10.07.2012, 22:10 | #41 |
Witam.
Fajnie opowiadasz. I fajnie, ze dzien luzu znalezliscie. Traska na filmach wyglada lajtowo jesli o wycieczce offowej mowic. Jazda pod zegar sily juz zupelnie inaczej i duzo szybciej zjada. Gratuluje pozytywnego nastawienia. Pozdr rr |
|
12.07.2012, 01:33 | #43 |
Zarejestrowany: Sep 2010
Miasto: Łódź
Posty: 603
Motocykl: Ansfaltowy pedał
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 2 dni 10 godz 51 min 0
|
Ola napieraj z relacją bo fanklub kibica się rozrasta i każdy czeka z niecierpliwoscia.
|
12.07.2012, 16:36 | #44 |
wondering soul
Zarejestrowany: May 2008
Miasto: Warszawa
Posty: 2,364
Motocykl: KTM 690 enduro, Sherco 300i
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 23 godz 11 min 8 s
|
ŚCIGANIA DZIEŃ CZWARTY - GDZIE JEST TO MORZE? CZYLI RAJDOWE NEVER ENDING STORY
Dziś kolejny baaardzo długi dzień. Do przejechania 337 km, tym razem ze wschodu z powrotem na zachód, nad Adriatyk. Dwa odcinki specjalne i trzy dojazdówki. Wiem już czym to pachnie: nie będzie lekko. Nagrodą ma być camping na samej plaży, no i wyjątkowo urozmaicona trasa - jak mówią na odprawie. Start pierwszego motocyklisty przewidziany na 6 rano. Znowu zrywka o świcie, zwijanie namiotów, wciskanie na siłę jakiejś bułki. Jurka palec wygląda już "prawie normalnie". Boli, ale jest szansa na złapanie kierownicy. Jedziemy. Po wczorajszej karze startujemy prawie na końcu grupy motocyklowej. Tylko 20 min przed samochodami…Trzeba będzie mieć oczy dookoła głowy. Startujemy stosunkowo blisko od obozowiska. I od razu wjeżdżamy w malownicze góry, po których poprowadzony był wczorajszy odcinek specjalny. Trasa jest oczywiście inna, ale charakterystyka terenu podobna. Na początku łąki, strumyki, trochę błota. Nawigacyjnie trzeba być czujnym: na trasie czyha sporo miejsc, w których można się zgubić. Końcówka pierwszego odcinka specjalnego to już szybkie szutry. Właśnie tu spodziewam się "samochodowego ataku". Na odcinku endurowym pewnie nas nie dogonią, nawet przy stosunkowo niewielkiej różnicy czasu na starcie. No ale na szutrach, na pewno znowu będą rozwijać kosmiczne prędkości. Na początku jedziemy ostrożnie. Trzeba wybadać sytuacje jak ręka. Niestety pierwsze kilometry pokazują, że tak sobie. Jurek glebi i w ogóle nie może się dograć ze sprzętem. Słaba perspektywa na kolejne 300 km… Na szczęście w miarę upływu kilometrów płynność jazdy wraca. I widzę, że jedzie mus się coraz lepiej. Ze mną jest w sumie podobnie: na początku dość kwadratowo, potem wpadam w fajny rytm, a na drugiej części odcinka jedzie mi się wyśmienicie. Żadnych błędów nawigacyjnych. Na połoninach i łąkach udaje się wybrać właściwe odnogi ścieżek. Nawet rzeczki "nie wyprowadziły nas w pole", choć sporo osób wybierało złe odnogi. Ale radocha: wszystko idzie jak z płatka. Bo to, że widoki są jak zwykle oszałamiające, to już przecież codzienność :-) Wczorajszy endurowy odcinek musiał być super - tak sobie myślę podczas jazdy. Podśpiewuję pod nosem i mijamy kolejne motocykle. Póki co na trasie jest więcej błota niż kamieni. Takiego czerwonego, zdradliwego błota. Na połoninach trawa, o tej porze dnia jeszcze mokra. Śliskie to, że hej… Szczęśliwie udaje się uniknąć fikołków. Samochodów cały czas nie widać. W końcu dojeżdżamy do pierwszych szutrów. Stąd już tylko kilkanaście szybkich kilometrów. Łapię wiatr w żagle. Nie wiem ile jadę, ale chyba szybko… W końcu na takiej drodze mamy lekka przewagę nad 450-tkami. Jurek gdzieś został w tyle. Pewnie ktoś go przyblokował na końcówce stromych zjazdów, przed samymi szutrami. Tam, jak to zwykle bywa na wąskich gardłach zrobił się kocioł. Odwracam się, żeby zobaczyć czy jedzie. I…. To był duuuuży błąd. Nawet nie wiem kiedy przednie koło wjeżdża mi na górę kamieni, tuż przy skalnej ścianie drogi. Glebię jak długa. A musi to wyglądać dość dramatycznie, bo kilka motocykli zatrzymuje się i sprawdza czy żyję. Do tego w tym momencie dopada nas pierwszy samochód, który a i owszem zwalnia do około stówki, ale się wcale nie zatrzymuje. Na początku jestem trochę oszołomiona i nie jestem pewna jak to wszystko się skończyło. Szybko czuję, że ze mną ok., tylko poobijana. Z jednej strony ulga, ale z drugiej jestem jeszcze bardziej wkurzona na siebie. Tak się świetnie jechało, a tu na prostym szutrze, przy takiej prędkości, taki kretyński błąd! Co za osioł ze mnie! Co za głupie oślisko - mam nauczkę, za to wyrywanie się do przodu i oglądanie. Nauczkę, że nawet na prostej drodze trzeba mieć się na baczności i nie lekceważyć "przeciwnika". Prztyczek w noc przyjęty. Przekaz dotarł jasno. Rzeczywiście najgorsze wypadki dzieją się najczęściej w prostym terenie, już jak odpuszcza koncentracja i skupienie. Jeśli coś się stało z motkiem będę wściekła. Wstaję podnoszę sprzęta, który zrobił 360 stopni i leży gdzieś kilkanaście metrów ode mnie. Za trzecią próbą odpala. Kierownica skrzywiona, ale poza tym ok.. Uff - mogę jechać dalej. Podjeżdża Jurek i oczywiście dostaję "ochrzan". No jak to - przecież patrzyłam gdzie jesteś i czy wszystko ok. Chciałam dobrze...Znowu sprzeczka. Pewnie ma trochę racji. Głupi moment wybrałam na te oglądanie się. No nic - nie ma czasu na takie rzeczy. Po co się jeszcze bardziej wkurzać. Wsiadamy i jedziemy. Do mety jakieś 2 km. Prosta droga. Na mecie od razu podbiega do mnie jakaś kobitka organizatorka i patrzy na mnie badawczo pytając czy ma wezwać ambulans. Kierowca samochodu doniósł jej o jakimś "strasznym wypadku" blisko mety. Strasznym To chyba nie o mnie chodzi. Choć z jej opisu wynika, że o mnie… Mówię, że wszystko ok.. I nikogo wzywać nie trzeba. Chwilę odpoczywamy. Czas na odcinku mamy całkiem przyzwoity, a mógł być jeszcze lepszy…o te kilkanaście minut. Przywołuje się do porządku - nie ma co rozpaczać nad rozlanym mlekiem. Nie ma też co tu ślęczeć, bo znowu dostaniemy karę za spóźnienie na start drugiego odcinka. Kilka łyków wody. Pogadanka z polską ekipą samochodową i jedziemy. Przed nami ponad 120 km dojazdówki. Niby głównie asfalt, przez góry i wioski, ale zawsze. Już się nauczyłam: czasy na dojazdówki są ułożone na styk. Czeka nas tankowanie, nie ma opcji na siedzenie, kawkę czy inny odpoczynek. Jedziemy wąską asfaltówką przez wioski. Jak zwykle ślicznie, choć tutaj góry są już inne. Mniej zielone. Bardziej skaliste, ale nie takie szutrowe, tylko potężne bloki skalne. Jurek nie może się oprzeć pokusie kawy. Jak tylko widzi grupę motorów przed lokalną knajpą zatrzymuje się. Widzisz, mówi - dużo osób się zatrzymało na kawę, więc się nie czepiaj. Hm… cóż zrobić. A czy ja w ogóle się czepiam? Najwyżej znowu polecą karne godziny…choć obiecałam sobie wcześniej w duchu, że z powodu kawy, wody, red bulla, czy innego batonika nie chce dostawać karnych godzin. Co innego przyczyny losowe: wywrotka, guma, zepsucie motorku, pomoc komuś na trasie, no ale kawa! Pijemy tę kawę. I od razu redbulla za jednym zamachem. Powiedzmy, że śniadanie mamy zaliczone. Ruszamy dalej. Na pierwszej stacji chcemy tankować. Jedziemy, jedziemy. Mijają kilometry, a stacji nie ma. Zupełnie nie jak w Albanii!!! Na odprawie też nic nie wspominali, że może być problem z paliwem. Wjeżdżamy do jakiegoś większego miasteczka. Widać kręcące się po nim motorki: wszyscy szukają stacji, ale stacji nie ma…My jeszcze trochę paliwa mamy. No ale mniejsze bzyki mogą już się zaczynać denerwować. Nie mamy innego wyjścia niż jechać dalej. Przyjemnie suniemy po górskich winklach. Jest cudnie, tylko niemiłosiernie gorąco. W kolejnej większej wiosce jedyne co udaje nam się znaleźć to stary, nieczynny dystrybutor, przy którym stoją już Hubert i Maciek. Debatują co robić dalej. Oni zaczynają mieć problem z paliwem. Pojawia się jakiś lokales - pierwsza stacja za 30 km, mówi. Przynajmniej w tę stronę, w która właśnie mamy jechać. 30 km to już przed samym startem do drugiego odcinka. My chyba dojedziemy, ale 450-tki i mniejsze… Nie wiem. Mniej więcej kilometr przed miasteczkiem, w którym ma być stacja 350-tka Huberta staje i domawia dalszej jazdy. Chłopak decydują się doholować ten kawałek. My szczęśliwie dojeżdżamy do stacji. Na oparach, ale jesteśmy. Na stacji oczywiście kłębowisko. Wszystkie motocykle dojechały tu na oparach albo pożyczając sobie paliwo. Teraz każdy musi zatankować na full. Trochę to trwa, ale szczęśliwie jesteśmy na początku kolejki. Do startu mamy stąd jakieś 6 km i prawie 45 minut. No i co słyszę? Może jakiś szybki lunch? Pyta niewinnie Jurek robiąc minę małego chłopca w sklepie czekolady. No dobra - niech będzie. Nie chce wyjść na hienę. Pałaszujemy jakąś sałatkę i oliwki (swoją drogą pyszne). Droga na start jest krótka, ale na roadbooku jest jakiś błąd i wszyscy bezradnie miotają się w tą i z powrotem. Metodą "szeptaną" dochodzi w końcu i do nas gdzie jest błąd i jak trzeba jechać. Organizator zapomniał zaznaczyć jeden skręt i to dosłownie na 3 km przed startem. To chyba pierwszy błąd w roadbooku. Można przełknąć. Na start docieramy 5 minut przed naszym startem. Kłębowisko wszelkich pojazdów na środku drogi jest najlepszym dowodem na to, że dojeżdżamy na linię startową. Tym razem start jest na brzegu strumienia, tuż obok szosy głównej. Tak, że wszyscy oczekujący plączą się gdzieś na drodze, starając się upchnąć jak najbardziej po bokach. A po starcie na dzień dobry przejeżdża się rzekę. Rzeka taka górska. Z baaardzo zimną wodą. Ah - jak przyjemnie chłodzi. Niektórych nawet bardziej… Kilka osób leży i próbuje się wygrzebać spod motorków. Zaraz za rzeką stromy podjazd. Jeszcze przed startem załoga polskiego samochodu mówiła nam, żebyśmy się spodziewali dość ciężkiego odcinka - tak i lokalesi powiedzieli. Może być trudny, jeśli organizator wybrał łatwiejszą drogę na drugą stronę gór) albo bardzo trudny - jeśli wybrał tę trudniejszą, czasem nieprzejezdną. Nie wiem, która wybrał, ale odcinek rzeczywiście nie należał do najłatwiejszych. Nie był jednak też aż tak trudny. I po raz pierwszy trudniejszy chyba dla samochodów niż motorków. Większa cześć odcinka prowadziła wąską skalną półką, na przepaścią. Dla motorków - można się przytulić do ściany i jechać tą stroną drogi. Ale samochody mają naprawdę blisko do przepaści. W ogóle o dużych prędkościach nie ma na tym kawałku mowy. Wąska, skalna droga wije się przy zboczu jak wąż. Zakręty często maja 180 stopni, a wylecieć z takiego oznacza lot kilkaset metrów w dół. Sama droga… No cóż czasem błoto z koleinami, czasem jakieś zwalisko kamieni, ale generalnie nic specjalnie trudnego. Tyle, że trzeba uważać, żeby nie dać się motorkowi przewrócić albo wyskoczyć do przepaści. Nawigacyjnie - większa cześć trasy banał: nie ma gdzie się zgubić. Tylko początek i koniec odcinka zdradliwy. Szczególnie początek, gdzie na kilku łąkach można było trafić w zupełnie inne drogi niż trzeba. Gorzej, że mnie zupełnie opadły siły. Tak jak rano jechało mi się super, teraz wszystko idzie kwadratowo. Z każdym kilometrem raczej walczę niż jadę go z przyjemnością. Czuję, ze bateryjki wyczerpały się, a sałatka na lunch nic tu nie pomogła. Tym razem to ja przyczepiam się za "ogon" Jurka i staram nie zgubić jego tempa. Zawsze to łatwiej jechać w grupie niż samemu walczyć z koncentracją, nawigacją i zmęczeniem. Kilometry mijają mi strasznie wolno. Tak jakbyśmy jechali po tej skalnej półce, a ona nie zamierzała się skończyć. Nie mogę się doczekać przełęczy, która będzie oznaczała początek agrafkowego, ale już szutrowego, zjazdu do mety. Jedziemy i jedziemy. Mijamy kilka motorków. Kilka innych mamy w zasięgu wzroku. I tak wydaje mi się, że tempo mamy raczej żółwie (co na mecie okazuje się nieprawdą :-)). W końcu - jest. Jest podjazd. Jest przełęcz. Hurra. Jeszcze kilkanaście kilometrów w dół. Agrafki. Las. I meta. Uff. Byle tylko nie odpuścić teraz. Nie dać się zwieść, że już łatwo i koniec, bo znowu skończy się jakimś lotem , jak rano. Jak niektórzy... W końcu widać kolorowe chorągiewki. I stoliczek sędziów. Dojeżdżamy. Odcinek bez upadków i większych problemów, choć dla mnie był straszliwie męczący. Może przez ten upał. Sama nie wiem. Najważniejsze, że jesteśmy. Przed nami jeszcze tylko… 140 km dojazdówki. Niby jedną nogą w domu, ale jeszcze nie…. Szczególnie, że tym razem dojazdówka to tylko kilkanaście pierwszych i ostatnich kilometrów asfaltu, a 100 km pomiędzy to góry. Więc może być różnie…W głowie zapala mi się czerwone światełko: przecież niektóre dojazdówki tutaj są takie same jak odcinki specjalne, więc… może i tym razem? Na razie tradycyjny redbull w pierwszej napotkanej wiosce. Uzupełniamy camelbacki. Chwila na odsapnięcie i w drogę. Początek: bułka z masłem. Nowy asfalt. Nowe mosty. Szybko ta sielanka się jednak kończy. Wjeżdżamy na boczną drogę, którą właśnie przygotowują do wyasfaltowania. Przez, no nie wiem ile, ale ze 30 km jedziemy po żwirowo / kamienistym podkładzie pod asfalt. Nie jedzie się po tym najlepiej. Usta i oczy zalepiają się od białego pyłu. Nic nie widać. Droga pnie się do góry. Czasami mijamy pojedyncze domostwa i jakieś relikty poprzedniego systemu. Czasami przed drogę "przemknie" jakiś lokalny zwierzak. Kilometry mijają. Zmęczenie się nasila. W końcu opuszczamy to pyliste piekiełko i zjeżdżamy na małą, kamienistą drogę - to tak żebyśmy nie zapomnieli, że Albania, to jednak głownie kamulce :-) Ścieżka jest znowu urocza. Wjeżdżamy stromo pod górę wzdłuż kanionu, po to tylko, żeby za chwilę jechać na łeb na szyję na sam dół. Dojeżdżamy do wyschniętego koryta rzeki. Teraz sobie przypominam z odprawy: korytem mamy jechać kilkanaście kilometrów. Już nie pamiętam ile razy mamy przekraczać rzekę. Tylko tyle, ze wiele. No to jedziemy. Dno koryta to niewielkie, ale głębokie otoczaki. Z automatu włącza się program: trzymaj gaz, bo się zakopiesz w minutę. Rzuca tyłem motocykla wściekle, ale jedzie się wyśmienicie. Nawet zapominam o zmęczeniu. Jest cudnie. Co chwila z góry dołączają się jakieś mniejsze, wyschnięte koryta. My mamy się trzymać głównego. Po kilku kilometrach dojeżdżamy do pierwszej przeprawy. Na roadbooku kilka wykrzykników: uwaga ślisko, wapienne skały. Rzeczywiście podłoże to lita, biała skała. Nurt jest rwący. Na szczęście nie jest głęboko. Przejeżdżamy bez większego problemu. Po 500 metrach kolejna przeprawa przez meander. Podobna do tej pierwszej, tylko trochę szersza. Przed następne 5-7 km rzekę przekraczamy… 11 razy :-) Na kilku przejazdach stoją motocykle. Ktoś pewnie głębnął i suszy. Generalnie to jeden z fajniejszych i piękniejszych kawałków na całej trasie rajdu. I wcale nie odcinek specjalny, choć z powodzeniem mógłby nim być. Po powrocie do Polski jak spojrzałam na pierwotną trasę rajdu, okazało się, że tego dnia miały być 3 odcinki specjalne i to był pewnie trzeci z nich. W realu zostały dwa. Dlaczego - nie mam pojęcia? Może dlatego, że jakby się zaczęło ściganie po tym wąskim wąwozie, z tyloma przeprawami, to na trasie mielibyśmy pewnie niezły Armagedon. Do tego te pędzące terenówki, które w takim terenie i przy przeprawach są bez wątpienia druzo szybsze…No w każdym razie nie był to odcinek specjalny, choć wszyscy czuli się jakby nim był. Koryto rzeki opuszczamy z lekkim żalem. Jechało się naprawdę super. Teraz pniemy się wąskimi skuterkami w górę, i w górę. Mijamy zapomniane przez Boga i ludzi wioski. W jednej zauważam nawet działający dystrybutor… jak to, to na asfaltowej krajówce ani kropli benzyny przez tyle kilometrów, a tu na końcu świata jest! No właśnie - to cała Albania. Okolica jest przecudna. Czekam kiedy w końcu zobaczymy morze na horyzoncie. Musimy mijać ostatnie pasmo gór przed zjazdem do Adriatyku. Tal czekam i czekam przez prawie dwie godziny. Zmęczenie znowu mnie dopada. Tym razem z siłą huraganu. Czuję, że jazda jest coraz bardziej koślawa i ledwo co stoję na tym motocyklu. Gdzie mogę - przysiadam. Pocieszam się pilnymi widokami, ale…nadgarstków już nie czuję. No gdzie jest to może Niemożliwe, że jeszcze go nie widać. W końcu, z jakiejś przełęczy, dostrzegam błękit. Na horyzoncie pojawia się krystalicznie czysta woda. Słońce powoli chyli się ku zachodowi. Krajobraz niebiański. Pal licho te nadgarstki. Zjeżdżamy w dół do asfaltu, drogi która biegnie wzdłuż wybrzeża. Tu ostatnie tankowanie. Znowu mam ochotę pocałować równą nawierzchnię. Jak dobrze - teraz już tylko odpoczynek. Ostatnie kilkanaście kilometrów wleczemy się asfaltem. Z tęsknota patrzę na wodę. Najchętniej bym do niej wskoczyła jak stoję. Gorąco jest jak w piekle. I jest, jest znak Dhermi. Gdzieś w pobliżu znajduje się nasza plaża. Z daleka widać już porozstawiane chaotycznie samochody, busy, motocykle. Łopocą flagi. Do punktu kontrolnego dojeżdżam pół żywa. Reszta też nie wygląda na "rześką i wypoczętą"... O dziwo jesteśmy na czas - dziś żadnych kar za spóźnienia :-) Szukamy Krisa i naszego busa. Stoi gdzieś upchnięty. Oczywiście wśród gawiedzi panuje totalny chaos. Nie wiadomo gdzie możemy się rozbijać, poza tym , że na plaży. Ale bezpośrednio na plaży nikt nie chce: rano oznacza to 50 stopni. Wzdłuż plaży porozstawiane są jakieś knajpki i hoteliki. Dogadujemy się z właścicielem jednej z knajpek, ze rozbijemy nasz polski obóz w jego ogródku. Zasłużyliśmy na zimne piwo i chwilę oddechu pod parasolką :-) Zaczynamy wieczorną biesiadę: piwo, sałatka z kalmarów i inne lokalne pyszności. Na początku jest podejrzanie cicho: każdy musi dojść do siebie. Dopiero potem zaczynają się pogaduchy…I tak do wieczora, choć długo nie wytrzymujemy. Znowu zmęczenie zwycięża i zasypiamy jak dzieci. Jutro mamy dzień wolny. Jutro pomyślimy o wszystkim co trzeba. Popracujemy przy motorkach, rozejrzymy się po oklicy. Jutro. Jutro. Dziś nie ma żadnej siły, która nas wyciągnie ze śpiworów. Jak to wszystko wyglądało czasowo? - pierwszy odcinek specjalny: najlepszy czas 57 minut, najgorszy 2:17, my około 1:24 - drugi odcinek specjlany: najlepszy czas 1:16, najgorszy 4:00, my około 1:45 I na deser filmik "naszego Holendra" z dojazdówki, z pierwszego odcinka specjalnego, z drugiego odcinka specjalnego i z ostatniej dojazdówki. Pozdr
__________________
Ola Ostatnio edytowane przez Ola : 13.07.2012 o 14:54 |
12.07.2012, 23:30 | #45 |
Zarejestrowany: Sep 2010
Miasto: Łódź
Posty: 603
Motocykl: Ansfaltowy pedał
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 2 dni 10 godz 51 min 0
|
Danie główne jak i deser wę pytkę.
|
13.07.2012, 13:04 | #46 |
Zarejestrowany: Jan 2010
Miasto: Warszawa
Posty: 2,862
Motocykl: RD04
Online: 3 miesiące 1 tydzień 3 dni 3 godz 26 min 0
|
Olu świetna relacja, jedna z najlepszych na tym forum. Bardzo przyjemnie się to czyta i do tego mój ulubiony rajdowy klimat.
Czekam na więcej
__________________
WSK125>XL650V Transalp>XR650R>TE450>DR800big>XR750VAfrica Twin>XR400R>VFR800fi>TE450ie>Bandit1200S |
13.07.2012, 19:15 | #47 |
Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Germany
Posty: 5,924
Motocykl: CRF1000D+Cegla+Czelendz
Online: 4 miesiące 1 tydzień 5 dni 17 godz 40 min 35 s
|
Ale wspaniale .Zazdroszcze wam tych kilometrow i czytam z zachwytem
|
18.07.2012, 10:39 | #48 |
Zarejestrowany: Oct 2009
Miasto: Warszawa
Posty: 206
Motocykl: skuter CRF 1000
Online: 1 tydzień 3 dni 8 godz 28 min 0
|
wrruuummmm
bardzo mi się podoba i proszę jeszcze może być nie dziś
__________________
majek-zagończyk dwa litry Yamahy |
18.07.2012, 11:12 | #49 |
Zarejestrowany: Mar 2009
Miasto: Gwe/Warszawa
Posty: 3,502
Motocykl: CRF1000, RD04
Online: 5 miesiące 1 tydzień 4 dni 8 godz 6 min 2 s
|
Jak to nie dziś, dziś jest środa, ostatni odcinek był w piątek!! Tyle dni bez relacji...nie ładnie!
__________________
Afra - jedyna, wierna kochanka!!!! Pożegnane bez żalu: 990S, 690R, DR650SE, XF650 |
19.07.2012, 16:52 | #50 |
wondering soul
Zarejestrowany: May 2008
Miasto: Warszawa
Posty: 2,364
Motocykl: KTM 690 enduro, Sherco 300i
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 23 godz 11 min 8 s
|
DAY OFF - PIEKIELNY ŻAR, OWOCE MORZA I LABA…INNE OBLICZE RAJDU
Dziś krótko: dzień wyjątkowy, spokojny, więc co tu dużo pisać :-) Na każdym rajdzie przychodzi dzień, w którym trzeba dać uczestnikom lekko odsapnąć. Day off jest miłą przerwą w codziennej kilkunastogodzinnej harówce. Choć z drugiej strony wybija nieco z rytmu. Na ile pomaga, a na ile przeszkadza - sama nie wiem. W każdym razie po baaaardzo długim dniu i wypatrywaniu morza, nie mogę się doczekać kiedy się w końcu wyśpię i "porobię tzw. "nic". "Nic" oczywiście w cudzysłowu, bo zawsze trzeba coś zrobić z motocyklem. A to coś wymienić, a to posprawdzać. Każdy odpoczywa jak tylko może. Jakby "na zapas". Przez cały czwartkowy dzień plaża i lokalny basen są oblegane przez rajdowców. Niektórzy, bardziej przyczajeni do skwaru i piekarnika, potrafią godzinami siedzieć pod słomianymi parasolkami, co jakiś czas chłodząc się w Adriatyku . Ja się niestety szybko poddaję. Nawet pod całkiem przyjemnymi parasolkami nie daję rady. Upał jest niemiłosierny i mimo ciągłego używania filtra 50, następnego dnia ledwo co zakładam zbroję. Dla kilku samochodów "mocne przejścia" z poprzedniego dnia oznaczały całodzienny serwis. W naszym przypadku serwis ogranicza się do zmiany opon, co Jurek w cieniu mizernych drzewek robi błyskawicznie i posprawdzaniu, czy wszystko ok. W każdym "obozie motocyklowym" coś się dzieje: drobne naprawy, wymiany części, wymiany opon, płynów... Plany jakiegoś aktywniejszego zwiedzania przesuwamy na "kiedyś". Nikt nie ma siły, ani ochoty ruszać się z miejsca. No z jednym wyjątkiem: niezmordowany Zbyszek o 8 rano oznajmia nam, że jest nie wyjeżdżony i jedzie swoją WRką na całodzienną wycieczkę. Reszta patrzy na to szeroko otwartymi oczami. Chętnych do towarzystwa brak. Po południu oddajemy się przyjemnościom kulinarnym. Owoce morza i świeże warzywa są wyśmienite. Do tego zimne piwko i człowiek może się poczuć jak na wakacjach :-) Obstawiamy też jaki będzie jutrzejszy, ostatni etap. Na starcie zapowiadali, że trudny i że może dużo namieszać w klasyfikacji. Z naszego biwaku do Tirany drogą jest jakieś 120 km. Ile może mieć nasza trasa - większość obstawia, że z 250 km i jeden długi odcinek specjalny. Dowiemy się jednak dopiero wieczorem na odprawie. Odprawa ma się zacząć jak zwykle o 21. Tymczasem mija 21.30 i nic się nie dzieje. O 22 też…. O co chodzi - samochód, który wiezie dla nas roadbooki został zatrzymany przez policję. Musieli nieźle nabroić skoro nie chcą ich puścić nawet na hasło "Rally Albania". W końcu przyjeżdża. Odprawa rusza prawie o 23. W miarę sprawnie udaje mi się odebrać roadbooki - uff nie muszę się kłębić z tłumem. Każdy dostaje po dwie rolki: oznacza to, że będzie długo…. Hm… Tylko jak długo. Otwieram pierwszego roadbooka i co widzę: do przejechania 432 km!!!! Ostatniego dnia! Zwariowali. Chyba na dobicie towarzystwa. Na roadbookach aż roi się od wykrzykników. Jest dużo przejazdów przez rzeki. Na trasie mamy dwa odcinki specjalne: jeden długi i drugi, przed samą Tiraną krótszy. Start ma być o 6 rano. Ludziska pomrukują. Chyba wszyscy nie takiej końcówki się spodziewali. Na odprawie mówią o niebezpieczeństwach na trasie i "punktach pułapkach", gdzie łatwo się zgubić. Jeszcze żadnego dnia tyle tego nie było. Aha na koniec niespodzianka - start przesunięty na 5 rano. To już za 5 godzin. A wstać trzeba za cztery. Pierwsza dojazdowa to ponad 180 km, z czego 3/4 asfalt przez góry, a potem szutry i drogi polne. Oj trudno będzie się zmieść w znowu absurdalnie krótkim czasie i nie spóźnić na start. No ale spróbujemy. Jak najszybciej pędzimy do namiotów, żeby łapać cenne minuty snu. Już w namiocie nachodzą mnie myśli, że chyba jednak wolałabym zrezygnować z tego leniwego dnia, na rzecz podzielenia tego mega odcinka, na dwa krótsze. Radość z laby i plażowania wszystkim mija w oka mgnieniu. Ciekawe, co czeka nas jutro na tej zdradliwej trasie... Pozdrawiam
__________________
Ola |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Rajdowo przez Afrykę | kajman | Umawianie i propozycje wyjazdów | 0 | 20.05.2013 14:51 |
Albania 2012 | kocur | Trochę dalej | 11 | 23.03.2013 00:45 |
67 FIM Rally 2012 | mirass | Imprezy forum AT i zloty ogólne | 0 | 14.07.2012 21:44 |
Rally Albania 8-15 czerwca 2012 | Macek | Umawianie i propozycje wyjazdów | 1 | 02.04.2012 17:31 |