13.07.2011, 05:12 | #31 |
Przygoda jest tuż za rogiem
Zarejestrowany: Jan 2009
Miasto: Warszawa
Posty: 97
Motocykl: KTM 690 Enduro
Online: 2 dni 15 godz 39 min 35 s
|
Dzień 5, Merzouga
Tym razem zacznę nietypowo, bo od końca, od podsumowania. Dzień miał być w sumie nijaki – ot, takie kręcenie się wokół komina, trochę zabawy, trochę zasłużonego relaksu po kilku dniach jazdy. W każdym razie bez ambicji na jakieś specjalne wrażenia. No dobra, mieliśmy pewne oczekiwania. W końcu każdy z nas miał pierwszą okazję, by zetknąć się z jazdą po prawdziwych wydmach, mieć przedsmak prawdziwej rozległej Sahary i dowiedzieć się z czym zmagają się uczestnicy Rajdu Dakar. Ale na tym koniec. A dziś, z perspektywy czasu, patrząc na zdjęcia z tego dnia, wspominając przygody, stwierdzam, że ten dzień był przede wszystkim bardzo zaskakujący ale też dostarczył nam wielu absolutnie nowych doświadczeń i doznań.
Ten odcinek piszę z małej portugalskiej wyspy na wysokości geograficznej Rabatu, więc być może klimat Maroka mi się nieco udziela. Maroko jest oddalone o 600 km ode mnie.. Dziś mieliśmy prawdziwą mnogość wrażeń. Po pierwsze – dostaliśmy w dupę. Poranek w hotelu Panorama. Budzimy się w przyjemnych pomieszczeniach kasby, zbudowanej z gliniano-słomianych bloków, powleczonej podobnież glinianym tynkiem. Na podłodze dywany, wewnątrz panuje przyjemny chłód. Mamy fajne, wygodne łóżka, Arnie załatwił wczoraj zimny browar, czujemy się, jakbyśmy trafili do 4-gwiazdkowego hotelu. Do tego znajome widoki z relacji Sambora: ten sam stolik i krzesła z widokiem na pobliskie wydmy. Ten widok przewijał mi się przez wiele nocy przed naszym wyruszeniem w podróż. Budzimy się wcześnie, żeby złapać wschód słońca. Przynajmniej ja i Wojtek. Arnie i Tomek nie ulegają namowom i zostają w wyrach. Wychodzimy na dziedziniec naszej kasby. Dziś wiatr zdecydowanie osłabł, jest lepsza widoczność, jest jeszcze rześko. Panorama z hotelu jest rzeczywiście interesująca. Na tyłach hotelu urzęduje sympatyczny jegomość. Postanawiamy ruszyć z Wojtkiem w kierunku wydm, które są tuż niedaleko. Odpalamy sprzęty, zjeżdżamy nasypem ze wzniesienia, na którym położony jest hotel i jedziemy w kierunku wydm. Wzdłuż granicy z wydmami znajdują się inne hotele i domostwa, zajmuje nam chwilę znalezienie przesmyku, którym moglibyśmy się przedostać na hałdy piachu, które są tuż nieopodal. Za którymś mijanym hotelem, czy domem w końcu widzimy korytarz prowadzący na wydmy! Szczęśliwi jak dzieci dojeżdżamy do miejsca, gdzie gładka szutrowa powierzchnia styka się z kosmicznie rozległą hałdą piachu. Wspominam, jak to Despres i Coma tną piachy Sahary i już witam się z nimi, jak wielki zdobywca, na równi ze zwycięzcami Rajdu Dakar. Moja ekscytacja nie zna granic.. do momentu, kiedy dwa metry za brzegiem wydmy zakopuję się piachu i bezradnie sterczę przy granicy z gładkim szutrem. JA PIER…!!Jak się po tym poruszać Moje wyobrażenia o przemierzaniu bezkresu pustyni legły w.. piachu. Z Wojtkiem nie było lepiej. Być może on wczuł się bardziej we Francisco Lopeza, ale nic mu to nie dało. Stał równie żałośnie jak ja nieopodal. Zaczęliśmy wygrzebywać się z tego miejsca rycząc silnikami wciąż będąc w pobliżu zabudowań, o dość wczesnej porze. Nie była to komfortowa sytuacja. Starając się przebyć te 2 metry piachu widzimy na horyzoncie 2 przybyszów z Matpalenty, tyle że w innym wcieleniu. Jak się po chwili okazało, to majfrendzi, wcale nie z odległej galaktyki, a właśnie z Merzougi. Mieli w każdym razie na sprzedaż kryptonit i inne minerały zdolne dodać mocy superbohaterom. Wojtek uległ ich sprzedażowym zdolnościom i nabył onyksowego wielbłąda, czy inny super kosmiczny wspomagacz mocy. Pewnie dzięki temu udało nam się wydobyć nasze sprzęty na bezpieczną, szutrową nawierzchnię. Dziękując naszym majfrendowym postanowiliśmy oddalić się od nich na bezpieczną odległość, porzucając tym samy plany podbicia wydm, które kłaniały się nam we wschodzącym słońcu. Cóż, daleko się nie oddaliliśmy. Kilkaset metrów od tego miejsca mój motur stwierdził, że on już przednim kołem kręcić nie będzie i zahamował na dobre. Po drugie – poznaliśmy handlarza oryginalnymi podzespołami BMW. Co jest? Na klamkę nie naciskam, a hebel zaciśnięty. Jechać się nie da, bo koło jest zablokowane. A my na lekko się wybraliśmy, bez kluczy (jakoś nie pomyślałem o fabrycznym zestawie pod kanapą). Wojtek, dajesz po Arniego i jego klucze, a ja tu sobie poczekam. Wojtek pojechał. Ja czekam na wzmagającym słońcu i obserwuję w oddali jakieś wioskowe przygotowania do wesela. Po chwili oczywiście pojawia się towarzysz – majfrend na lokalnym Simsonie oferując mnie, bezbronnemu, niemogącemu się oddalić turyście te same skamieniałe ślimaki, ręce Fatimy i inne kamyczki. To był szczyt bezczelności. Tkwię jak ofiara wzdłuż drogi, z niesprawnym motocyklem, w słońcu, a on mi zaczyna wykładać kamyczki. Normalnie człowiek by się uśmiechnął, podziękował i dał gazu, a tu dupa. Trzeba rozmawiać, wykręcać się, opowiadać o zepsutym hamulcu i Wojtku, który to jedzie z odsieczą. Na szczęście, nim 80% asortymentu plecaka majfrenda wylądowało na rozłożonej chuście, nadjechał Wojtek z Arnim na pace. No i z kluczami. Odkręciliśmy zacisk, przywiązaliśmy go do kierownicy. Pożegnaliśmy się miło z majfrendem i oddaliliśmy się w kierunku naszego Hotelu Kasbah Panorama. Na miejscu okazało się, że mamy problem. Ja konkretnie. Polegał na totalnym zniszczeniu zardzewiałej sprężynki odbijającej klamkę hamulca przy tłoczku hydraulicznym. Ze sprężynki pozostało kilka części. Wydłubałem resztki sprężynki, zacisk odblokowany, ale bez sprężynki klamka nie będzie odbijała.. Co ja zrobię..? Rozmówki francuskie, pytanie o warsztat i rysowanie sprężynki na kartce gościowi z hotelu nic nie dały. Zrezygnowany wyszedłem z hotelu i podzieliłem się moim nieszczęściem z Berberem handlującym muszelkami pod naszym hotelem. Pokazałem mu moją połamaną sprężynkę i smutnego Dakara stojącego kilka metrów od niego. Ten spojrzał ze zrozumieniem na połamaną sprężynkę, po czym wstał i oddalił się spokojnie w kierunku swojej motorynki opartej o gliniany mur kasby. Doszedł do niej, wyciągnął coś i wrócił do mnie. Gość wrócił z pompką.. Fajnie, pomyślałem, masz pompkę.. I co z tego? Po czym ten zaczął rozkręcać pompkę i wyciągnął z niej sprężynkę o podobnej długości i średnicy co moja. Co prawda nie stożkowa, ale co tam. Przymierzyłem i poczułem, że los się do mnie uśmiecha. Sprężynka pasowała idealnie i dała się nakryć oryginalną gumową osłoną. Hamulec działał perfekcyjnie. Totalnie nieprawdopodobna sytuacja, w małej wiosce na pustyni! Byłem niezmiernie wdzięczny sympatycznemu Berberowi i w podzięce kupiłem jakiegoś skamieniałego ślimaka. Kosztował ułamek ceny, jaką zapłaciłbym za wybawienie mnie z opresji, ale to przekonało mnie o tym, że szczęście może sprzyjać również w sytuacjach pozornie bez wyjścia. A myślałem, że tego typu historie są tylk w książkach i filmach. Po trzecie – mieliśmy dobrą zabawę. Pojechaliśmy w stronę Erg Chebbi, zobaczyć największą wydmę w okolicy. Po drodze postanowiliśmy zahaczyć o pobliskie wydmy spróbować raz jeszcze jazdy po piachu. Tym razem okazało się, że jest to wykonalne. Zaczęliśmy ostrożnie, ale wraz z postępami, zaczęliśmy coraz bardziej odważnie wjeżdżać w głąb wydm. Dzida na płaskim, dzida po wydmach. Gleba za glebą, było fajnie. Punktem kulminacyjnym był Wojtek, który poprosił o kilka zdjęć, po czym ruszył w piachy. Wracając, jakby na zawołanie wykonał coś, w co do dziś trudno mi uwierzyć. Przed gotowym do strzelania obiektywem zainscenizował przedstawienie, za które mógłby kasować widzów na grube EURO. Już gdy zbliżał się do mnie widziałem, że coś idzie nie tak. Zaczęło nim bujać, przednie koło zapadło się i motocykl w chmurze wyrzuconego piachu zatrzymał się w pozycji bocznej ustalonej katapultując wcześniej jego kierowcę razem z butelką wody, którą miał wciśniętą przy owiewce. Wojtek swój efektowny lot wykonał w otwartym kasku i ucałował piachy Merzougi jeszcze zanim reszta ciała wylądowała z hukiem na ziemi. Powstał z tego fotograficzny tryptyk z Wojkiem i jego AT w roli głównej. Dodam, że Wojtek nie stracił bynajmniej dobrego nastroju i chęci do dalszej jazdy. Wojtek to prawdziwy twardziel. Jazda po piachu nie była łatwa. Potrzebowaliśmy trochę czasu, żeby złapać jak jedzie się najlepiej. W teorii było to proste: odkręcona manetka, tyłek bardziej do tyłu i dzida. Ale w praktyce różnie to wychodziło. Tylne koło mieliło piach i trudno było nabrać na nim prędkości. Poza tym na wydmie były miejsca twardsze oraz takie, które potrafiły zatrzymać motocykl niemal w miejscu. Wiele razy przewracaliśmy się, czy to na płaskim, czy na grzbiecie wydmy, staczając się z niej bez motocykla. Podnoszenie sprzętu na stromej wydmie też było niełatwe. Generalnie doświadczenia z tej jazdy uświadomiły mi jak diabelnie męczące i trudne są odcinki Rajdu Dakar przebiegające w takich warunkach z kilkuset kilometrowymi odcinkami specjalnymi. Po zabawach w piachu wróciliśmy do centrum Merzougi przejeżdżając przez efektowną bramę. Tam, przy głównym placu zasiedliśmy w cieniu na colę i obiad obserwując jak życie leniwie płynie wokół. Dziś dla odmiany zamówiliśmy.. tajine. Nie mieliśmy z resztą innego wyboru. Uchwycona przypadkiem mina Arniego odzwierciedla jego i nasz entuzjazm z okazji oczekiwanego posiłku. Zanim tajine przyszedł, był czas na to, żeby odwiedzić sąsiednie stragany, zjeść trochę oliwek sprzedawanych w dużych wiadrach, każde z innym ich rodzajem. Był czas na papierosa i na rozmowy. I na kojeną colę. Tajine przyszedł. Był dokładnie taki, jakiego się spodziewaliśmy. Po czwarte – zachód słońca na wydmach. Zachodzące słońce zaczyna tworzyć wspaniałą grę cieni na pofalowanej powierzchni wydm. Każda fałdka piachu rzuca cień przy kładącym się złotym słońcu. To zdecydowanie najlepsza pora na robienie zdjęć. Wyskakuję z Arnim na piachy cyknąć kilka fotografii. W międzyczasie Tomek znalazł gdzieś miejsce, gdzie można z butelek uzupełnić paliwo, stąd jego zdjęcia. A także mały marokański sklepik: Arni gdzieś się zakopał, ja z kolei korzystam z ostatnich chwil, które mogę wykorzystać na robienie zdjęć. Na odkopywanie Arniego będzie czas.. Spotykamy się w końcu, strzelamy kilka zdjęć na piachach i wracamy do naszej Panoramy. Zajęło nam to nieco dłużej niż się spodziewaliśmy, a uzgodniliśmy z Wojtkiem i Tomkiem, że zaliczymy jeszcze z buta przed zmrokiem jakąś konkretną wydmę, żeby sobie na niej zasiąść, popatrzeć na zachodzące słońce i pokontemplować. W te pędy polecieliśmy po chłopaków i już bez kasków, zbrój, w krótkich spodenkach pojechaliśmy ponownie w kierunku wysokich wydm. Tylko ja jak ten debil jechałem w butach enduro (byli wśród nas tacy, co jechali w klapkach) co już po chwili przeklinałem wspinając się przez jakieś 20 minut po stromym zboczu piaskowej góry. Zanim jednak do niej dojechaliśmy, widzieliśmy w oddali, że drogą jedzie jakaś ekipa 5-6 motocykli, wśród których było kilka Africa Twin. Jeśli w grupie jest kilka AT, to muszą być Polacy. Pomachaliśmy sobie z oddali i pojechaliśmy w swoim kierunku. Wspinaczka na wydmę była pioruńsko męcząca, szczególnie dla mnie w tych endurowych kaloszach. Poddałem się w 2/3 góry. Słońce i tak już zaszło, więc nie było o co walczyć. Posiedzieliśmy tak sobie na górze, wypiliśmy napój chmielopochodny ukryty w reklamówce, co by nie drażnić wzroku mijających nas osób. Pokontemplowaliśmy do chwili, kiedy na dobre zaczęło się ściemniać. Zejście z góry zajęło nam trochę i do Panoramy wracaliśmy już w kompletnych ciemnościach. Ja jeszcze w mijanej miejscowości zauważyłem miejsce, gdzie możną kupić benzynę, więc uzupełniam do pełna. W miejscach jak to benzyna sprzedawana jest w glinianych chałupach, gdzie w izbie leży blaszana beczka z benzyną, z której przez kranik leje się ją do butelek. W zależności od zamówienia – benzynę odlicza się zazwyczaj w 5L lub 1L butelkach PET lub po alkoholu (!). Nie odczuliśmy, aby to paliwo było gorszej jakości. Wjeżdżając na dziedziniec nieźle się zdziwiliśmy, cały był zastawiony motocyklami i jednym Nissanem Patrolem – wszystkie miały polskie blachy. To była ekipa afrykańców z Puszkiem (nie wymianiając już wszystkich) i Kajmanem w terenówce, wiozącym wszystkie graty i opony na zmianę. Fajnie mają, pomyślałem, jazda na lekko w takim terenie jest znacznie przyjemniejsza. To było bardzo fajne uczucie spotkać taką ekipę tak daleko i to jeszcze Polaków. Wyjeżdżając do Maroka spodziewałem się, że to będzie powszedni widok – na każdym kroku ekipy motocyklowe i 4x4. Było zgoła inaczej – nasi byli największą grupą, jaką spotkaliśmy. Poza nimi spotkaliśmy może z 3 dwu-trzyosobowe grupy Włochów i Niemców jeśli dobrze pamiętam. Z rodakami jakoś się specjalnie tego wieczora nie integrowaliśmy, byliśmy zmęczeni i po krótkich rozmowach na dziedzińcu położyliśmy się spać. Ten dzień był dla nas dniem laby. Wiedzieliśmy, że jutro czeka nas jeden z dwóch najtrudniejszych odcinków całej wyprawy. Ponad 200 kilometrowa przeprawa przez absolutne pustkowia, koryta rzek i piach fesz fesz wzdłuż granicy z Algierią w kierunku Tagounite. Nadchodzący dzień będzie najbardziej wycieńczającym, ale też jednym z najlepszych dni całej wyprawy.
__________________
www.marokoenduro2011.blogspot.com |
13.07.2011, 09:45 | #32 |
Zarejestrowany: Sep 2010
Miasto: Kraków
Posty: 138
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 6 dni 21 godz 31 min 41 s
|
Super relacja! Fajnie wraca sie do tych miejsc dzieki Twojemu opisowi. Ciekawy jestem jak Wam poszlo nastepnego dnia
__________________
http://endurak.pl |
22.08.2011, 02:53 | #33 |
Przygoda jest tuż za rogiem
Zarejestrowany: Jan 2009
Miasto: Warszawa
Posty: 97
Motocykl: KTM 690 Enduro
Online: 2 dni 15 godz 39 min 35 s
|
Dzień 6 – 7.04.2011
Merzouga – okolice Tagounite Budzimy się Hotelu Kasbah Panorama i zbieramy graty. Czeka nas dziś długi odcinek, wzdłuż granicy z Algierią. Chcemy dojechać dziś do Tagounite, ale mamy kawał do przejechania i nie będzie to byle jaka dojazdówka.. Będziemy jechali autentycznym fragmentem odcinka specjalnego dawnego, prawdziwego Rajdu Paryż – Dakar. Świadomość tego przyjemnie łechce nasze ego. Z asfaltem pożegnamy się definitywnie w Taouz. Reszta to ponad 200 km prawdziwie pustynnej przeprawy. Jest lekka obawa o paliwo i wodę. Spodziewałem się, że może być ciężko, ale nie sądziłem, że zaliczę tego dnia najbardziej męczący przejazd w moim życiu. Z Merzougi ruszamy zatankowani, toczymy się przy majestatycznej hałdzie piachu – sięgającej ok. 150 m wysokości Erg Chebbi. Toczymy się spokojnie asfaltem do Taouz, gdzie główna asfaltowa droga kończy się posterunkiem i murem postawionym w poprzek drogi. Kombinujemy jak to objechać, by trzymać się wyznaczonej trasy. Od razu do akcji wkracza kilku majfrendów mówiąc, że musimy się cofać, że jest objazd, że dalej droga jest nieprzejezdna itd. Ich wskazówki nijak się mają do naszej wytyczonej trasy, a my nie mamy zamiaru z niej rezygnować. Odjeżdzamy kilkaset metrów poza miejscowość i od razu zaczepia nas kolejny majfrend. Rysuje nam mapę okolicy tłumacząc jak mamy jechać i mówi, że nas poprowadzi swoim motorowerem.. Nie po to tu przyjechaliśmy. Enduro nie penia. Dziękujemy majfrendom i zmykamy jak najszybciej w kierunku kolejnych waypointów, objeżdżając jednak fragment z posterunkiem i murem na środku drogi. Zaczyna się off i robi się ciekawie. Wracamy na naszą wyznaczoną trasę i wjeżdzamy w Oued Ziz – odcinek Rajdu Paryż – Dakar. Oued występujący również pod nazwą Ued lub Wadi to po prostu sucha dolina rzeki, która okazjonalnie w porze deszczu tworzy szerokie, wartkie i błotniste rozlewisko. Podczas naszego wyjazdu było sucho. Pamiętając opisy przejazdów przez te rejony omylnie stwierdzamy w pewnym momencie, że najgorsze mamy za sobą i zdegustowani niskim poziomem trudności jedziemy dalej. Jest potwornie gorąco, cały czas jedziemy przez pustkowia. Gdzieniegdzie są różne krzaki czy palmy, ale generalnie trudno tu o cień. Docieramy odmiejscowości Remlia w dolinie rzeki Rheris. Remlia to kilka glinianych chałup na pustkowiu. Dzieciaki biegają wokół zabudowań i na nasz widok wykazują rodzaj zainteresowania, którego staramy się unikać. Gdyby nie to, że na jednej z glinianych chat widnieje namazana farbą informacja, że sprzedają tu benzynę, pewnie byśmy się nie zatrzymali. Tankujemy, przy okazji kupując zimną colę (sam nie wiem jak oni to robili – generator chyba..) Jest bardzo miły zadaszony taras, po chwili do zimnej coli wjeżdżają orzeszki jako poczęstunek. Dzieciaki od razu oczywiście próbują nam sprzedać różne pamiątki. Robimy krótką regenerację wdając się w pogaduchy ze starszymi miejscowymi. Ci niepokoją nas nieco zdecydowanie odradzając dalszą podróż obraną trasą. Mówią wręcz, że nasze motocykle tego nie przejadą, że popalimy sprzęgła i zostaniemy tam na dobre. Mówiąc to szczególnie spoglądają na Africę Wojtka kręcąc jednoznacznie głowami. Mówią, że czeka nas 5 kilometrów miękkiego, miałkiego piachu fesz fesz, że niedawno miała miejsce jakaś impreza sportowa i ciężkie pojazdy rozjeździły dodatkowo i tak trudny do przejechania odcinek. Kilka słów o samym fesz fesz. Jeśli śledziliście dzieje rajdu Dakar, termin ten pojawiał się w nim wielokrotnie. Występował zawsze bardziej jako opis konfrontacji zawodnika z trudną do przebycia przeszkodą niż jako surowy opis rodzaju nawierzchni. Fesz fesz to rodzaj bardzo miałkiego, lekkiego piachu przypominającego talk. Jest potwornie kopny, pyli się niemiłosiernie i strasznie utrudnia jazdę. Wiedziałem, że napotkamy trudny fragment z fesz fesz na dzisiejszej trasie, ale przyznam, sądziłem, że mamy go już na nami.. Tradycyjnie namawiają nas na zmianę kursu, a my tradycyjnie butnie mówimy, że jak to, my tego nie przejedziemy Ostatecznie decydujemy się kontynuować trasę wg plau, czyli wkroczyć w pełną fesz feszu dolinę rzeki Rheris. Pierwszy kontakt z fesz feszem był totalnym szokiem. Nie zdążyliśmy na dobre odjechać od wioski, dzieciaki jeszcze za nami biegły, jak „droga” wyjazdowa przeistoczyła się w jednej chwili dosłownie w szlak pokryty tonami beżowej mąki. Pierwszy Arni zaraz się zakopał, Wojtek za nim się wywrócił.. Ja widząc to co się dzieje nie bardzo wiedziałem, czy jechać, czy stanąć i czekać. Tylko na co? Nie można było tego objechać, bo początkowo „droga” ogrodzona była z dwóch stron drucianym płotem. Później płotu już nie było, ale przestało mieć to znaczenie, bowiem fesz fesz był wszędzie dookoła. Wjeżdżając w to diabelstwo momentalnie motor się zakopywał lub przewracał, tworząc jednocześnie za sobą chmurę pyłu, przez którą nic nie było widać. Dalsza jazda była próbą wypychania ciągle buksującego tylnim kołem sprzętu, odpychając go nogami w grząskim piaskowym pyle. Pot zalewał oczy, pył zapychał nos, wentylator dmuchał gorącym powietrzem po nogach a dodatkowo co chwilę trzeba było podnosić przewrócony motocykl. Woda zaczęła znikać w tempie ekspresowym. Zaczęło robić się nieciekawie. Upał dawał się we znaki. To był istny test na wytrzymałość fizyczną i psychiczną. Ciągłe zmaganie się z motocyklem w tych warunkach, w kasku, zbroi, kurtce było wykańczające. Walcząc z piachem rozdzielaliśmy się kilkukrotnie, szukając pomiędzy zaroślami swojej własnej ścieżki, co wzmagało niepokój – perspektywa utknięcia samemu na środku tego pustkowia, z ograniczonym zapasem wody i bez łączności nie była komfortowa. Ja co prawda miałem ze sobą lokalizator satelitarny, którym w razie potrzeby mógłbym przywołać pomoc. A wierzcie mi, naprawdę zaczęły pojawiać się w głowie myśli, że taka pomoc może okazać się konieczna. Nadziei dodawały fragmenty twardszego piachu, ale one zaraz się kończyły zmuszając do dalszej wycieńczającej walki z fesz feszem w palącym słońcu. Mój oddech stał się płytki i bardzo szybki. Zacząłem całkowicie opadać z sił. W pewnym momencie stwierdziłem, że dalej już z nie dam rady. Muszę odpocząć. Dalej po prostu nie miałem już sił walczyć z tym piachem. Miałem jeszcze ok. 1,5L wody, to bardzo niewiele jak na takie warunki. Zostawiłem motor w miejscu, w którym się zatrzymałem, zdjąłem kurtkę i zarzuciłem ją na pobliski krzak, kładąc się w jej cieniu. Nie byłem w stanie uspokoić oddechu przez następne pół godziny. Przegrzałem się, to na pewno. Tomek został ze mną, chyba miał się lepiej, bo był w stanie myśleć o zrobieniu zdjęć. Arni z Wojtkiem byli gdzieś przed nami. To była jedna z najprzyjemniejszych przerw, jakie sobie kiedykolwiek zrobiłem. W ogóle nie miałem ochoty wychodzić spod tego krzaka. Leżałem sobie na zdjętej zbroi, kurtka dawała odrobinę cienia, na głowę, ale w nogi paliło niemiłosiernie. Buty enduro do przewiewnych nie należą. Odwlekałem to wstawanie tak długo jak mogłem. Chyba nawet udawało mi się przysnąć na chwilę. Wiedzieliśmy, że to jedynie 5 kilometrów do przebycia, że dalej powinno być już znośnie, ale przy kończącej się wodzie przychodziły mi do głowy myśli, żeby przeczekać ten piekielny dzień pod tym krzakiem i jechać nocą, jak będzie chłodniej. Ze 3 kilometry z tych piekielnych 5 już przejechaliśmy, ale do końca nie wiemy czego się spodziewać, jak już wyjedziemy z fesz feszu. W końcu po niemal godzinie, gdy znowu mogłem swobodniej oddychać siły wróciły na tyle, żeby podjąć dalszą walkę z piachem. Wyjechaliśmy w bardziej otwarty teren, bez krzaków, ale w dalszym ciągu w polu widzenia mieliśmy jedynie wydmy. Było przed 17, przed nami kawał drogi, a my nawet nie wiemy gdzie jest Wojtek i Arni. Po władowaniu się w miałki piach zbyt dużo energii kosztowało wypychanie załadowanego motocykla z tej pułapki. Zostawiałem motor i dreptałem przez piach 100-200 m na zasadzie miękko, miękko, twardo, szukając najłatwiej przejezdnej ścieżki i markując trasę śladami. Jak trafiałem na miękki piach, szukałem wokół twardszego podłoża i dreptałem dalej. Potem wracałem po motocykl i podążałem za swoimi śladami. I tak w kółko. Za którymś razem na horyzoncie pojawiło się jakby wypłaszczenie nie pokryte już wydmami.. Jaka to była radość!! Zbyt wczesna co prawda, bo musieliśmy się tam jeszcze dostać przez hałdy piachu wciąż będące przed nami, ale w tej sytuacji człowiek jest w magiczny sposób wykrzesać dodatkowe siły do brnięcia przez przeszkody. W końcu, po ostatnim korycie rzeki wyjechaliśmy na płaski teren bez piachu! Jaka to była ulga! Powiedziałem sobie, że jednak to była przesada i jeśli kiedyś wrócę do Maroka, ominę to miejsce szerokim łukiem. Ale to co było dalej, było chyba nagrodą za wszystkie trudy, jakie mieliśmy wcześniej. Najpierw wytoczyliśmy się na szeroką dolinę z pięknymi skałami pasma El Mziouida od północy. Wciąż nie wiedzieliśmy gdzie Wojtek i Arni, ale nie zostawało nam nic innego jak jechać do przodu. Arni miał miał wgrane namiary trasy, więc wcześniej czy później powinniśmy się spotkać. W końcu zauważyliśmy przed mijaną z oddali kasbą motocykle chłopaków. To było fantastyczne spotkanie! Okazało się, że chłopaki długi czekali na nas za piachami w palącym słońcu, siedząc jedynie w cieniu motocykli. A że upał był niemiłosierny, ruszyli dalej w poszukiwaniu lepszego cienia. Zatrzymaliśmy się w chłodnym (!) wnętrzu kasby, gdzie można było zamówić nic innego jak tajine i sałatkę, ale mimo wszystko to był fantastyczny posiłek. Muszę też przyznać, że prowadzący ją Berberzy byli jednymi z najmilszych ludzi, jakich wspominam z całego wyjazdu. Po posiłku siły wróciły w pełni. Dale było coraz lepiej. Zaczęła się ultra szeroka, gładka równina, jak dno wyschniętego jeziora. Można było nią jechać w każdym kierunku – to jest dopiero nieskrępowana wolność. Jazda na azymut przez wiele kilometrów z zawrotną tego dnia prędkością 80-90 km/h była niesamowitym przeżyciem, po doświadczeniach z doliny Rheris. Robiło się jednak późno i zdawaliśmy sobie sprawę, że nie mamy szans dojechać przez zmrokiem do Tagounite. Podejmujemy decyzję, że zatrzymujemy się w pierwszym możliwym miejscu do spania. Po drodze pomagamy Berberowi na motorowerze, który jadąc z synem przez pustkowia stanął bez benzyny. Oddałem mu 2L z bocznego kanistra. Był wdzięczny, ale z jego miny wywnioskowałem, że i tak nie pozwoli mu to dojechać do domu. Więcej nie mogłem i nie miałem jak mu oddać. W pewnym momencie wybawieniem okazuje się posterunek policji. Jesteśmy bowiem w strefie nadgranicznej z Algierią i raz na jakiś czas trafiamy na kontrolę i szlabany. Dowiadujemy się, że niedaleko jakaś rodzina ma namioty berberskie, w których można przenocować. Trafiamy tam bez problemu, choć dojeżdżamy na miejsce już po 21. To, czego doświadczamy tego wieczoru i kolejnego ranka zasługuje na osobny rozdział. Jest bowiem dowodem na to, że im dalej od cywilizacji się znajdujesz, masz szansę poznać wyjątkowych, ciepłych, szczerych i ciekawych ludzi, którzy nie widzą w tobie jedynie gotowego do wydojenia z pieniędzy europejczyka. Trafiamy w miejsce prowadzone przez rodzinę, ale zajmują się nami wyłącznie dzieci. Rodziców nawet nie poznajemy. Najstarszy z chłopców, może 16-letni, jest naszym opiekunem. To on tłumaczy gdzie możemy się zatrzymać i zaprasza do salonu – pokoju telewizyjnego. Cywilizacja dotarła i tutaj, choć zdawało nam się być znacznie poza jej granicami. Był prąd, telewizor i antena satelitarna. Salon nie odbiegał jednak standardem od typowego, polskiego, wiejskiego garażu. Betonowa podłoga, ściana z łuszczącą się farbą olejną. W rogu stoi motorowej 50 ccm. To co odróżniało ten pokój od garażu to stojący w drugim rogu telewizor, zdjęcia rodziny i religijne muzułmańskie plakaty na ścianach oraz dywany na podłodze. Oczywiście mimo naszego odczucia, że to garaż, należało zdjąć klapki z nóg mijając próg domu. Za chwilę chłopak przygotowuje herbatę i przynosi z innej części budynku naszą wspólną kolację – tajine z Kus Kus i cielęciną lub baraniną i chleb. Jemy wszyscy razem z zajmującymi się nami chłopcami z jednego talerza. Oni są wyraźnie ciekawi nas, a my ich. Próbuję komunikować się po arabsku, sięgam za słowniczek arabski i dodatkowo puszczam z telefonu moje lekcje arabskiego na mp3. Chłopaki mają wyraźną radość, śmieją się i odpowiadają na pytania. Przeglądają słowniczek i pokazują mi pojedyncze słowa. Miałem naprawdę duży szacunek do tej rodziny. Mieli podobno 11 dzieci, ale widzieliśmy samych chłopców. Wytłumaczyli jaki mają podział obowiązków, jeden z nich jest np. pastuchem i tyle. Kiedy część z nich idzie do szkoły, tamten idzie wypasać stado. Czuć było, że żyją zgodnie z prostymi, prawymi zasadami. Wokół musiała być jakaś oaza, bo zdarzało się, że żaby wskakiwały do salonu. Chłopcy z prawdziwą troską, delikatnie wynosili je poza dom. To był zdecydowanie najciekawszy wieczór, jaki spędziłem w Maroko i wielokrotnie wracam do niego myślami. Dzieciaki nie miały w sobie ani odrobiny fałszu. Sprawiały wrażenie bardzo dojrzałych. Mimo, że mogliśmy przenocować w salonie, zdecydowanie ciekawszą opcją było dla nas przenocowanie na otwartym powietrzu, pod przygotowanym namiotem i milionami gwiazd nad naszymi głowami. Wojtek zadbał o nastrój zapalając świeczki. Arni również zadbał o nastrój częstując nas resztką alkoholu i czymś tam jeszcze. Nocleg kosztował nas ok. 8 złotych. W to miejsce muszę kiedyś absolutnie wrócić, spotkać ponownie tych chłopaków i zawieźć im kilka zdjęć z tego wieczoru. To jeden z dwóch dni, który po wyjeździe najbardziej zapisał się w mojej pamięci. Nocujemy w osadzie, której nawet nie ma na mapie: Longitude: -5.196822, Latitude: 30.103823. Jeśli ktoś z Was ma zamiar tam dotrzeć, skontaktujcie się proszę ze mną, przekażę im jakiś drobiazg. Tego dnia robimy ok. 200 km.
__________________
www.marokoenduro2011.blogspot.com |
23.08.2011, 22:40 | #34 |
Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Kraków
Posty: 44
Motocykl: RD07a
Online: 1 dzień 14 godz 39 min 39 s
|
Świetna, lekko napisana relacja, no i oko do zdjęć też macie niezłe
|
25.08.2011, 20:21 | #35 | |
Cytat:
Będę wdzięczny za adresik do tej agencji |
||
26.08.2011, 21:10 | #36 |
Przygoda jest tuż za rogiem
Zarejestrowany: Jan 2009
Miasto: Warszawa
Posty: 97
Motocykl: KTM 690 Enduro
Online: 2 dni 15 godz 39 min 35 s
|
Missyou dzięki, prawdę mówiąc bardzo przyjemnie wraca mi się pamięcią do tamtego wyjazdu
Neno naturalnie adresu nie znam, ale podpowiem, że było to w samym porcie w Algeciras. Będąc przy doku, z którego startuje prom do Ceuty, wystarczy przejść pieszo na drugą stronę nieodległej ulicy. Jest tam agencja przy agencji i oferują nieco inne ceny za ten sam rejs.
__________________
www.marokoenduro2011.blogspot.com |
28.08.2011, 12:29 | #37 |
Zarejestrowany: Oct 2008
Miasto: Ustroń
Posty: 237
Motocykl: RD07a
Przebieg: 95000
Online: 1 tydzień 3 dni 23 godz 10 min 45 s
|
Zdjęcia rewelacyjne, szczególnie robak na piasku, pogratulować wykonującemu.
|
19.09.2011, 01:45 | #40 |
Przygoda jest tuż za rogiem
Zarejestrowany: Jan 2009
Miasto: Warszawa
Posty: 97
Motocykl: KTM 690 Enduro
Online: 2 dni 15 godz 39 min 35 s
|
Koleżanki, koledzy, popełniłem film z wyjazdu:
__________________
www.marokoenduro2011.blogspot.com |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Maroko 10.2011 | kowal73 | Trochę dalej | 22 | 10.01.2012 21:45 |
MAROKO 1-15.04.2011, ktoś chętny ? | wojtek II | Umawianie i propozycje wyjazdów | 28 | 23.04.2011 21:05 |
Maroko na żywo, kwiecień 2011 | stoner | Umawianie i propozycje wyjazdów | 4 | 01.04.2011 18:43 |