|
|
Narzędzia wątku | Wygląd |
18.08.2017, 19:17 | #41 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
I ruchomy obraz z Grecji
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
19.08.2017, 10:08 | #42 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
30.Kalamitsi-Anatolikos Olimpos 18.07 116657-116919/392 Pobudka o 8:00. Nocą, umęczone głośnymi rozmowami panie z przyczepy kempingowej naprzeciwko, dają świszczący koncert na trzy glosy. Chrapanie kończy się zapewne długo po naszym odjeździe. Wyruszamy, kiedy jeszcze jest w miarę „chłodno”, przedtem jednak fotografia na pamiątkę. To plaża z daleka. Cały półwysep Halcydycki jest bardzo zróżnicowany i warto jechać tędy albo wieczorem albo o świcie. Słońce w tym czasie dodaje swoje wyjątkowe malowanie do każdego zakątka skały i do każdej fali na morzu przykleja jeden skrzący brylant. Pomarańczowe promienie z jednej strony rozświetlają ścianę skały przeciętej szosą, z drugiej zacieniając ją. W Armenii wbił się w oponę mały otoczak. Sprawdzam co jakiś czas co z oponą. Jest OK. Droga robi się mniej egzotyczna po opuszczeniu półwyspu w kierunku Thessaloniki. Płatne odcinki autostrady, gorąc bijący zewsząd, Małe i duże samochody. Miastu Thessaloniki należy się kilka oddzielnych słów. Nie warto go omijać. Położone jakby na skraju całego regionu Chalcydyckiego jest drugim co do wielkości miastem w Grecji. Jest i portem i miastem tranzytowym. Grecy nazywają je współstolicą i jest zatłoczone bardziej niż Warszawa. To po pierwsze. Po drugie, za każdym razem kiedy tu się jest, można odnieść wrażenie że jedzie się przez piekarnik z popcornem a popcorn to skutery i motocykle. Można tu zobaczyć najszybsze jednoślady świata, najdroższe, najnowsze i inne naj. Nie jest nadzwyczajnym widokiem skuter obładowany czterema butlami z gazem spawalniczym, stojącymi na specjalnej platformie. Nie uwidzi się tu też pojazdu bez przeróbek. Wydech, koła, malowanie, mocowania do przeróżnych gabarytów bagażu. Wszystkie te cuda jeżdżą po asfalcie o minimalnym współczynniku tarcia a obsługują je kierowcy ubrani jak na plażę, czasem w kasku. Są tam też pasy dla autobusów, taksówek i …jednośladów... ...a na każdym kroku sklep, diler albo serwis motocyklowy. Raj, mimo że ruch jakby ktoś w ul kopnął. Po odstaniu swojego w korkach, wyciśnięci jak cytryny, wyjeżdżamy za miasto. Niespiesznie przemieszczając się po niemal pustej autostradzie, zatrzymując się tylko po owoce albo wodę, dojeżdżamy do Anatolikos Olimpos. Nie żeby było już późno, czy żebyśmy byli zmęczeni. Po prostu motocykl i czas w takim zestawieniu daje swobodę i wolność wyboru. Ze znalezieniem kempingu nie ma kłopotu. Kłopot jest z miejscem na nim. Za drugim podejściem trafiliśmy jednak na wolną działkę, która pomieści mały namiot dla dwojga i motocykl. Ledwo zdążyłem wejść na teren kempingu, zaczepia mnie wytatuowany chudzielec. Zagajony po grecku odpowiadam migowym a ten na wszystko kiwa ze zrozumieniem. Po chwili obaj dywagujemy dzielnie po angielsku na poziomie advanced wspomagając się rękoma i kartką papieru. Wyszło na 10 Euro za dobę a chudy okazał się właścicielem tego miejsca. Główna arteria tego miejsca prowadzi na plażę. Namiot rozbity a my na plażę! Wprawdzie kamienista, ale za to widoki i woda nie pozwalają podnieść się szczęce, jak to nad Egejskim. Wiadomo że woda morska zawsze zostawi na człowieku więcej niż by się chciało. Sól zazwyczaj trzeba spłukać. Sęk w tym że można to zrobić po przeparadowaniu przez cały kemping a potem domyśleć się miejsca gdzie kąpiel pod prysznicem jest możliwa. Wprawdzie budynek odpowiedni stoi, ale pomieszczenia nie mają już tak oczywistego przeznaczenia. Ja wykorzystuję miejsce zamykane deskami na skobel gdzie w ścianie widnieją dwa metalicznie połyskujące przedmioty. Jeden czerwony, służy do odkręcania strumienia wody ochładzającej się w miarę korzystania z jej dobroczynnego działania a drugi służy do regulacji mocy tegoż strumienia. Podłogę zwieńcza otwór mogący pochłonąć na zawsze nawet sporej wielkości mydło, otoczony tutejszą fauną i florą. Nawet klapki w tym żywym bądź co bądź miejscu, jakby same ledwo dotykają gruntu w obawie przed dziką sforą drobnoustrojów uganiających się wśród egzogennych grzybów. Po zabawnej kąpieli wybieramy się po coś na kolację. Oczywiście jak to w miejscowości wypoczynkowej, nie ma tym kłopotu. Trzeba jednak wybierać duże samoobsługowe sklepy żeby ceny nie były „turystyczne” i żeby był pełen asortyment. Wieczór zawsze przynosi ukojenie po nieco męczącym upale. Pachnący mydłem, pastą do zębów, jakimś antyperspirantem i Muggą przeciw komarom, zasiadamy do kolacji. Świeże bułki, soczyste i słodkie pomidory, małe masło, różne rodzaje miejscowego sera, trochę winogron, arbuz wielkości końskiego łba i herbata z rozkładanych kubków pachnących gumą. To wszystko przy akompaniamencie cykad, ptactwa, rozmów w obcym języku dochodzących z wielkich przyczep kempingowych wypełnionych Grekami, Włochami i Niemcami. Słońce rzuca cień drzew na cały kemping. To oznacza koniec upału. Po takiej kolacji do szczęścia wystarczy już tylko cywilizowane Coffe Frappe i ekspresso na plaży z parasolkami z trzciny, zachód słońca, cicha muzyka fal spokojnego teraz morza. Kicz? Może. Ale mamy to na żywo... Wydaje się że właśnie w poszukiwaniu takich chwil jedzie się gdzieś w nieznane, tysiące kilometrów od domu… Dla dociekliwych: N39.98693 E022.63160 http://goo.gl/maps/GSwBZ
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
20.08.2017, 10:28 | #43 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
31/32/33.Anatolikos Olimpos – Foinikouda 19/20/21.07 116919-117555/636 Jest piąta rano. W dobrych nastrojach, pogryzieni przez niezidentyfikowane insekty, po myciu w ciemności i nieudolnym fotografowaniu wschodu słońca, wyjeżdżamy z kempingu samodzielnie otwierając sobie bramę wjazdową z kłódki. Kłódka tylko udaje że jest zamknięta. Tym sposobem, trochę dzięki zjechaniu z autostrady, trochę z niewiedzy o swoim położeniu geograficznym, przemierzamy głęboką grecką prowincję. Piękno tego kraju jest widoczne nawet tam gdzie rosną pola uprawne i pasą się zwierzaki. Jadąc tak siną w dal, doczekaliśmy się wreszcie godziny ósmej, kiedy to cokolwiek zaspany, ale uśmiechnięty sprzedawca pieczywa, sprzedaje Weronice nasze śniadanie w przypadkowym miasteczku. Tak zaczyna się dzień powszedni w Grecji. Jedziemy. Oczywiście nie może zabraknąć czasu na zatankowanie motocykla. Tym bardziej że właśnie daje znać o sobie rezerwa. Pierwsza napotkana stacja to trzy zadaszone dystrybutory i wolno stojąca, przeszklona oficyna. Beton. Przed budynkiem nieruchawy starszy pan zapatrzony chyba od wielu godzin w niebo. Powolutku, jakby szanując każdy swój krok podchodzi do nas i rozpoczyna procedurę tankowania. Skończył, więc płacę. Oddaje reszty i odchodzi zostawiając mnie z wyciągniętą żebraczo ręką. -Ej proszę pana!- Chrząknąłem nieśmiało po naszemu… Ten dalej kroczy do swojego krzesła. -Eeee, człowiek! – Dużo głośniej huknąłem z akcentem na „e” ale po angielsku. Bez odpowiedzi… -Ej ty! – Ryczę na cały regulator znów naszym narzeczem. Ocknął się w końcu i wraca do motocykla widząc że i ja zbliżam się do niego. Zbytnio się nie dziwiąc mojej groźnej minie, oddał bez proszenia 10 Euro o które to tak głośno zawalczyłem i znów sunie do krzesła z kwaśną miną. Tym razem ja jestem górą. Ten @#$%^&, $%^&* doskonale wiedziała co robi. Oto historyjka o międzynarodowej, jednoosobowej szajce pt. „O tym jak Grek chciał Polaka na obczyźnie oszwabić na walucie unijnej”. Wniosek: Czujność ważki należy zachować nawet kiedy jesteś najedzony, zadowolony i masz pełen zbiornik benzyny. Nie tracąc czasu mocujemy tankbag na miejsce i już nas nie ma. Wjeżdżamy w górzysty teren. Oczywiście piękno tego miejsca opisać się nie da żadnym zasobem słów, więc odpuszczam. Nie warto tracić na autostradę ani kilometra. Bywa że jedziemy równolegle do niej jednak ani mi się śni wjechać na równy jak stół, płatny w dodatku asfalt z pędzącymi samochodami. Wolimy to. Przez wiele kilometrów nie widzimy nawet jednego samochodu. Kiepskiej jakości droga meandruje przylepiona do skały. Od przepaści jesteśmy oddzieleni tylko popsutą barierą. Jednak jakaś cywilizacja tu jest, lub przynajmniej była kiedyś. Na chwilę wjeżdżamy na drogę szybkiego ruchu. Żeby czym prędzej z niej zjechać. Ciekawość... A tam... I dokąd teraz? Niby żyją tu ludzie ale wszędzie pusto. Są ludzie... Wjeżdżamy znów na autostradę i mijamy po lewej Ateny. Bramka autostradowa zapłacona, Korynt ze znanym nam już z poprzednich wakacji sławnym kanałem przejeżdżamy bez odwiedzin i już jesteśmy na Płw. peloponeskim. Zatrzymujemy się żeby zalać benzyną motocykl. Od tej pory jakby wszyscy uparli się żeby zatrzeć niemiłe wrażenie o starym złodzieju ze stacji benzynowej i jego krześle. Patrzę w mapę i zastanawiam się dokąd jechać. Podchodzi pani w średnim wieku i pyta płynną angielszczyzną czy może w czymś pomóc. Mówi tak dobrze że ledwo ją rozumiem a Wera na zakupach. I pomogła. Pani zarządza kierunek Foinikouda z pięknymi plażami. Potem okaże się że wie co mówi. Przecinamy cały półwysep Peloponeski, zjeżdżając jednocześnie z autostrady dla poprawy widoków. To sprawdza się zawsze. Autostrada jest męką do celu. Droga obok, natchnieniem podróżnika. Znów są z nami: wieś grecka, wąskie, wyasfaltowane drogi łączące osady, ciche i wyludnione budowle typowo greckie, stare kościoły na wzgórzach, góry, owce, niewielki ruch samochodowy, gorący zapach lata wymieszanego z łąkami i gajem oliwnym, wyraźnie słyszalne w czasie jazdy cykady i … pragnienie. Konie stop! Zatrzymujemy się na ryneczku małej górskiej mieściny przy jedynym tu chyba sklepie spożywczym. Wokół żadnego samochodu, ani psa, ani nawet cykad nie słychać. Wybrukowana równo uliczka oddaje nam swoje ciepło na spółę z gorącym stojącym powietrzem. Tylko jakiś pan siedzi w cieniu wysuniętej maksymalnie markizy, zamyślony nad butelką czegoś do picia. Nie, nie. Gapi się na nas z zaciekawieniem, ale na pewno był zamyślony zanim nahałasowaliśmy motocyklem. Machnąwszy prawą na powitanie, posyłam Werę po coś do picia. Stoję, grzebię w GPS`ie, czekam i usycham a tej nie ma. Przecież to nie kolejka do kasy ją zatrzymuje… Po dłuższej chwili wychynęła z zakupami a za nią jakaś pani. Na dodatek rozmawiają zupełnie swobodnie jakby Wera znała język grecki od dziecka. Za nimi jeszcze jedna, nieco starsza pani też coś mówiła po … polsku! Tak oto, zupełnie przypadkowo natrafiliśmy na panią, która wydała swoją córkę za Greka, ten przywiódł obie do swojej ojczyzny i chyba rozkochał w sobie do szaleństwa, bo mimo niewątpliwej bliskości, ani jedna ani druga na oczy morza nie widziała od pięciu lat. Tyle właśnie czasu spędzają w tej bądź co bądź spokojnej i urokliwej okolicy. Dowiedziawszy się nieco nowinek na temat panującej zimą aury, opowiastek o życiu w górach, zrelaksowani i napojeni podążyliśmy dalej, ładnie się żegnając przedtem z paniami. Od tej pory długo jedziemy krętą drogą. Po lewej stronie skalna ściana na kilkaset metrów przytłacza swym ogromem, po prawej przepaść woła wzrok do siebie a na dole nitka połyskującej w nisko już świecącym słońcu, rzeki. Człowiek jest tak wielki jak jego czyny i tak mały jak on sam na tle natury. Zjechawszy na sam dół w dolinę, prawie do poziomu morza, odnajdujemy miejsce wskazane przez miłą panią spotkaną na autostradzie. Jej wskazówki doprowadzają nas do turystycznej miejscowości z motelami, hotelami, kwaterami pokojami i co kto sobie wymarzy do wynajęcia. O kemping też nie jest trudno. Chcemy nocować w jakimś domu, ale ceny zaczynają się od 60 Euro za dobę. W dodatku jest tam pościel, wygodne łóżko, prysznic z ciepłą wodą, aneks kuchenny z czajnikiem i inne udogodnienia, więc to nie na nasze wysublimowane potrzeby. Koniec końców lądujemy na kempingu położonym nad samym morzem z piaszczysto kamienistą plażą, wśród cyprysów i wielkich jak człowiek kaktusów. Plaża. Na kempingu jest budynek z kabinami prysznicowymi i WC, pralnią, jadalnią i wielkimi, niezamykanymi lodówkami i zamrażalkami. Kto chce przetrzymuje tam wszystko co może, musi albo tylko powinno być zimne, zamarznięte albo schłodzone. Nikt się nie myli, nikomu nic nie ginie, każdy wie czyje co jest. Nie wiem jak oni to robią. Jest oczywiście parking, recepcja i mały lekko przydrogi sklepik czynny w wyznaczonych porannych godzinach. Nie jest to jednak kłopot dla śpiochów, bo 400m od kempingu prosperuje całkiem dobrze zaopatrzony sklep. Można tam kupić od konserw, przez świeże owoce, ser mleko, mięso i jajka po proszek do prania, mydło, środki owadobójcze, zapałki czy klapki a ceny nie odbiegają od średniej krajowej. Właśnie na tym kempingu, po niezbyt ciężkich negocjacjach zakotwiczamy na trzy noce. Cenę wyjściową z oficjalnego cennika 54 Euro za namiot, motocykl i dwie osoby, zmieniliśmy na 35 Euro z łatwością, jak tylko właściciel dowiedział się skąd jedziemy i dokąd i co nas pcha na przód. Oczywiście to cena za trzy doby. Chyba zwyczajnie pomyślał że zwariowaliśmy i zlitował się. Pewno nie przestał się pukać w czoło jeszcze na następny i następny dzień. Kto ma lepszy widok z okna? Korzystając z okazji, po tysiącach przejechanych kilometrach nie raz w kurzu, pyle i brudzie, kupujemy wyżej nadmieniony proszek do prania i … osobiście psuję automat czasowy do włączania pralki kempingowej. Puszkę z włącznikiem nafaszerowałem bilonem po 2 Euro, bo tylko takie się mieściły w automat i ... idę po pomoc. Przywołałem miejscowego konserwatora, ten wydobył bilon i... wręcza mi … specjalne krążki do maszyny. Nawet zapłaty nie chce za pomoc. Pierzemy ciuchy motocyklowe po dwa razy. Pralka jakoś radzi sobie z tym w kilka godzin, które my beztrosko spędzamy rżnąc w karty i obżerając się owocami, popijając kawę z Armenii, nasłu****ąc wszędobylskich cykad. Nie jesteśmy tu sami Ze względu na temperaturę, suszenie ciuchów nie trwało dłużej niż pranie. Ograny przez Werę w karty, obżarty i opity arbuzem, z pachnącymi świeżością motociuchami idę schować świeżynki do namiotu. Od tej pory muchy już nas tak nie lubią. Zapach świeżości w pewnych warunkach może dać wiele radości. Czas spędzamy na eksplorowaniu dna morskiego, jedzeniu, rozmowach, wieczornych spacerach po okolicy, zbieraniu muszelek i wyjątkowej urody kamieni, czyli robimy wszystko to co robią prawdziwi turyści. Ktoś przyjechał tu salonową "Babcią" z Austrii... Poznajemy nawet bezimienną parę sąsiadów z namiotu obok. Przemili Grecy użyczają nam swoje rozkładane krzesełka. W zamian dostają po pysznym ciastku i tak nawiązuje się nić międzynarodowego porozumienia przedzielona jedynie barierą językową. Trzy dni na oddech. Sielanka w raju. Do wyboru, do koloru. Dla dociekliwych: N36.80608 E021.80163 http://goo.gl/maps/SaMVu
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
21.08.2017, 07:11 | #44 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
34.Foinikouda – Lagadin 22.07 117555-118349/794 Czy to od przebiegu czy może od temperatury i przebiegu, pęka poszycie kanapy. Oczywiście dla takiego motocykla to jak nowe ordery na klacie ruskiego generała. Szeroka taśma załatwia sprawę. Przed wyjazdem uzupełniamy zapas wody. Wśród piękna przyrody, piaskowego wybrzeża i gór z bajki... ...znalazło się senne o tej porze miasteczko z dopiero co otwartą piekarnią. Z przyjemnością pałaszujemy po ciepłej bułce ze słodkim nadzieniem. Siedząc przy małym stoliku, można obserwować niespiesznie budzący się do życia cywilizacyjny fenomen. Pierwsi robotnicy z potarganymi włosami niosą narzędzia. Chuda, młoda dziewczyna w niebieskiej kiecce otwierająca drewniane okiennice swojego kiosku w tym samym kolorze. Mały, rudy kotek bawiący się refleksem światła na chodniku z połyskującego znad drzwi fryzjera szyldu. Osiołek ciągnący w znanym tylko woźnicy wózek z mlekiem. Sklepikarz zamiatający kurz spod wejścia do swojego sklepu. Przejeżdżający swoim starym Renault pan życzliwie machający przez otwarte okno pani idącej z pękiem kwiatów pod pachą. My mamy dodatkowo szczęście bo całą sielankę możemy oglądać zza zaparkowanej teraz przy samej piekarni TDM`ki. Jeszcze kawa na zimno i jedziemy. Piękno Peloponezu na zmianę z upałem towarzyszom nam aż do Patry. Tutaj w mieście Petra zjadamy smaczny kebap w przyulicznym barze zapijając lodowatymi napojami. Jest niedziela, więc i ruch niemrawy na ulicy, więc nawet nie nawdychaliśmy się spalin. Luzik... Teraz najedzeni, po raz drugi w życiu wjeżdżamy TDM`ką na 800 mln. Euro. Tyle właśnie kosztowała Unię Europejską i rząd Grecji budowa ponad dwukilometrowej długości mostu Rion-Antirion łączącego Peloponez z resztą tej krainy. Most jest największym wiszącym mostem na świecie. 8 sierpnia 2004 roku przebiegła mostem Irena Szewińska w sztafecie z pochodnią olimpijską a teraz jedziemy my na TDM`Ce. Nieźle, co? To moim zdaniem jeden z niewielu tworów ludzkiej ręki naprawdę wart zobaczenia, przejechania i tych marnych 1,9 Euro na bramce. Z obu stron widoki są zachwycające a sam most w czasie jazdy nie ogranicza widoczności barierami czy innym zabezpieczeniem. Na stacji benzynowej wpadł mi do głowy pomysł żeby już nie dręczyć południowej Albanii swoją facjatą i pojechać do omijanej skrzętnie do tej pory Macedonii. Krótkie mediacje z Werą i jedziemy. Po drodze zatrzymujemy się na kawę nad jeziorem, kryjąc się w cieniu. Do Albanii wjedziemy tym razem od wschodu. Tym czasem, minąwszy wzgórza z przeogromnymi połaciami pól obsadzonych kukurydzą, wiecznie podlewanymi z armatek wodnych docieramy do granicy z Macedonią. Przed wjechaniem na teren tej krainy kupujemy z głodu a braku innej alternatywy (niedziela) puszkę z zimnym napojem. Z początku mizerna, zwykła jakaś taka i powszednia Macedonia, już po kilkunastu kilometrach od Grecji jawi się pięknem swych gór, mnogością zakrętów, przełęczą zwieńczoną tęczą po niedawnej ulewie, ciasnym i nieprzerwanym sznurem Macedończyków w samochodach ciągnących po weekendzie do domu. W Bitoli, mieście położonym na południu Macedonii w czasach bizantyjskich zwanym Pelagonią, razem z naszym GPS`em, kompletnie gubimy się tuż po przekroczeniu rzeki Dragor. Tak więc jeździmy w koło zwiedzając małe, wąskie na jeden samochód uliczki z pokrzywionymi przez czas bramami, oknami przy samym chodniku i zaparkowanymi na zawsze, starymi samochodami jeszcze z epoki Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii. Koniec końców przestaję wlepiać wzrok w ekran ogłupiałego GPS`a i jedziemy na węch, na czuja, intuicję. Z takim przewodnikiem wystarczy pięć minut dojazdówki po okolicznych zabudowanych wzgórzach do rzeki, przeprawa przez spore skrzyżowanie chaosu z bałaganem, mieszankę ludzkiej masy przeplecionej autami i już jesteśmy na właściwej drodze nad jezioro Ochrydzkie. Po drodze szukam bankomatu, o który wcale nie tak łatwo tutaj. Za miastem Bitola zaczynają się kręte, górskie odcinki równego asfaltu. Mimo lekkiego zmęczenia, potrafimy jeszcze odczuwać przyjemność z jazdy po takich drogach, więc ja składam się w każdy zakręt korzystając maksymalnie ze swojego nikłego doświadczenia a Wera, przyzwyczajona do tego w tym samym czasie gmera w swoim telefonie szukając najlepszych kawałków Black Sabat. Jedziemy tak od miasteczka do wsi i znów do miasteczka aż docieramy do celu. Celem jest miasto Ochryda wpisane w 1980roku przez UNESCO na listę światowego dziedzictwa razem z Jeziorem Ochrydzkim, będącym częścią naturalnej granicy między Macedonią a Albanią. Pierwsza rzecz, jaka rzuca się w oczy po wjeździe do miasta to oczywiście upragniony bankomat. Teraz jesteśmy niezależni. W samym mieście można spać w hotelu, wynajętym apartamencie, kwaterze prywatnej, ośrodku wczasowym, nad jeziorem, bliżej centrum, na uboczu, czyli gdzie kto chce. Miasto zdominowane jest przez branżę turystyczną i tylko małe, oddalone od głównych arterii osiedla obnażają swoją prawdziwą naturę zaniedbanych, niskich, ciasno upchanych budynków z odpadającym gdzieniegdzie tynkiem, starymi, brukowanymi uliczkami, wykrzywionymi przez ząb czasu kamiennymi krawężnikami. Urokliwe to miejsce, choć skrywa raczej ubóstwo niż skansen pielęgnowany przez mieszkańców ku uciesze turystów. Nie jesteśmy skorzy do przebywania w aglomeracji nawet tak przyjaznej i ciekawej jak Ochryda, więc kierujemy się wzdłuż linii brzegowej jeziora na południe. I tu jednak napiera na nas nieprzerwana kakofonia apartamentów, willi, kwater, hoteli i pensjonatów. Ich szyldy niemal wyskakują na drogę, przesłaniając widok. Cóż, lipiec. Nawet pobliskie pole namiotowe wchłonęło w siebie tyle namiotów i ludzi, że nasz na pewno by się nie zmieścił bez ingerencji w konstrukcję namiotu niedoszłych sąsiadów. Wracamy więc do budynku o nic nie mówiącej nazwie „Villa Ruban” w miejscowości Lagadin. Jej właścicielem jest poliglota i człowiek renesansu, mający coś do powiedzenia na każdy temat i w wielu językach Albańczyk. Do pomocy przy interesie ma swoją żonę i syna. „Villa Ruban” to zupełnie nowy, otynkowany na biało, dwupiętrowy budynek z balkonem w każdym pokoju. W środku panuje kojący chłód zapewniony przez nowiutki system klimatyzacji i kamienną posadzkę. Jasno-brązowe, niemal kremowe skórzane fotele w recepcji, doskonale komponują się ze złamaną bielą ścian udekorowanych grafiką o tematyce wody. Wszystko jest czyste, schludne i pachnące nowością. Klucz otrzymany od żony właściciela, prowadzi nas po marmurowych schodach na pierwsze piętro do narożnego pokoju. W środku skromnie ale czysto, świeżo i pachnąco jakbyśmy byli pierwszymi w historii tego budynku gośćmi. Wielkie wygodne łóżko na ¾ pokoju, na łóżku po wojskowemu ułożone ręczniki z haftem ze splątanych ze sobą liter VR, zawieszony pod sufitem klimatyzator, mały telewizor z pilotem stojący na zabudowanej lodówce, podłoga z paneli, łazienka z kabiną prysznicową, umywalką i tronem. Mocno przeszklone drzwi prowadzą na taras z wysuniętą markizą, teraz nieco przesłaniającą panoramę spokojnego turkusowego jeziora, albańskich gór blado zaznaczających swój ogrom na horyzoncie i błękitnego nieba pokreślonego gdzieniegdzie rozszarpanymi, pierzastymi cirrusami. Są tak białe jak biała może być biel. To wszystko dostaliśmy we władanie na dwa dni po krótkich negocjacjach za około 35 Euro. Motocykl stoi przy samym wejściu. Po orzeźwiającej kąpieli w bieżącej wodzie idziemy na kolację do budynku obok, widocznego z tarasu. Tutaj zamawiamy endemiczną rybę, nieco podobną do szczupaka, ale z zębami jak stąd do tamtąd. Pycha. Z pełnymi brzuchami, już oswojeni z luksusem kamiennej recepcji i czystej pościeli w pokoju, po obejrzeniu zachodzącego słońca i z poczuciem dobrze spędzonego czasu idziemy spać. Dla dociekliwych: N41.04506 E020.80366 http://goo.gl/maps/PdEIL
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
22.08.2017, 08:59 | #45 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
35/36.Lagadin-Lagadin 23.07 118349-118442/93 Wcale nie o świcie, za to z poczuciem że za chwilę trzeba zwinąć namiot, otwieram oczy. Oczywiście to tylko przyzwyczajenie. Jedziemy do Ochrydy zatankować motocykl. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ale jedziemy bez bagażu. Motocykl prowadzi się jak dziecięcy rower i sam wchodzi i wychodzi z zakrętów. Po śniadaniu skrzętnie korzystam z tego faktu , jadąc wzdłuż wschodniego brzegu jeziora aż do granicy z Albanią. Nieco dalej od wszelkich ośrodków wczasowych Macedonia pokazuje swoje piękno w całej krasie. Wąska droga raz pnie się pod górę, to znowu meandruje w dół i tylko sporadycznie pozwala jechać na wprost. Niemal cały czas po prawej widać błękit jeziora z wysepkami, rzadkimi łodziami rybaków czy wędkarzy. Spowalniają nas tylko właśnie te widoki, sporadycznie doganiane autokary albo osły czy krowy grzejące swoje grzbiety na środku drogi. Tego dnia jedziemy jeszcze raz do Ochrydy żeby zobaczyć górującą nad miastem fortecę i starą cerkiew usytuowaną na szczycie cypla. Ku uciesze Wery nie dojeżdżamy tam podziwiając zabytki z bezpiecznej odległości. Spacerujemy też po czymś w rodzaju aglomeracji plażowej z plażami właśnie, z miejscem do gry w siatkówkę, torem kartingowym, knajpkami i jadłodajnią, przystanią jachtową, wypożyczalnią rowerów wodnych, skuterów i innych urządzeń. Na samym brzegu jeziora w pewnym oddaleniu od powyższego, czeka nas mała przekąska w restauracji hotelu usytuowanego przy głównym deptaku. W środku klimatyczna muzyka i mgiełka wodna puszczana w pewnych odstępach czasu z instalacji nad stolikami, pozwala zjeść w przyjemnej atmosferze nie myśląc o skwarze panującym na zewnątrz. Po pysznościach w restauracji przejażdżka po starej części miasta, zakup arbuza i lodów. Z całym tym inwentarzem jedziemy do swojego pokoju w willi. Lody do lodówki i już biegniemy na drugą stronę ulicy wykąpać się w jeziorze. Woda może nie tak klarowna i czysta jak w J. Sevan w Armenii, za to cieplejsza przynajmniej o piętnaście stopni i nie traci się czucia w członkach po minucie pływania. Kolacja, piesza wędrówka wzdłuż brzegu,... ...małe zakupy w miejscowym sklepiku i późnym wieczorem kończymy dzień karcianą rozgrywką w Makao na tarasie, opychając się wszystkim co kupiliśmy w dzień. Dla dociekliwych: N41.04506 E020.80366 http://goo.gl/maps/OdOFl
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
22.08.2017, 23:27 | #46 |
Zarejestrowany: Feb 2013
Miasto: Lubelskie
Posty: 518
Motocykl: CRF1000
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 17 godz 5 min 18 s
|
Czyta się jak dobrą powieść!
Pięknie piszesz, i te foty! |
23.08.2017, 22:51 | #47 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
37.Lagadin-Shkoder 24.07 118442-118703/269 Jest dosyć wcześnie. Rześkie powietrze napawa optymizmem. Kręcimy się po pokoju zbierając wszelkie bambetle do bagażu i sprzątając po sobie. Znów zapakowany po uszy motocykl zostawiamy na terenie willi i idziemy obok na śniadanie, żeby wydać resztę macedońskiej waluty. Nie do końca się udaje, więc na stacji benzynowej u wylotu z Ochrydy, zamieniamy to co zostało na benzynę. Granica Macedońsko-Albańska to formalność i trwa kilka minut. Jesteśmy w Albanii. Tą krainę kontrastów do tej pory przejeżdżaliśmy zawsze wybrzeżem. Nadszedł czas na góry w głębi kraju. Odcinek drogi E-852 łączący Macedonię ze stolicą Albanii to właściwie nieprzerwane pasmo zakrętów dobrym asfaltem. Jadąc tą drogą, nie raz można zobaczyć przepaść po prawej i po lewej stronie drogi jednocześnie i jadąc po samej grani oglądać inne szczyty z góry. Przedtem spotykamy pierwszego miejscowego. Zakręty, widoki i zakręty. Fetysz albański, bunkry: https://lh3.googleusercontent.com/-G...0803.JPG?gl=PL Ludzie tutaj jeżdżą czym się da. Targ przy drodze. Jakiś inżynier postawił słupy wysokiego napięcia na środku jeziora albo jezioro powstało z zaskoczenia. Stara fabryka straszy pustką. Tędy jeździł pociąg do fabryki. Znów zakręty. Ludzie są tu przyjaźnie nastawieni do obcych. Sklep A tutaj swój człowiek, tyle że bez silnika. Zatrzymujemy się na opuszczonej stacji benzynowej. W środku, za szkłem stoi pół samochodu. Jedziemy dalej przez większe i mniejsze miejscowości. Zaczynają się znów góry. Fabryka "z lotu ptaka" Jesteśmy coraz wyżej. Dzieci robią tutaj wszystko to co dorośli i nie ma taryfy ulgowej. Kontrasty. Dopiero przed Tiraną droga się wypłaszcza i cywilizuje. W mieście sprawnie pokonujemy kilka zatorów, trochę zapchanych skrzyżowań i szerokich ulic szczelnie wypchanych Mercedesami. W korku można zobaczyć takie widoki. To już przedmieścia. Zaczyna się chmurzyć. Za Tiraną wypadek i wielokilometrowy korek. Każdy musi popatrzeć. Kiedy rozpadało sie na dobre, zjeżdżamy z autostrady i zatrzymujemy się na stacji benzynowej chcąc przeczekać nawałnicę. Autostrada sama w sobie wymaga uwagi i kilku oddzielnych słów. Owszem, jest to dwupasmówka bez dziur i innych szykan, za to niczym oddzielny ekosystem żyje własnym życiem chyba niezależnie od reszty kraju. Można tu spotkać ciężarówki zapchane po niebo towarem przykrytym łopoczącym od pędu brezentem, Mercedesy z każdego praktycznie rocznika, dymiące traktory, najszybsze na świecie BMW z lat 80-tych z zapadniętym zawieszeniem i blacharką w kolorach tęczy. Po brzegi wypchane autokary pędzące ku swojemu przeznaczeniu i wystraszonego psa z wprawą kluczącego między rozpędzonymi pojazdami. Rzadkością nie są też osiołki ciągnące wozy z różnym dobrem, dziecko popędzające krowę poboczem, na którym siedzi sprzedawca arbuzów albo ktoś w rodzaju szefa kuchni oferującego mięso lub kukurydzę, opiekane na wypalonej żarem kłodzie. Dym spalin i pieczonej baraniny miesza się z zapachem benzyny z przydrożnych stacji usytuowanych co kilka kilometrów nawet pośrodku niczego. Całego tego folkloru pilnuje armia wąsatych policjantów z radarami zatrzymujących podróżnych według swojego własnego tajnego klucza. To nasze miejsce. Tu jest jeszcze lepiej niż w Stambule… Jesteśmy u siebie. Jak pisałem, gdzieś za Tiraną dzieje się dziwna rzecz. Po raz pierwszy od wyjazdu nie licząc Kaukazu, pada. Pada tak intensywnie, że zatrzymujemy się na nowo budowanej stacji benzynowej żeby to urwanie chmury przeczekać. Po kilkunastu minutach ulewa nieco traci na intensywności a my zamiast założyć odpowiednie ciuchy, jedziemy dalej po swojemu. W taki to oto sposób, ociekając wodą i błotem spod kół samochodów, dojeżdżamy do znanego nam już hoteliku na przedmieściach Shkoder.
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
24.08.2017, 17:45 | #48 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
Hotel, mimo że nie wygląda jakoś wyśmienicie, ma niezwykłe właściwości. W zasadzie ile by się nie miało pieniędzy, zawsze da się tu przespać i najeść. Dziś mam przy sobie 30$ i tyle ostatecznie kosztuje nas pokój z telewizorem, lodówką, klimatyzacją i widokiem na rzekę Buna wpadającą do jeziora Shkoderskiego. Za bilon Euro i resztki dolarów mamy w restauracji na pierwszym piętrze stół zastawiony dwiema wielkimi pizzami, sosami do nich i zimnymi napojami. To wszystko na migi uzgodnił z nami sam szef kuchni na polecenie szefa hotelu. Sami szefowie a klimat jak w domu. Próbuje nas zagaić w swoim języku młody żylasty i nie za wysoki jegomość ale oczywiście ustaliliśmy tylko że Albania jest OK. To mu wystarcza chyba, bo siada wśród swoich kamratów podobnych jak bracia syjamscy. Tylko wystająca spod cienkiej kurtki kabura wypełniona oksydowanym pistoletem świadczy o ważności lub sprycie życiowym tego człowieka. Po dziś dzień nie wiem czy to policjant tajny, czy człowiek miejscowego gangu. W zasadzie przecież nie można wszystkich napotkanych ludzi pytać o ich zawód z ciekawości. Ważne, że czujemy się zupełnie bezpiecznie w tym doborowym towarzystwie. Po kolacji, że jest jeszcze jasno, idziemy wypatrzeć coś w mieście. W twierdzy Rozafat dominującej nad miastem już kiedyś byliśmy, więc omijamy. W centrum nabieramy do kieszeni trochę pieniędzy z bankomatu i idziemy na główną ulicę pełną kawiarenek, restauracyjek i pubów. Każde miejsce zaprasza do siebie na kawę czy coś do przekąszenia za pomocą uprzejmego człowieka o specyficznym ubraniu. Wybieramy stolik gdzieś po środku ulicy, wydajemy trochę na różne napoje i odpocząwszy idziemy dalej. Miasto to jest esencją Albanii. Bieda i brud miesza się tu z bogactwem i przepychem. Zrujnowane budynki przeplatają się z nowoczesnymi apartamentowcami a meczet stoi w bezpośredniej bliskości kościoła chrześcijańskiego przy rondzie nazwanym Placem Wolności. Kobiety w zależności od swojej woli albo wyznania chodzą na w pół nagie odsłaniając co się da albo skrywają swoje wdzięki pod szczelną zasłoną sukien po kostki i w chustach zakrywających włosy i szyję. Zewsząd bije tolerancja i swoboda. Ludzie są przyjaźnie nastawieni do siebie... ...bose dzieci grające starą piłką do bramki z drzwi wejściowych tuż przy ulicy. Wcale nie narzucają się nikomu jak to czytałem dawno temu w Necie. Bieda miesza się z bogactwem. Pojazd policyjny. Plac wolności. Dowód na tolerancję religijną Albańczyków. Centrum jest uporządkowane. W miarę oddalania się od niego, wszystko staje się inne. Zaczyna się ściemniać, więc wracamy. Wracając idziemy do starego, drewnianego mostu, teraz czynnego tylko dla pieszych a jeszcze dwa lata temu służącemu za przeprawę przez rzekę Buna w kierunku Czarnogóry albo odwrotnie. Jest tak wąski że mieścił się tam tylko jeden samochód w jedną stronę. Można było długo czekać na swoja kolej. W Shkoder się wciąż inwestuje. Teraz opodal starego mostu zakończono nową inwestycję. Szeroki na dwa pasy z gładkim jak stół asfaltem i z wyświetlaną tablicą informacyjną, stoi nowy most. Przy moście na skwerze stoi kilka starych samochodów a w nich kierowcy. Jeden wysiada i uprzejmie zaprasza do środka. To taksówkarze bez licencji. Pewnie coś w rodzaju cierpiarzy spod Dworca Centralnego w Warszawie. \ Grzecznie, ale stanowczo i z uśmiechem odmawiamy i idziemy dalej. Gdyby nie późna pora, na pewno dalibyśmy się obwieźć po wszelkich zakamarkach miasta. Teraz nic nie zobaczymy. Kiedy jest ciemno miasto nabiera zupełnie innego charakteru. Zapachy gotowanego czy smażonego mięsa obwoźnych sprzedawców gdzieś ulatniają się, samochody przestają dymić, słychać cykady przekrzykujące muzykę z pubów i dyskoteki a śmieci znikają w ciemności. Pozorny chaos zamienia się miejscem ze spokojem i względną ciszą przerywaną szumem opon i warkotem silnika pojedynczych samochodów. Pachnie wodą i torfem. Wychodząc z miasta, przeprawiając się przez most nad rzeką Drin, poboczem i w zupełnych ciemnościach doczłap ujemy się zmęczeni do naszego hotelu. Motocykl stoi już niemal suchy pod ścianą a my w łóżkach zasypiamy bez słowa otuchy dla rozwieszonych wszędzie, mokrych ciuchów. Dla dociekliwych: N42.03954 E019.49608 http://goo.gl/maps/KAn2s
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
27.08.2017, 22:18 | #49 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
:deadtop4:
38.Shkoder-Ston 25.7 118703-118938/235 Wera kupuje w piekarni po drugiej stronie ulicy, świeże i pachnące bułki . Po takim śniadaniu pozostaje tylko ruszyć przed siebie. Nowy most w Shkoder. Jeszcze niedosuszone ubranie lekko ciąży na grzbiecie ale to kwestia czasu, wiatru i temperatury. Granica między Albanią i Czarnogórą mimo sporej kolejki, nam przekłada się na trzy minuty czekania. W tak rekordowym czasie albański pogranicznik zauważył nas i zaprosił do przejścia pieszego razem z motocyklem. Oczywiście skrzętnie korzystamy z tego przywileju. W kilka minut jesteśmy w Czarnogórze, gdzie też nie ma nieplanowanych opóźnień. Czarnogórę przemierzamy sprawnie wybrzeżem... Nie zanosi się jednak na sielankę. Niecodzienny to widok tutaj. Mamy jednak szczęście, bo ulewa zostaje w górach nie mogąc przebrnąć przez szczyty i raczy nas tylko słabą mżawką. Ponieważ już kiedyś jechaliśmy przepiękną Magistralą Jadarską dookoła Zatoki Kotorskiej, tym razem wybieramy prom. Promem tym omija się 41 kilometrów świetnej widokowej trasy z nutą dreszczyku dla tych co jadą pierwszy raz. Nie warto omijać tego miejsca dla przeprawy promem za 2 Euro wiozącego 10 minut na drugi brzeg. Siąpi jednak deszcz a góry skryła wielka puchata chmura z wodą w środku. Zbyt wiele nie ma tam teraz do oglądania. Tu Wera zastanawia się poważnie nad sensem istnienia. W Czarnogórze wszędzie płaci się w Euro, więc mając pewien zapas tej waluty, możemy pozwolić sobie na swobodne tankowanie a potem na obiad w prawdziwie motocyklowej knajpie przy drodze i to bez szukania bankomatu czy płacenia kartą. Prawdziwa jest z nazwy tylko bo nic prócz nazwy, dwóch motocykli w tym naszej Yamahy nie świadczyło o tej wąskiej specjalizacji. Drugim motocyklem przyjechał Niemiec z polskimi korzeniami co bardzo ułatwia nam kontakt. Miła pogawędka skraca nam czas do jedzenia. Najedzeni i opici dojeżdżamy do kilkukilometrowego korka. To granica z Chorwacją. Nie czekamy razem z innymi, tylko biorąc przykład z miejscowych motocyklistów, jedziemy na sam początek kolejki. Po dziesięciu minutach, jesteśmy w Chorwacji. To Dubrovnik z daleka. My jednak już zwiedzaliśmy to miasto więc szukamy tylko kempingu z plażą. Dojeżdżamy do kempingu wskazanego na chybił trafił przez GPS. Malowniczo położony kemping sieci ACSI. Ten skrót oznacza dwie rzeczy. Drogo i czysto. Cóż, mamy wakacje a Chorwacja obrasta coraz bardziej w coraz zmyślniejsze pułapki dla bogatych Niemców, Rosjan i Polaków. Niech będzie. Rozbijamy obóz i do morza. Woda jest w Polowie jak zupa, w połowie jak zmrożona zupa. Piasek a raczej drobny żwir zachęca do leżakowania cały dzień. Spory ścisk zniechęca jednak do tego. W okolicy nic prócz kempingu. Na terenie jest restauracja z zastępem zażywnych kelnerów czekających w cieniu bluszczu na sute napiwki. Jeden z nich ze słabo skrywanym krzywym uśmiechem podaje podwójne frytki z zimnymi napojami. Przecież jesteśmy po obiedzie tylko on o tym nie wie. Bardzo czyste toalety, prysznice i umywalki zachęcają wręcz do ablucji. Wszystko w stylu europejskim i na poziomie klinicznej neutralności biologicznej. Nawet igły drzew zdają się zalegać prostopadle do ścieżek. Już myślałem że jesteśmy tak doświadczeni podróżą że rozumiemy doskonale każdy dialekt zastany na miejscu, ale nie. To po prostu wielu krajanów zawitało tu wcześniej od nas i teraz słychać wszędzie mowę ojczystą. Można poczuć się jak w domu. Z biegiem czasu rozpoznajemy już z daleka tablice rejestracyjne "naszych" samochodów i przyczep. Towarzystwo zagajone do rozmowy, mało jednak frapowało się naszą potrzebą swobodnej wymiany myśli bez użycia rąk, kartki z długopisem, bez pisania na piachu, pokazywania na mapie w przewodniku czy w telefonie. Szczęście jednak i tym razem uśmiecha się do nas. Gdzieś tam hen za ostatnim samochodem, za ostatnią przyczepą i kamperem, wśród krzaczastej fauny Wera dostrzega tył motocykla. Co się okazuje? Polacy na motocyklach! Jest kompania to idziemy. Może mają jakiś dobry pomysł na niekoniecznie główną drogę do domu przez Bośnię. Mapa w dłoń, grzebień w ruch, kokardy wyprasowane i już za chwilę i idziemy do kamratów. Jeden to mój imiennik a pozostali dwaj są z Warszawy. Tyle wiem. Smutna historia wdziera się w nasze uszy po pierwszych powitaniach... Mianowicie przepędzeni na skraj pola przez Holenderkę z pobliskiej przyczepy za zbyt głośne pohukiwania i śpiewy w ojczystym języku w trakcie czczenia urodzin jednego z kompanów, zostali wygnani na banicję i niechybną samotność. Zamieszanie, tłumaczenia, ochrona... Wszystko to raptem około pierwszej w nocy. Rankiem następnego dnia, z musu i uproszeni przez obsługę kempingu, rozbili ponownie swoje namioty w krzakach za rowem w pewnym oddaleniu od społeczeństwa kempingowego. Teraz rozżaleni w samotni tej i ostępach skraju pola namiotowego kontemplują przy ognistej wodzie swe położenie lecząc przy okazji rany i boleści głów po poprzedniej nocy. Zacne to towarzystwo przybyło tu na rekonesans po Chorwacji, Bośni i kilku innych krajach, których nie pomnę w tej chwili. Przemieszczają się dwoma GS1200 i jednym GS800. Nasza TDM`ka lekko odstaje i wiekiem i przebiegiem i wyglądem od zacnych Bawarek, że wspomnę z zazdrosnym przekąsem... Następny mit jednak obalony. Właściciele nowych GS`ów spod szyldu BMW wcale nie są bufonami. Można z nimi rozmawiać ludzkim głosem i nie mają w zwyczaju wypominać zbyt słabej jakości kasków czy butów motocyklowych. Dodatkowo nie patrzą z pogardą na innowierców spoza bawarskiej fabryki i nie przechwalają się ile to dodatków mają na motocyklu z Touratech`a. Motocykle natomiast, wcale się nie psują od samego patrzenia na nie. Po wesołym wspólnym spędzeniu kilku godzin, długo po zmroku idziemy spać. Dla dociekliwych: N42.81837 E017.67412 http://goo.gl/maps/KAn7r
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
28.08.2017, 09:59 | #50 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 17 godz 55 min 24 s
|
39.Ston-Tolna 26.07 118938-119604/666 Wczesnym rankiem, kiedy jeszcze spały nawet niezmordowane cykady, nie rozgrzewając zbytnio silnika odjeżdżamy z kempingu w Chorwacji. Przedtem tylko sprawdzam stan rękawic... I pakowanie. Ostatnie ujęcia pięknej Chorwacji. Bez żalu i rozterek wjeżdżamy na teren Bośni i Hercegowiny. Chorwacja to piękny kraj z wieloma widokami prosto z folderów biur podróży, ciepłym morzem i świetnymi trasami widokowymi, ale jadąc od strony Albanii i będąc tu po raz trzeci, nawet ten raj może się opatrzyć. Do tego ceny noclegów zaczynają przypominać te z zachodniej Europy a niektórzy ludzie tutaj zachowują się jakby żyli tylko dla pieniędzy, więc nic tu po nas. Bośnia i Hercegowina, szczególnie jej górska południowo-centralna część, to motocyklowe Eldorado. Drogi pną się ku szczytom, wiodą meandrując tuż przy rzekach, prowadzą przez trawiaste polany wysadzane skałami żeby za chwilę wprowadzić nas między pionowe skały albo tunele wydarte górom przez ludzi. Tu nie można się nudzić. W jednym z takich miejsc jest coś w rodzaju jadłodajni. We wnęce wydrążonej skały, postawiono kuchnię albo raczej jatkę. Niewielki teren jest ogrodzony wściekle czerwonym, wysokim parawanem z desek a do niego od środka dobudowano łazienkę. Przez na w pół otwartą bramę można wjechać samochodem gdyby zabrakło miejsca na poboczu przy rzece. Nie jest łatwo u Bośniaka zamówić cokolwiek do jedzenia. Po kilku chwilach migowego tłumaczenia, wielki człowiek za ladą wysuwa nie bez wysiłku stalową tacę z różnymi częściami barana zdrutowanymi razem. Rozpoznaję łeb z częścią kręgosłupa, tylnie udo bez kopyta i chyba połamane żebra jednego z boków. Wyszczerzone zęby truchła i zapach bijący od ugotowanego zwierzęcia, nie napawa optymizmem ani nawet nie obiecuje że będzie smacznie. Skoro tylko ten wybór jest możliwy, kiwam głową na znak pojednania i pokazuję palcem wskazującym na jedną porcję. Mimo głodu pustoszącego nasze żołądki od rana, nie jestem pewien czy zjemy dwie. Wielki człowiek za ladą w końcu uśmiechnął się porozumiewawczo spod wąsa, wyjął spod tej samej lady wielki, ciężki nóż i jął raz za razem uderzać gotowane zwierze. Siłą swoich mięśni za pomocą wielgachnego noża ciął mięso zdawało by się na odlew, krusząc przy tym wszystkie kości ale w odpowiedniej chwili rozplątując drut. Szczęściem w nieszczęściu jest to, że pan skończył bić i ciąć zanim doszedł do głowizny. Tak powstaje nasze danie. Szczęście też, że można zamówić do tej masakry surówkę z kapusty czerwonej i frytki. Przynajmniej będzie czym zagryzać. Tak oto, na własne życzenie, za swoje pieniądze, przy pięknych okolicznościach przyrody, przy monotonnym szumie wzburzonej rzeki co przedziera się między ścianami gór Dynarskich, zajadamy śmierdzącego brana. To widok z naszej baranodajni. Po tym sutym i dość egzotycznym śniadaniu jedziemy dalej. Mostar... Tu wpychamy się na starówkę,żeby zobaczyć most. Bliżej już nie dało się zostawić motocykla. Kawiarni tu dostatek. To raczej nie Starówka. Wyjeżdżamy z Mostaru. To droga do Sarajewa. Sarajewo nie jawi się nam jako nowoczesna aglomeracja... Po drodze do granicy z północną częścią Chorwacji, zatrzymuje nas przelotny deszcz. Zaraz potem jesteśmy w Chorwacji. Ta część kraju jest niedoceniona przez przemysł turystyczny, więc i ludzie są bardziej bezinteresowni. Bez problemu uzupełniamy wodę w pierwszym napotkanym domostwie. O dziwo, Wera oddaje swoją pustą butelkę a dostaje pełną lodowatej, krystalicznie czystej wody. Na małej Chorwacko-Węgierskiej granicy, jak można się spodziewać ruchu nie ma żadnego, więc nie ma mowy o kolejce. Rozweselony, choć jednak bądź co bądź, nieco zmęczony zatrzymuję się tuż za strefą i przewracam motocykl, nie odsunąwszy odpowiednio mocno podnóżka. Straty niewielkie. Kopię od siebie kawałek klamki sprzęgła, przecieram ręką nowe szramy na lewym ciężarku kierownicy i w drogę. Węgry trzeba przejechać z winetą. Zaczyna się ściemniać. Czas pomyśleć o noclegu. Na stacji benzynowej kupuję winetę za 1470ft, marudzimy trochę przy kawie, trochę przy WiFi w poszukiwaniu noclegu ale w końcu z pomocą i tak przychodzi GPS. Ściemnia się, słońce powoli chowa się za horyzont. Zjeżdżamy z autostrady do pierwszych zabudowań. Kwater pełno, ale wszystko zajęte. Poza tym gdyby było wolne to ceny zaczynają się od 50 Euro. Po ciemku już jedziemy od wsi do miasta. W Jednym mieście jest owszem hotel, ale klasy Premium i nie na naszą wydrenowaną kieszeń. Jedziemy dalej pytając tu i tam. W końcu, rzutem na taśmę dopadamy jedynego w mieście Tolna, hotelu. Ciemno. Motocykl na dziedzińcu, Wera w oczekiwaniu jak na wyrok ledwo zipie wisząc na kierownicy a ja kręconymi schodami na górę, bo na górze jest recepcja. Tu, miła jak na tą godzinę pani, po telefonie do szefostwa, udostępnia nam pokój bez śniadania za 35 Euro. Wera na górę, bagaż na górę i już stoimy przy pani jak wygłodniałe wilki, prosząc o coś do jedzenia. Że jest to rodzaj recepcji połączonej z barem a kuchnia już nie działa, pozostaje nam kupić zaproponowane słone orzeszki i dwa napoje w puszce. To musi wystarczyć do rana. W pokoju dzielimy zdobycz co do orzeszka, napoje dokładnie odmierzając wylewamy do szklanek i raczymy się w dość szybkim tempie tym dobrem. Jest przed północą. Trzeba spać. Dla dociekliwych: N46.43201 E018.78143 http://goo.gl/maps/Ly4tr
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Rumunia 2016 (opis) "O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie" | CeloFan | Trochę dalej | 52 | 27.07.2017 23:25 |
Szwendając się... [Turcja, Gruzja - 2012] | mikelos | Trochę dalej | 62 | 28.01.2013 13:27 |
Camerun, a moze i dalej... [2012] | Mirmil | Trochę dalej | 155 | 17.08.2012 21:00 |