16.07.2011, 04:25 | #41 |
Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 89
Motocykl: RD07a
Online: 1 tydzień 4 dni 15 godz 50 min 48 s
|
Domorośli turyści i niedzielni mechanicy
My tu gadu gadu, a tymczasem kończy się wschodnia dzicz, a zaczyna turystyka na powrocie. Kapadocję tak naprawdę mieliśmy zrobić na początku, ale to trochę dołujące pojechać przez Turcję w druga mańkę nie zostawiając nic na deser i już od Morza Czarnego być "na powrocie", prawda? Na zachód zatem. Zjeżdżajac po hotelowych schodach odganiam turystów i rysuję lewy kufer. Będzie przynajmniej wyglądał na typowy adwenczer, tymczasem turyści okazują się Polakami, którzy pomimo nawiązania kontaktu werbalnego patrza na nas jak na szurniętych. Zdrowia życzymy, szczególnie tlenionej pani. Po drodze ostatnie typowo górskie i wodne pocztówki... ...i już za chwilę wita nas na horyzoncie jeden z wulkanów, który całe to kapadockie zamieszanie zmajstrował. Dygrecha mnie tutaj nachodzi - miliony lat trwało coś, w czym funkcjonujemy przez krótką chwilę. Hektar czasu po tym, kiedy lawa z wulkanów się rozlała i zdążyła stężeć, a potem wiatr i woda zrobiły swoje, wpadł tu człowiek, powykuwał trochę norek, machnął pędzlem i paluchem co nieco na ścianach, a na koniec hotel w tym zrobił i cennik powiesił. A to, co nie wyblakło, oznaczył strzałkami, którędy zwiedzać. I myśli sobie jeden z drugim, że to forma ostateczna. A przez to wszystko lawa przeleje się jeszcze zylion ochnaście tysięcy razy i po hotelach ślad nawet nie zostanie. Jesteśmy jakąś nędzną sekundą w historii miejsc, które oblepiamy fleszami aparatów. Koniec dygresji. Tak czy inaczej - wulkan na horyzoncie, a Kayseri już blisko. Za Ürgüp zataczamy kółko po okolicy w celach zwiadowczo - rozpoznawczych i lokujemy się w jaskiniowym hotelu w Göreme. W końcu skoro mamy być turystami, to po całości. Hotelem dowodzi azjatycki muzułmanin, do pomocy ma mniej egzotycznego kolesia o bardziej europejskim wyglądzie, ten jednak również w ciągu dnia dopełnia modlitewnych obowiązków przy lodówce obok recepcji. Po udanych negocjacjach lokujemy się w jaskiniowym przybytku na górze z całkiem wypaśnym widokiem na miasto. Dalszych wycieczek nie będziemy już dziś uskuteczniać, idziemy przywitać się z Göreme. Najpierw rekonesans po centrum. Stragany, parę knajp, dworzec, kafeja netowa, chińskie podróbki znanych moocykli (moim liderem jest małolitrażowy dalekowschodni klon beemki z Jamesa Bonda). Uciekamy od turystyki w rejony bardziej swojskie. Tu klimat pozytywnie się zmienia. Rzekłbym nawet, że bardzo pozytywnie. Nawet Afra z Niemcowni się trafia. W najpiękniejszym malowaniu. Ciekawe, czy Helmut chce na tych kapciach wracać do domu…? Właściwie to się ucieszyłem. Nawet miejsce tak turystyczne jak Göreme potrafi mieć klimat, jeśli dobrze się poszuka. Wracamy do hotelu, jutro będziemy szukać swoich klimatów w okolicy. No i mamy gdzie Efesa wysączyć. Z widokiem dobrym. Poranna odprawa przy podanym przez Azjatę śniadaniu i wyposażeni w mapę okolicy oraz pozbawiony bocznych kufrów motocykl zaczynamy eksplorację okolicy od podziemnego Kaymakli. Dygresja techniczna: Umówmy się, że nie będę się rozpisywał na temat miejsc, gdzie byliśmy, ok? Kapadocja jest tak opracowana na wszystkie strony w necie i literaturze, że moje opowieści o podziemnych miastach i chrześcijańskich jaskiniowych kościołach z czasów bizantyjskich byłyby opowieściami inżyniera z LG Electronics w Biskupicach Podgórnych na temat historii wrocławskiego ratusza (też sobie metaforę wynalazłem, no ale niech zostanie bo inna o tej porze nie chce zapukać do czaszki...). Zrelacjonujmy zatem, gdzieśmy się szlajali. Kaymakli to jedno z tych miejsc, których nie lubią aparatu fotograficzne. Zdjęcia z fleszem wychodzą płaskie niczym wykres mocy deskorolki, a te bez flesza zrobić trudno. Ale tak całkiem beznadziejnie tez nie było. Poza tym ciasno, duszno, ale chłodniej niż na zewnątrz i... niesamowicie. Przy wejściu do podziemi jeden z bardziej sensownych straganów. Mało plastików, a sporo ciekawostek i przydatności, dzięki czemu lista prezentów dla bliskich zostaje do końca odhaczona. Krecąc się po Kapadocji nie do końca zgodnie z mocno rekomendowanymi trasami możemy napotkać miejsca nigdzie nie opisane, zupełnie nieturystyczne i kiepsko dostępne. Zresztą nie trzeba szukać zbyt daleko. W Nevsehir stoi sobie cytadela, pięknie góruje nad miastem. W przewodnikach przeczytacie tylko tyle, że jest - ale przewodników nie piszą kolesie, którzy przez podwórka i śmietniki próbują dojechać do niej motocyklem. My się wybraliśmy. Na górę nie prowadzi żadna konkretna droga, trzeba przejechać przez dzielnicę rozsypujących się domostw (nie mam ochoty używać słowa "slumsy" - mieszkają tam życzliwi i porządnie wyglądający ludzie), gdzie na progach domów siedzą sobie baby i omawiają bieżącą sytuację na rynku pomidorów, po dziurawych ulicach ganiają dzieciaki, a w pod maskami przerdzewiałych Renówek grzebią tutejsze głowy rodzin. Jazda na wzgórze to labirynt wszystkich tych składników, którym kręciliśmy się pozbawieni jakiejkolwiek nici Ariadny aż do zrezygnowania. Problem polega na tym, że kiedy wjedziemy w ten organizm, z oczu znika nam szczyt. Ze zrezygnowania wyprowadził nas uśmiechnięty, na oko maksymalnie dziesięcioletni przedstawiciel społecznej informacji turystycznej na rowerku a'la Jubilat. Zaproponował doprowadzenie drogą do cytadeli, a kiedy stwierdził, że dalej nie ma już siły pedałować, wspomógł go skromnie acz elegancko ubrany młodzieniec, który angielskimi bezokolicznikami wypunktował dalsze waypointy na cytadelę. No i jesteśmy! Cytadela nie jest żadnym zachwytem architektonicznym, po prostu miejscówa jest w dechę. Na dziedzińcu piknikuje turecka rodzinka wcinając kanapki i popijając herbatą z termosu, grupka dżentelmenów dyskutuje na murach, a my jazda do środka chłonąć klimat mało turystyczny. Widoki dookoła również dają radę. Z tej strony strefa labiryntowa, przez którą dotarliśmy na górę. A tutaj strona bardziej znana z folderów. Opuszczamy cytadelę i kierujemy się na Uçhisar, gdzie z twierdzy będącej najwyższym punktem w okolicy można co nieco zobaczyć. Najpierw jednak turecka viagra. Trzeba przyznać, że kolo u którego kupiliśmy trochę bakalii zadał sobie sporo trudu, aby przyswoic nazwy wszystkiego, co sprzedaje, w kilku językach, w tym całkiem nieźle w naszym. Co prawda próbowałem mu wytłumaczyć, że "pstka zmreli" to nie do końca zrozumiałe, ale i tak dawał radę. A za to, jak wytłumaczył sposób zrobienia kanapki z mreli, pstki zmreli, oszecha w sezam i czegoś tam jeszcze, to w ogóle szacun... No dobrze, podjedliśmy, to na górę trzasnąć lansik i pozachwycać się widokami. Widoki na samo miasto tez pełne ciekawostek. Ta w różowym wzięła Martę za swoją znajomą z Japonii. Przywitała się wylewnie, postękała zmęczona po wejściu na szczyt i zaczęła coś opowiadać. Siedzieliśmy zahipnotyzowani. Dopiero, gdy Marta zdjęła okulary, rodzinkę dopadła konsternacja, że chyba jednak nie jesteśmy z Hokkaido. Wszyscy się pośmialiśmy i tyle. Dali sobie nawet fotę zrobić. Kręcimy się trochę po okolicach Göreme, bo obiecaliśmy Szpryszce fotę na tle scenografi Gwiezdnych Wojen. Zasadniczo się udaje. Czas na spotkanie z historią. Göreme Open Air Museum to nic innego jak skansen obejmujący swym terenem wydrążone w skale kościoły wczesnych chrześcijan. Trochę zdezorientowani znakami, nie wiedząc dokąd można jechać a gdzie już nie, zostawiamy motocykl 2 km przed muzeum. Dzięki temu odkrywamy nową technologię mocowania kufrów do Afryki oraz poznajemy dwóch jaskiniowców, z których jeden jest właścicielem rzeczonej Afryki, a drugi lata na tym chińskim crossie. Obaj siedzą w przybytku o nazwie Flinstones Workshop i częstują nas ciastkami. Za kawę grzecznie dziękujemy, bo idziemy z kapcia w kierunku kościołów. W drodze do muzeum jeszcze kilka ciekawostek. I jesteśmy na miejscu. Na początek Marta zawija chustę na czuprynę i próbuje wtopić się niepostrzeżenie w tłum bab celem integracji i zbadania aktualnej sytuacji na rynku cebuli i oliwek (kurna - tak poważnie: te kobiety siedzą tu całymi dniami i nawijają... o czym mogą w kółko gaworzyć, bo chyba nie o kościołach bizantyjskich jak pragnę zdrowia...?). No i creme de la creme, czyli to, co przyszliśmy zobaczyć. Nie da się wszystkiego obfotografować i pokazać, będą tylko cukiereczki (i bonus). Zadowoleni? Że co? Aaaaa...bonus. Proszę bardzo. Miejscówa w dole, nie wiem, jak się tam dostać. Dla Marty odrażająca, ja chętnie odbiłbym tam schłodzonego Efesa i posiedział. Tyle zwiedzania, odpalamy jeszcze Szprychę i gonimy po okolicznych szutrach. Przez przypadek wjeżdżamy nawet na tor dla quadów wzbudzając ogólne zdziwienie licencjonowanych turystów w kaskach, co na trumnie robi motocykl z dwoma załogantami na pokładzie? Spadamy. Okolicznymi drożynami odkrywamy jeszcze kilka zakamarków, których nie ma na pocztówkach. I jeszcze coś niecodziennego przy zachodzącym słońcu. No i tak sobie tą Kapadocję na deser wymyśliliśmy i wymanewrowaliśmy. Dziś wieczorem pakowanie, chwila nasiadówy nad mapą, sprawdzanie motocykla. Wyjazd jutro zaraz po śniadaniu, decydujemy się wracać przez Stambuł. Wszystko przygotowane, na oblanym nocą tarasie kończymy piwo, żegnamy się z Kapadocją i idziemy spać. Po śniadaniu wylewne pożegnanie z dwójką lokalnych magików, dają nam wizytówki i broszury, abyśmy rozsławiali ich hotel wśród znajomych Polsce. Przybijamy piątkę z turystami ze Stanów, którzy byli miłym towarzystwem, ekscentrycznemu Niemcowi zmieniającemu co wieczór pokój i nie zmieniającemu czarnego lakieru na paznokciach u nóg, spinamy kufry, odpalamy sprzęta i... gaśnie cholera jasna. Odpala, krztusi się i gaśnie. Szlag.
__________________
http://www.fabryka-przestrzeni.net "Trzeba leżeć na plecach, by napatrzyć się niebu." |
16.07.2011, 04:31 | #42 |
Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 89
Motocykl: RD07a
Online: 1 tydzień 4 dni 15 godz 50 min 48 s
|
Praca pompy nie podobała mi się od kilku dni. W cień i rozbieramy.
Z kufra wężyk ogrodowy zakupiony w castoramie przed wyjazdem i sprawdzamy, co ta pompa zapodaje. Nic nie zapodaje, czasem zapluje się odrobiną i tyle. Nie mamy pompy paliwowej. Nie mamy tez zapasowej, bo mądre ludziska na forum mówiły, że przy dbałości o prawie pełny bak całe to cholerstwo pociągnie grawitacyjnie. No to nie zastanawiam się nad pompą, tylko za pomocą wspomnianego wężyka ogrodowego montuję technologię bezpośredniego wtrysku grawitacyjnego. Magik nieazjatycki donosi wodę, bo gorąco jak cholera, a sprzęt nie posiada kranika, więc jest trochę zabawy. Jeśli odwiedzicie Kapadocję w najbliższym czasie, może tam trochę etyliną jechać. Po złożeniu wszystkiego do kupy... pali!!! Heh, mądre te ludziska na forum. W atmosferze gratulacji odjeżdżamy i znów jesteśmy kozacy. Po 20 km znów nie jesteśmy. Moto gaśnie, szukam przyczyny w przekombinowanym ułożeniu wężyków. Trytytki z kufra i układam je inaczej. Jedziemy. Po 5 km stoimy. Szlag mnie powoli trafia, skracam przewód paliwowy i układam wszystko jak najkrócej i jak najbardziej "w dół", aby spływało. Jedziemy. Kiedy się krztusi, nie zatrzymując się poruszam tym wszystkim i czasem udaje się jechać dalej. A czasem zostajemy na poboczu i czekamy. Nie mam pomysłów, paliwo spływa wolniej, niż gaźniki wołają jeść. Właściwie to prawie w ogóle nie spływa, dopóki tym wszystkim nie pokręcę. Nie wiem, jak to zrobiliśmy, ale doturlaliśmy się w ten sposób do Ankary (jakieś 300 km z hakiem). Tam uzgodniliśmy konstruktywną kapitulację - zjeżdżamy do miasta i szukamy rozwiązań. Aha...po drodze słone jezioro Tuz, które było w planie - postanowiłem nie zatrzymywać się. Marta wyjęła tylko komórkę i przemknęliśmy obok z prędkością patrolową, bo tylko przy takiej udało się jechać dłużej bez stopów i piłowania rozrusznika. W Ankarze najpierw zjazd pod centrum handlowe, ale zahaczeni tam ochroniarze nie odróżniają znaczenia słowa "serwis" od "parking". Uciekamy do centrum, tam przy postoju taksówek dostajemy info, którędy do serwisu Hondy. Niezbyt mi się to uśmiecha, ale zawsze coś, jedziemy. Ponieważ zbliża się połowa baku i paliwo ledwo spływa, zawijamy na stację. Obsługa stacji kręci głową, że ten serwis Hondy to tylko (tutaj gest trzymania kierownicy Hondy Accord), a nie (gest trzymania kierownicy Hondy wiadomo jakiej). Jest piątek wieczór, kiepsko to wygląda. Stajemy na brzegu stacji i wypatrujemy jakiegoś motocyklisty. Jedzie! Wyskakujemy na środek ulicy i drzemy ryja machając i skacząc, jakby nam tyłki płonęły. Kierownik Yamahy TDM najpierw ostro odbija na nasz widok w przeciwnym kierunku, aby po chwili zawinąć na stację. Ma na imię Haydar, na oko jakieś 45 i pyta po angielsku dokąd jedziemy. Lepiej być nie mogło. Do serwisu? Rozumiem, za mną. Przez pół Ankary na krztuszących się gaźniorach docieramy za TDM-ą na tyły starej hurtowni, a tam zapadła blaszana dziura z mnóstwem motocykli wszelkiej maści. O to mi właśnie chodziło, tutaj na pewno są magicy. Właściciel magicznego miejsca - stateczny dżentelmen z herbatą w ręku - generalnie nie zwraca uwagi na moje gorączkowe wywody odnośnie pompy i napędu grawitacyjnego, bez mrugnięcia okiem rozmawia chwilę z Haydarem, po czym uspokaja mnie krótko: No problem, tomorrow. Jak tomorrow, to tomorrow, spoko. Ale co właściwie? Bo my tylko pompy potrzebujemy! Tym razem uspokaja mnie Haydar. Jutro będzie pompa w ekonomicznej cenie, a usługa w cenie pompy. Dostajemy herbatę. No to w dechę, to fajnie, to jutro przyjedziemy, jedziemy szukać hotelu. Nie mam mowy. Haydar dzwoni do żony, że ma zabierać córkę i spać gdzie indziej, bo ten ma gości. Zaprasza nas do siebie i pomimo kilkukrotnego tłumaczenia, że nie chcemy robić mu problemu - bez dyskusji mamy jechać do niego. Tym sposobem tłuczemy się krztusząc i gasząc silnik na światłach na drugi koniec Ankary, gdzie w dzielnicy willowej nasz wybawca ma domek z ogródkiem, a w nim ogórki, śliwki, kotkę z małymi i w ogóle, jak zaznacza, farmer z niego pełną gębą. Prysznic, pizza za którą Haydar nie pozwala zapłacić i przygotowane spanie w salonie - w razie gdyby jednak żonie coś odwaliło i zwaliłaby się w nocy z córką do domu. Haydar to w ogóle niezły odpał jest, szczególnie jak na Turka. Z wykształcenia filozof, uczy w szkole średniej, angielskiego nauczył się w podróży. Od 15 lat jeździ na motocyklach i dokładnie tyle ich miał, co roku dotychczasowy mu się nudzi. Jest zatwardziałym ateistą i uważa, że wszystkie te meczety, muezini, czadory to wielki bullshit. W temacie Polski kojarzy głównie reżyserów, bo jest kinomanem - o Polańskim, Kieślowskim, Wajdzie moglibyśmy rozmawiać i rozmawiać. Oczywiście wie również, kto to Wałęsa, ale nie ukrywa, że nie darzy go sympatią, w ogóle to jest lewakiem i popyla w niebieskiej koszulce DDR z godłem ludowo-demokratycznej republiki na klacie. Haydar pochwala naszą decyzję, aby nie zbliżać się do Syrii. Od momentu włączenia TV w Stambule oglądaliśmy nieciekawe obrazki z Şanlıurfy niewiele rozumiejąc z komentarza. W polskich mediach była w tym temacie cisza, a jedyne co udało się znaleźć Siostrze w anglojęzycznych mediach, to wybuch gazu na stacji benzynowej. Tylko że my widzieliśmy wywalone pół dzielnicy mieszkaniowej, a nie stację benzynową. Ostatecznie odpuściliśmy cała południową część, czyli Şanlıurfę, Mardin i wszystko co było po drodze. No i co ja mam jeszcze napisać? Że marzyłem, aby z kimś takim bez ogródek i zahamowań omówić całą nasza tureską podróż i zadać wszystkie pytania, których bałem się zadać komukolwiek innemu? Że Haydar miał wczoraj operację zatok, dlatego nie napijemy się wódki, ale możemy do parku na piwo iść? No poszliśmy. Przegadaliśmy na ławce pół nocy. Przynajmniej za piwo pozwolił po długich dyskusjach zapłacić. Do głowy by nam nie przyszło, że spotkamy kogoś takiego w tych okolicznościach. Dobrze wykombinowałem, żeby nie brać zapasowej pompy. O poranku przywitani zostajemy śniadaniem, a następnie na koń i do serwisu. Tam nowe twarze, w tym budzący moje zaufanie dowódca mechaników, który dostaje misję reaktywacji Szprychy. Przede wszystkim potrzebujemy pompy, więc Marta zostaje na miejscu, a chłopaki ładują mnie do samochodu i jedziemy znowu przez całą Ankarę do hurtowni jakiegoś zaprzyjaźnionego kolesia, gdzie wyhaczamy nowiutką elektryczną pompę Mitsubishi (ciśnieniówka w tych warunkach zupełnie by nam wystarczyła, ale za 80 lir narzekać nie będę). Z pompą do warsztatu, a tam chłopaki dają do zrozumienia, że na ręce się nie patrzy. Jednocześnie obdarowują nas smyczami firmowymi i pokrowcem na komórkę dla Marty. Pomagam jedynie wturlać Szprychę do środka i ulatniam się obserwując otoczenie. A tutaj sporo ciekawostek. Koleś na starej R80 odkupionej od policji od dawna szuka kontaktu wzrokowego. Gada po rosyjsku, siedział 2 lata we Lwowie i kręcił interesy z Rosjanami, za kilka miesięcy rusza tą beemką na Ukrainę przez Gruzję (czyżby Turcy mogli przekraczać północną granicę Gruzji? - muszę sprawdzić). Wcześniej ganiał na GS-ie, ale operacja kolana pożegnała go z wszystkim co wysokie. Z drugiej strony nie narzeka, teraz - jak twierdzi - rzadziej jest w serwisie i tylko po to, żeby herbaty się napić. Jeden z mechaniorów przylatuje z iPadem i pokazuje relację z podróży swojego kolesia z Turcji do Indii i z powrotem przez Afrykę. Skromne 25 tys km. Pokażmy w końcu ten serwis i otoczenie... Od lewej – prezenter relacji Turcja – Indie, Haydar, właściciel zamieszania, destruktor pomp, szef machaniorów z misją. Chłopaki wołają mnie do środka, pompa siedzi i pracuje, przy okazji ssanie naprawione, które padło parę dni temu, smarowanie łańcucha i wułala. Nie mam mowy o zapłacie, Haydar jest przyjacielem mechaników, nie chcą żadnych pieniędzy. Chcą tylko nakleić logo EMOK na kufry - w tych warunkach zupełnie nie protestuję. Haydar odprowadza nas na rogatki w kierunku Stambułu, przybija piątkę i życzy szczęścia. Kochamy Turcję. Epilog, czyli powrót i słoneczniki Oczywiście byłoby zbyt pięknie, gdyby nic już po drodze się nie stało. Przy drugim tankowaniu zauważamy, że pękł nowy wężyk paliwowy - pamiętam, jak magik miał problem z dopasowaniem średnicy i wysłał pomagiera po coś niestandardowego do pobliskiej hurtowni. Skracam wężyk, ale ten dalej się rozłazi. Znowu ogrodowa castorama, łączę to na trytytkach i taka prowizorka dojedzie już do Polski. Stambuł przelatujemy bez mrugnięcia okiem niczym stare wygi azjatyckie, po drodze śpimy w Bułgarii zaraz za przejściem i w węgierskim Szeged. 2.300 km z Ankary do domu robimy w 3 dni. Nie będziemy nikogo zamęczać opowieściami o odciskaniu bolących tyłków. Zamiast tego pokażemy bułgarskie słoneczniki. Dużo słoneczników. Aby wszyscy wiedzieli, co oznacza prawdziwy kolor żółty. Piękne, prawda? Koniec
__________________
http://www.fabryka-przestrzeni.net "Trzeba leżeć na plecach, by napatrzyć się niebu." |
16.07.2011, 05:45 | #43 |
Zarejestrowany: Sep 2009
Miasto: Radom
Posty: 406
Motocykl: RD04
Przebieg: 68000
Online: 3 tygodni 17 godz 36 min 46 s
|
Rewelka - gratuluję wyjazdu
__________________
"Cieszę się, że nie jestem bezużyteczny, zawsze mogę służyć jako zły przykład." http://www.youtube.com/watch?v=kfH1hxvAN30&ob=av2n |
16.07.2011, 21:58 | #44 |
Zarejestrowany: Apr 2008
Miasto: Katowice, Sosnowiec, Душанбе
Posty: 226
Motocykl: RD07a
Online: 1 miesiąc 3 dni 10 godz 40 min 52 s
|
czad, znaczy turcja rulez. Gratulacje Józefie.
Relacja godna podróży. Dzięki.
__________________
|
17.07.2011, 12:54 | #45 |
Gość
Posty: n/a
Online: 0
|
A ja czuję spory niedosyt. I dobrze...
Nie wiem, jakie masz wcześniejsze "doświadczenia literackie", ale z chęcią bym poczytał coś Twojego, nawet w temacie koło komina. Masz rację z tym westchnieniem, jako namiastką naszej obecności na ziemskim padole. Od jakiś 100 lat, świat... pardon, ludziska - tak przyspieszyli, że dzisiaj mamy szansę sami zrobić to, na co kiedyś "zużyły" się pokolenia. To, co Aleksandrowi Wielkiemu zajęło pół jego krótkiego życia, nam przy dobrych wiatrach kilkanaście tygodni. Spróbuję wykorzystać kilka podmuchów i wybiorę się śladami Wielkiego Iskandera, biorąc część Twojej przygody na zanętę... |
17.07.2011, 13:18 | #46 |
Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 89
Motocykl: RD07a
Online: 1 tydzień 4 dni 15 godz 50 min 48 s
|
A którymi konkretnie śladami Wielkiego planujesz świat przemierzać? Czyżby przez Taurus ku Iranowi i Afganistanowi?
Haydar męczył mi cały wieczór wyobraźnię w temacie Iranu rysując go krajem o namacalnej historii wielu tysięcy lat, bezpiecznym i przyjaznym dla współczesnych, w odróżnieniu od dzisiejszej Syrii ze względów wiadomych. "Doświadczenia literackie". Hmmm...jesteś pierwszym, który pyta o takowe. Poza tym, co na blogu ze stopki, gdzie i powyższy tekst zamieszkał, raczej nic więcej na tą chwilę nie wynajdziemy. Mimo to zapraszam, o podróżach wokół komina też lubię tam czasem poczarować.
__________________
http://www.fabryka-przestrzeni.net "Trzeba leżeć na plecach, by napatrzyć się niebu." |
17.07.2011, 13:46 | #47 |
Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 89
Motocykl: RD07a
Online: 1 tydzień 4 dni 15 godz 50 min 48 s
|
w kilkanaście tygodni?
__________________
http://www.fabryka-przestrzeni.net "Trzeba leżeć na plecach, by napatrzyć się niebu." |
17.07.2011, 21:59 | #48 |
Zarejestrowany: May 2008
Miasto: Kraków/Brzozów/Gdańsk/Zabrze
Posty: 2,967
Motocykl: RD07a/1190r
Online: 11 miesiące 6 dni 11 godz 35 min 57 s
|
Moje zapotrzebowanie zostało zaspokojone Dzięki za relację. Pogranicze jest niesamowite!
|
17.07.2011, 22:00 | #49 |
Zarejestrowany: Oct 2008
Miasto: Wrocław
Posty: 233
Motocykl: RD07a
Online: 4 tygodni 23 godz 36 min 50 s
|
Fajne foty Brawo
__________________
brenek |
18.07.2011, 15:28 | #50 |
Zarejestrowany: Jan 2010
Miasto: Warszawa
Posty: 282
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 2 dni 23 godz 37 min 58 s
|
Dzięki za tę relację!
Mam takie same wrażenia z Turcji: piękny kraj i wspaniali ludzie! |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Ararat pod koniec września---szukam chętnych | wrubel | Umawianie i propozycje wyjazdów | 5 | 12.07.2012 18:18 |
Otwieram Wrota Afryki czyli... lek na jesienną depresję vol.2 [Listopad 2011] | Neno | Trochę dalej | 148 | 22.01.2012 20:08 |
Waha po 8.2 zł czyli jak nie zbankructwać w Turcji [Kwiecień 2011] | duzy79 | Trochę dalej | 19 | 26.06.2011 15:21 |
Ararat | inflator | Umawianie i propozycje wyjazdów | 9 | 18.05.2011 22:21 |