, czarna chmura nadciągająca zza pleców. Opornie poddaję się presji, wsiadam na wychłodzoną kanapę motocykla i niespiesznie staczam się w nieznane. Droga w dół niczym nie różni się od tej która zaprowadziła mnie na górę. Może oprócz tego że jest mniej stroma ale tak samo używam tylko jednego biegu. Poza tym krystalicznie czysta woda wciąż podobnie omywa kamienie, oczy równie łapczywie wychwytują obrazy. Mijam szare, zaprószone starymi igłami z drzew czapy śniegu zalegające w zacienionym przydrożu. Architektami tego krajobrazu są pory roku a ich wykonawcami wiatr, deszcz i słońce. Jedynie droga po której jadę świadczy o ingerencji człowieka w dziki, otaczający mnie krajobraz. W całej okolicy człowiekowi udało się okiełznać tylko tą przejezdną nitkę usuwając głazy, tnąc drzewa przewrócone być może lawiną śnieżną albo wiosenną nawałnicą. Otaczają mnie góry, las, spływająca hałaśliwymi strumieniami woda i powietrze pozbawione zapachów cywilizacji. Wcale nie zdziwił bym się gdybym wyjeżdżając zza zakrętu zobaczył przed sobą równie co ja zaskoczonego niedźwiedzia albo inne dzikie zwierzę. Zjeżdżam, czasem zatrzymuję się. Wyłączam silnik, wsłu****ę się w grzmot spadającej wody albo w ciszę lasu albo w śpiew ptaków które się nie boją. Wszystkiemu temu, zawsze, niezależnie od tego gdzie się zatrzymam towarzyszy szelest wody omywającej kamienie na ścieżce po której zjeżdżam. Właśnie poznałem wiosenną odmianę gór Parang... Po kilometrach żywej skały, droga poziomuje się i biegnie teraz przez dolinę którą widziałem prawdopodobnie z góry. Kamienie na niej zamieniają się miejscem z przesączonym wodą, naznaczonym wielkimi kałużami szutrem, żeby za jakiś czas pokazać mi nieprzyjaźnie sterczące resztki asfaltu. To z kolei przemienia się w nierówny i wykoleinowany asfalt poznaczony wielkimi dziurami z wodą. Cały czas jednak, mimo wszystko wjeżdżam w te dziurska gapiąc się na otaczającą mnie przyrodę. W zasadzie zmieniło się tylko to że otaczają mnie zewsząd skały wąwozu tak wysokie że czasem robi się ciemnawo. Przypomina to nieco osławiony wąwóz Bicaz tyle że tutaj nie ma ludzi, droga wiedzie obok rwącej rzeki a ze skał spływają masy wody chlapiąc na drogę lub spływając gdzieś w sobie tylko znanym kierunku. Mojej drodze wiernie odtwarzającej kształtem meandry rzeki towarzyszy trzecie zjawisko. Przewody wysokiego napięcia. Teraz we trójkę rozpychają się między skałami, znikają za zakrętem żeby znów uciec przed wzrokiem za kilkaset metrów. Perspektywy zakończonej horyzontem nie ma. Zawsze stoi na przeszkodzie skała, zakręt i rwąca rzeka. W końcu droga wyrównuje się, znikają wielkie dziury, asfalt czerni się kontrastując z białymi pasami a druty wysokiego napięcia kończą swój bieg na hydroelektrowni sterczącej swoimi dziwacznymi jak na ten krajobraz kształtami. Ja sam zaskoczony nagłą zmianą wjeżdżam w zurbanizowany gąszcz budynków mieszkalnych, samochodów, sklepów i wszystkiego co jest udziałem miasta. Znów muszę polegać na GPS. Za miastem , wijąca się droga wiedzie mnie swoimi serpentynami przez las aż do ... Transalpiny. Jej równy asfalt przecięty po środku żółtym pasem jest tak charakterystyczny że nie sposób pomylić tej drogi z żadną inną. Co więcej o tej porze roku jest zupełnie nieuczęszczana a na niej samej można spotkać niecodziennych użytkowników. Gwałtownie hamuję, zawracam i w moich rękach, podjęta z asfaltu ląduje salamandra. Nie jest zbyt kontaktowa bo na widok draba w kasku zamienia się w padlinę. Tak, wiem że jest to jej taki odruch obronny. Nie jest to jednak miłe, kiedy ktoś komu odracza się śmierć pod kołami samochodu zamiast wdzięczności okazuje zwiotczenie mięśni i swoim płazim ciałem zwisa smętnie z palca. Niechybnie wykorzystuję to i padluch zamienia się w idealną modelkę. Po serii aktów, bez ceregieli odstawiam niemilucha na bezpieczne pobocze i ruszam swoją drogą. Nie jest to ostatnia zaskakująca dziś sytuacja. Spotykam nieustraszonego lisa, sforę zdziczałych psów i niedźwiedzia wyłażącego z wody mijanego zalewu. Nawet niebo nie szczędzi mi niespodzianek, bo wśród całego arsenału wiosennej zmienności spotykam prawdziwą rzadkość: chmury Mammatus. W końcu wjeżdżam na bardziej uczęszczaną część Transalpiny. Mijają mnie motocykliści, wyprzedzam samochody, dzień ma się ku końcowi a ja szukam noclegu. Koniec końców trafiam do prywatnej kwatery na przyczółku drogi DN67C w miasteczku Petresti. Wieczór przykrywa niebo czarnymi jak smoła chmurami a z nich nieprzerwanie przez kilka godzin walą w ziemię pioruny tak często, że z łatwością ich rozbłyski można uchwycić aparatem w telefonie. Po raz pierwszy mam plan na jutro. Jutro muszę znaleźć sklep gdzie można kupić kartę pamięci do kamery... Mapa:
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
25.07.2017, 22:34 | #37 |
Zarejestrowany: Feb 2011
Miasto: Kerry :-)) Ireland
Posty: 487
Motocykl: RD07a
Przebieg: 61.000
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 7 godz 24 min 21 s
|
Czyta się i ogląda, rewelacja
|
26.07.2017, 00:52 | #38 |
Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Warszawa
Posty: 538
Motocykl: Brak
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 2 dni 11 godz 46 min 53 s
|
Naprawdę ładnie to opisujesz. Ciekawym , robisz regularne notatki? Czy jedziesz z pamięci, patrząc się na zdjęcia, przymrużasz oczy i lecisz?
|
26.07.2017, 01:00 | #39 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
Zawsze robię notatki kiedy gdzieś jadę. No prawie zawsze. Inaczej musiałbym nieźle bajerować. To jak na rybach: Z czasem ze złapanej płotki robi się medalowy szczupak jeśli nie ma się dowodu
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
26.07.2017, 08:47 | #40 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
14-ty dzień. Rano dostaję omlet z kawą. Rozmawiam z gospodarzem o okolicznych drogach i miejscach wartych dojechania do nich. Z pasją i zaangażowaniem opowiada o możliwościach jakie czekają na motocyklistów w tym regionie. Sama Transalpina jest przecież zaledwie rdzeniem od którego odchodzą inne "przygodowe" drogi. Na zewnątrz po wczorajszej burzy zostało tylko wspomnienie, rześkie powietrze i szybko wysychające kałuże. Zasięgnąwszy wiedzy na temat możliwości zakupu karty pamięci do kamery ląduję w jednym z marketów w Sebes. Tutaj, obsłużony przez wielką i przesympatyczną kobietę, odjeżdżam z dodatkową kartą. Wizja przejeżdżania po raz kolejny tą samą drogą jaką przemierzałem kiedyś kilkukrotnie jadąc tranzytem przez Rumunię, powoduje że skręcam w pierwszą napotkaną możliwość ominięcia Cluj-Napoca. Nie muszę chyba dodawać że w kraju tym, każdy taki manewr automatycznie ucina dalsze spekulacje co do rozważań na temat słuszności podjętej decyzji. Wjeżdżam coraz wyżej i wraz z wysokością maleje temperatura. Znów więc zatrzymuję się i żeby ulżyć skostniałym palcom rąk zakładam cieplejsze, nieprzemakalne rękawice. To przydaje się tylko na jakiś czas i znów zatrzymuję się żeby rękawice zdjąć bo za gorąco. Za każdym razem to oczywiście tyko pretekst do tego żeby zatrzymać się i chłonąć obrazy jakie nieustannie mijam. Nawet nazwa drogi R1 która zdawać by się mogła czymś wyjątkowo uczęszczanym zaskakuje wąskim asfaltem, ostrymi zakrętami, przepaścią tuż przy jej krawędzi i pustką bez samochodów. No i część tej drogi wiedzie mnie przez park o nazwie Apuseni. Tutaj właśnie kilka wybranych sekund z kilkunastu dni całego wyjazdu zatrzymuje mój entuzjazm, przyspiesza puls, wyrównuje do zera wszelkie rozterki świata i doprowadza do bezdechu. Droga kręta, śliska po deszczu, wąska na jeden samochód osobowy. Z jednej strony rów z drugiej przepaść oddzielona starym płotem z desek. Zza jednego z wielu pagórków wyjeżdża w pełnym pędzie czerwony samochód. Ma do pokonania zakręt i do zepchnięcia mnie... Człowiek za kierownicą samochodu musi jeździć tędy często, bo nikt o zdrowych zmysłach nie jechał by tak po raz pierwszy po nieznanej sobie drodze. Pisku zblokowanych opon nie słychać na mokrym asfalcie tylko szum. Samochód staje bokiem i całą szerokością drogi zbliża się do mnie. Nie widzę zwyczajowo maski i lamp tylko wszystkie drzwi i oba koła lewej strony samochodu. Uciec nie ma dokąd. Nie ma też czasu na to. Mogę się tylko wgapiać w zbliżające się, warczące zjawisko. W ostatniej chwili kierowca zwalnia hamulec, czerwony samochód prostuje swój tor jazdy, guma opon przestaje szumieć złowrogo i o może pół metra mija mnie blaszana "przygoda życia" i jej zderzak. Tyle pamiętam. Myślę że gdyby nie to że jadę powoli zachłystując się widokami, to przepisywał bym te notatki albo z rowu przydrożnego albo siedział bym z gębą czerwoną od lakieru samochodowego w jakimś ciekawym miasteczku ze szpitalem i młodymi pielęgniarkami. Tak się jednak nie stało dzięki umiejętnościom kierowcy, mojej powolnej człapaninie i może szczęściu albo i nieszczęściu. Po tym chwilowym poruszeniu wraca mi oddech, uda luzują ściskany motocykl, dłonie odpuszczają kierownicę. Tylko zaparowana szyba kasku mimo pinlock`a, świadczy o rzeczywistości tego wydarzenia. Nieporuszona zdarzeniem przyroda nadal kokietuje zielonymi lasami na zboczach gór parujących jakby tu czy tam ktoś palił ognisko albo jakby stały tam dymiące parą lokomotywy. Słońce nieprzerwanie przepędza natrętne chmury a te z kolei zasnuwają niebo swoją wilgotną, żywą materią gdzie się da. Życie toczy się dalej a ja dalej jestem jego małą częścią. Droga R1 raczy mnie swoimi urokami aż do płaskowyżu, gdzie poszerza się znacznie. Widać tu infrastrukturę z której korzystają narciarze, bogato wyglądające domy do wynajęcia, hotele, kwatery. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów dzisiejszego odcinka to niczym nie wyróżniająca się droga jakich wiele. Pełna samochodów, bez podjazdów i zjazdów, ze stacjami benzynowymi i mijanymi miasteczkami. Mimo to delektuję się tym wszystkim jakbym pierwszy raz postawił stopę na ziemi. W Satu Mare gdzie dojeżdżam popołudniem, ulewa tworzy z dróg rzeki a ze mnie gąbkę. Szukam doraźnego miejsca do zatrzymania się. Łatwe to nie jest nie chcąc wydać więcej niż zwykle. Chyba jest to specyfika wszystkich przygranicznych miast. Koniec końców trafiam do motelu którego właściciel wyraźnie przejawia zamiłowanie do ojca wszystkich amerykańskich grzechów, Ala Capone. Tutaj porzucam wszystkie mokre ciuchy na pastwę zimnego kaloryfera i idę rozejrzeć się po mieście. Mapa:
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Rumunia 2016 "O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie" | CeloFan | Trochę dalej | 13 | 16.07.2017 10:59 |
"MoToGascar 2016" - motocyklem przez Madagaskar" | Sub | Trochę dalej | 50 | 09.08.2016 14:20 |
[2014 Rumunia/Bałkany] "Podróż im. PET'a" - Czyli przekuwanie marzeń w rzeczywistość | Maurosso | Trochę dalej | 20 | 23.12.2014 17:06 |