18.02.2021, 12:24 | #51 |
Zarejestrowany: Feb 2011
Miasto: Kerry :-)) Ireland
Posty: 487
Motocykl: RD07a
Przebieg: 61.000
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 7 godz 31 min 50 s
|
Wspomniane sandaly to taka pelna wersja na moto
|
19.02.2021, 00:09 | #52 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 18 godz 2 min 36 s
|
11 dzień. 30 kwietnia. Turcja - Trabzon 10 km pieszo. Włóczęgostwo Tego dnia przemaszerowaliśmy ulicami Trabzon niespełna 10 kilometrów. Pełni nadziei na egzotykę bazaru, szukaliśmy miejsc starych i z przeszłością. Tutejszy bazar to jednak w większości chińskie, bezduszne produkty. Mimo to Młodszy znalazł jednak coś dla siebie Znów natknąłem się na ten sam ostatni ptasi konwój. Chodziliśmy po pustych uliczkach i zatłoczonych. Trafiliśmy raz na zabudowę mieszkalną. Takie blokowisko. Na jednym ze skwerów młodszy próbował coś zarobić. Podglądaliśmy też, jak prawidłowo robi się selfi. Te nowoczesne smartfony potrafią naprawdę wiele poprawić. Wyciągnąłem z bankomatu resztę potrzebnej gotówki i wymieniłem na Dolary. Teraz już naprawdę mam tę sprawę z głowy. Przy okazji szukaliśmy miejsca, gdzie mógłbym skopiować swoje karty pamięci, ale z mizernym skutkiem. Kolacja Po długim marszu uliczkami miasta, po raz kolejny dopadł nas głód. – Chodźmy do tego poczciwca, co nas tak uprzejmie zapraszał. Nie wyglądał na krezusa, a w środku zawsze ktoś siedział. Ktoś miejscowy. Oni wiedzą, gdzie jest dobre jedzenie – Proponuję. Miły staruszek wciąż w drzwiach, jakby czekał na nas. Łagodny uśmiech zawitał na porysowanej zmarszczkami twarzy. Usłużnie odsunął się, wpuszczając nas do środka. Przekroczyliśmy próg, a ten od razu pokazuje nam sam koniec pomieszczenia. Na końcu jest kuchnia a w niej, jak to bywa, kucharz. Zdaje się, że to syn siwiutkiego właściciela. Jesteśmy w kulinarnym potrzasku. Na wielkiej płycie cztery gary i kuweta. Za nimi, tuż przy lekko ochlapanym tłuszczem lustrze, zaschnięte resztki tego, co kiedyś wypadło z gotujących się potraw. Myślę, że dopiero datowanie radiowęglowe mogłoby w przybliżeniu określić wiek tych resztek. Na oko wygląda, jakby można by tu odnaleźć część pierwszego posiłku założycieli miasta. W jednym aluminiowym garze coś jak zupa tylko oddzielona od atmosfery grubą warstwą oleju. W drugim garze ryż. Ryż jest przeważnie dwukolorowy i pozlepiany w grudy. Prawie białego jest więcej. Ten żółtawy z brązowym odcieniem gdzieniegdzie szkli się, jakby stary był i zeschnięty. Jest też trochę szklisto-szarego na brzegach. W kuwecie mieszanina czegoś podobnego nieco do gulaszu. Mięso, kartofle, warzywa. Nie ma co uprzedzać się niepotrzebnie, bo jakieś resztki jedzenia przy lustrze. W końcu z lustra jeść nie będziemy. Bierzemy. Sam kucharz odprowadza zagranicznych gości do stolika. Za chwilę lądują na nim szklanki, miska, przyprawy. Właściciel, mocno kulejąc, bo okazuje się, że jedna nogę ma dużo krótszą, niesie w dłoniach pieczywo. Pieczywo przejęte przez kucharza, ląduje na stole. Bardzo lubię takie bułki. Kiedy są świeże, ciepłe jeszcze i pachnące piekarnią, można je jeść bez końca. Te jednak już swoje przeszły. Chrupią, nawet kiedy łamie się ich miąższ. Trochę pachną wilgocią, mimo, że suche. Mamy tez i ryż. Chyba szczęście nas nie opuszcza, bo większość jest z grudy prawie białego. Jeszcze tylko Młody musi wyjąć kłak spomiędzy ziaren i możemy zajadać. Wszak talerze z daniami głównymi przyszły pierwsze. A nie. Jeszcze sztućce. Ryż niezbyt podoba się podniebieniu. Zyskuje na smaku dopiero po pierwszej łyżce tego co w talerzu. Dlaczego? Woń baraniego mięsa z nutą słodyczy początków rozkładu białka zwierzęcego i kwaskowaty posmak skiśniętej zupy zaskakuje. Tworzą razem bukiet bardzo intensywny i przywodzą na myśl wszystkie klęski kulinarne świata. Maszyna stop. Ja tylko w ustach trzymam i to przez chwilę. Młodszy, jak pelikan przełknął niechcący. Jednak mimo ryżu… Z przerażeniem zauważam, że młodszy purpury nabiera, powietrza mu brakuje i ogólnie zachowuje się jakby środki odkrztuśne brał w nadmiarze. Tyle dobrego, że zdążył chusteczek nabrać, bo… A zresztą. Niech to zostanie tam skąd pochodzi Po gruntownym przebadaniu łyżką szalonej potrawy, okazało się, że to wcale nie mięso, tylko coś jak tchawice pocięte, może jelita albo inne jeszcze nierozpoznawalne podroby. Cóż. Widać nie dla każdego miejscowa kuchnia jest wystarczająco dobra. Właściciel przywołany w sprawie rachunku, widząc że nam nie idzie, ów rachunek wystawił tak srogi, że w zasadzie mogłem przymusić Młodszego do zjedzenia obu dań Uśmiech zniknął z twarzy starca a jego postawa zmieniła się diametralnie tuż po tym jak wydał resztę. Bilans zero. Głodni przyszliśmy, głodni wychodzimy. Po drodze do otelu natknęliśmy się na cukiernię. Cukiernia wynagrodziła z nawiązką i męstwo Młodszego i moje poświęcenie. Baklawa, baklawa i jeszcze raz baklawa. No i jeszcze lody. Lubię Tabriz. Tu za każdym razem coś ciekawego się dzieje. Mapy. CF
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ Ostatnio edytowane przez CeloFan : 19.02.2021 o 12:16 |
20.02.2021, 18:50 | #53 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 18 godz 2 min 36 s
|
12 dzień. 1 maja. Turcja. Trabzon – Posof. 95995–96434 439 km. Rytuał W uliczkę wjeżdża biały pickup. Opony hałasują po bruku, mącąc dotychczasową ciszę. Zatrzymuje się i silnik diesla gaśnie. Z auta wysiada mężczyzna w sile wieku. Biała koszula, spodnie w kant, czarne, błyszczące pantofle. Kluczem przekręca zamek w ścianie i szeroka, harmonijkowa brama z blachy z łoskotem podnosi się, ukazując przestronny magazyn. Z kąta mężczyzna bierze miotłę i zamiata wolne miejsce na podłodze. Resztę powierzchni zajmują worki z mąką, puszki z olejem albo oliwą i inne pojemniki z niewiadomą zawartością. Drobiny kurzu wzbijają się w powietrze. To, co zostało, skrzętnie zbiera na szufelkę i wyrzuca do worka na śmieci. Teraz odkręca wodę i szlauchem polewa zamiecione miejsce. Słońce już oświetla okna ostatnich pięter budynku. Za dwie godziny będzie gorąco. Wszystko robi bez pośpiechu i dokładnie. Tak zachowuje się ktoś, kto od dawna powtarza te same czynności. W końcu wynosi na próg magazynu taboret, siada na nim i zapala papierosa, czekając na nadchodzący dzień. Dopiero teraz zauważył nas i w geście pozdrowienia kiwnął głową, zaciągając się dymem. Każdy z nas ma swoje rytuały. Właśnie skończyliśmy ciabatę i dopiliśmy po drugiej herbacie. Więcej nie da się przedłużać tej chwili. Nadszedł czas na nasz rytuał. Wracamy do otelu. 20 kilometrów przed granicą z Gruzją, w Hopa, sznur TIR'ów. Odbijamy na południe. Tym sposobem zostanie nam nie dwadzieścia, a trzysta kilometrów do granicy. Jeszcze trochę paliwa mamy, ale odruchowo zjeżdżam na pierwszą napotkaną stację. Takie przyzwyczajenie. Jedziesz w góry, musisz mieć dużo benzyny, choćby to była Turcja. I dobrze się stało. Tuż obok zajazd, a w nim jedzenie i kawa. Jest około dziesiątej, a termometr na stacji już pokazuje 30 stopni. Upał jest męczący tym bardziej że w powietrzu czuć wpływ wilgoci znad morza. Liczę, że wyżej będzie chłodniej. I na logikę tak powinno być. Jednak razem z wysokością, temperatura wcale nie maleje. *** GPS wyświetla bazgroły, jakby dziecko uczyło się rysować. Serpentyny mnożą się na wyświetlaczu. Przerwy robimy częściej niż zwykle. Żeby rozprostować kości, ale i nie sposób nie zatrzymać się, żeby podziwiać przyrodę. Co jakiś czas rozdzielamy się. A to mi się coś spodoba albo Młodszemu zachce się zrobić zdjęcie. Droga nie ma rozjazdów, więc się nie pogubimy. Właśnie Młodszy został w tyle, kiedy pomyślałem, że mimo braku cienia, warto zatrzymać się na krótką sesję. Widać stąd zalesione wzgórza, przecinające je drogi a w tle jakby za lekką mgłą morze. Pod kołami już chrzęści żwir, już zwalniam, hamuję, ale o centymetr za bardzo przechyliłem się w prawo. Utrzymałbym, ale żwir tu owalny, z otoczaków. Działa prawie jak kulki. But uśliznął się. Powoli, powoli, tracąc siły w martwym ciągu, położyłem motocykl. Dobrze, że przy tym sam się nie rozjechałem na kamieniach, bo od tej pory robiłbym szpagaty na poczekaniu. Parsknąłem śmiechem na swoje niedołęstwo. Sam nie podniosę go bez zdjęcia bagażu. Poza tym w takiej spiekocie nie chce się robić więcej niż trzeba. W takim oto stylu przegrałem po raz kolejny z grawitacją. Za kilka dosłownie chwil słyszę motocykl Młodszego. Pewnie nie zauważyłby mnie, gdyby nie przyciągnął jego uwagi ten sam widok. *** Pijemy zimne napoje siedząc na krawężniku. Automatyczne drzwi stacji benzynowej otwierają się i zamykają co chwila. W innym miejscu nie ma cienia. Na tyłach stacji barierka oddzielająca betonowy placyk od przepaści. W dole sztuczny zbiornik otoczony wzniesieniami. Dalsza droga to same niewiadome. Nie wiadomo czy jechać, czy zatrzymywać się co chwila, żeby podziwiać surową przyrodę albo konsekwencję ingerencji człowieka w majestat gór. Im jesteśmy wyżej, tym bardziej zalew ściskany jest przez góry. W końcu zostaje wąska rzeka w kanionie. Tony wody uwięzione w skalnym korycie, wściekle przewalają się przez głazy. Huk rzeki w kolorze kawy z mlekiem zagłusza nawet silnik motocykla. Kilka kilometrów dalej i nieco wyżej, wypłukany muł spływający razem z roztopionym śniegiem z wysokich gór, niechętnie miesza się z właściwą rzeką. *** Szerokie łuki, ciasne serpentyny, pustkowia i wioski, nie pozwalają się nudzić. Od momentu jak odbiliśmy na południe w Hope, jeszcze nie jechaliśmy w dół. Teraz dopiero czuć, że upał zelżał. Widać dokąd wiosna sięga swoim ciepłym tchnieniem. Powyżej tej wyimaginowanej linii zalega stary śnieg, porzucony przez odchodzącą zimę. Cieśninie, czy może głód, albo lekkie odwodnienie, na chwilę porozłączały nam synapsy. Głupawka powinna znaleźć się w leksykonie chorób o podłożu psychicznym. Właśnie mamy atak. Durny śmiech do łez niesie się daleko, daleko. Młodszy zwija się ze śmiechu, aż utrzymać pionu nie może. Ja oparty o śnieżną ścianę utrzymać się mogę, ale za to czuję, jak siada mi psychika. Żaden oczywiście nie wie z jakiego powodu ten atak. Nagły, niekontrolowany impuls. Z tego śmiechu przyrżnąłem z całej siły w ścianę za mną. Na moje nieszczęście był mocno ubity i ledwo się poddał. Na ułamek sekundy odcięło mi wizję. Niezbadane są śniegi Gór Kaçkar… Tak jak niezbadane są ścieżki ewolucji... Jeszcze kilka zdjęć i ruszamy. Za 200 metrów stop. Zza góry przy której tak świetnie się bawiliśmy, wypływa na nas sina chmura. Natychmiast zrobiło się zimno, wietrznie i mokro. Trzeba się doubrać. Na przełęcz Çam (Çam Geçidi)* wjeżdżamy jak do innego świata. Po słońcu zostało wspomnienie. Śnieg z deszczem, nisko zawieszone, szaro-bure chmury i silny wiatr na otwartej przestrzeni. GPS pokazuje ponad 2400 m npm, a temperatura obniżyła się znacznie poniżej komfortowej. Stawiam, że jest jakieś 5 stopni. Czasem wiatr napędza taką ilość chmur, że robi się niemal jak w nocy. Dookoła leje a wody opadają na pola i wioski. Czasem któraś z komórek potężnie rozbłyśnie piorunem. Gwałtowność tego procesu przyprawia o ciarki a jego bliskość i ogrom chmur, mimo wszystko o zachwyt. Jechaliśmy w górę, teraz będziemy zjeżdżać w dół. Na naszej drodze miasto Ardahan. Tutaj wyszukaliśmy bankomat, bo Młodszemu kończy się gotówka i jadłodajnie z kebabem, bo jesteśmy głodni. Jemy przy ulicy, kiedy zaczepia nas młody, chuderlawy Szwajcar. Po krótkiej rozmowie okazało się, że przyjechał tu ze swojego kraju… rowerem. Biorąc pod uwagę nachylenie podjazdów i trudne warunki… Poziom dzielności 10/10. Podziwiam ludzi, dla których nie ma przeszkód, a idea i jej spełnienie jest świętością. Do granicy zostało około 90 kilometrów. Możemy nie dojechać przed zmrokiem. Nie dojedziemy na pewno. Z drugiej strony za wcześnie na szukanie noclegu. Za Ardahan, znowu się wspinamy. Wioski wyglądają na coraz biedniejsze a budynki stare i zaniedbane. Są też miejsca wyglądające na koczowiska. Namioty z plandeki albo grubej folii. Wokół koczowisk, pełno niewiadomego pochodzenia gratów w bezładzie. *** Do zachodu słońca za horyzont jeszcze półtorej godziny. Za chwilę opadnie za ośnieżone szczyty. Lodowaty wiatr smaga policzki. Ciężkie chmury tuż nad głową przewalają się, ciskając deszczem to znów śniegiem kłującym jak szpilki. Zdrętwiałą dłonią ledwo wyczuwam aparat i spust migawki. Świst wichru zawodzi złowrogą nutą. Trzeba by krzyczeć, żeby coś powiedzieć. Dwóch facetów patrzy jak odległa, nieogrzewająca już gwiazda gaśnie, oddając tę część świata we władanie nocy. Zimno przenika pod kurtkę, kłuje w uszy, szkli oczy. Wiatr napierając nieregularnie, powoduje, że kiwamy się w rytm mroźnych podmuchów. Tylko my jesteśmy dowodem na istnienie wichru. Krwawy zafarb światła rozlewa się po śniegu. Obraz nabrał ponurego życia, fantazyjnych form, dramatycznych kształtów. *** Asfalt, choć marny i dziurawy lepiej kiedy jest. Remontowana droga, tam gdzie asfaltu już nie ma, powoduje, że trudno jest utrzymać kierunek na wprost na wzdłużnych, drobnych koleinach. Na dnie doliny majaczą światła miasteczka. Zjeżdżamy serpentynami, a drogę oświetlają już tylko reflektory motocykli. Pod górę wdrapują się załadowane ciężarówki. Trzeba uważać, żeby nie być w zakręcie jednocześnie, bo się nie zmieścimy. Ostatnią prostą łagodnie zjeżdżamy do Posof. Nie od razu jednak mogliśmy poszukać noclegu. Z ciemności pobocza wyłania się sylwetka żołnierza. Teraz lepiej widać. Wyszedł z budki wartowniczej. Zatrzymuje nas machaniem latarki. Żołnierzy jest więcej, tylko są pochowani za workami z piaskiem. Zza jednej z prowizorycznych fortyfikacji wystaje lufa karabinu maszynowego. Może przypadkiem, może nie, teraz celuje prosto w nas. Tuż za posterunkiem dwa wozy bojowe i jedna terenówka. Skąd, dokąd, po co, dlaczego, gdzie dokumenty itd. Standardowe pytania. Turystów puszczają. Kiedy dokumenty wróciły z kontroli, możemy jechać dalej. Z łoskotem łańcuch opada na asfalt. Nie widziałem go wcześniej. Wiem, gdzie jest otel. Dlatego tak pewnie jechaliśmy do Posof. Skręcamy w prawo i łagodny łuk prowadzi nas prosto na miejsce. Pewnie wjeżdżamy przez otwartą bramę i szlaban. Jesteśmy w połowie drogi do drzwi recepcji a tu jakiś ruch. Nagle mocne światło oświetliło cały plac. Trzech żołnierzy biegnie do nas, zdejmując broń z ramion. Nie celują. Zatrzymujemy się. Wszystko mówi się po turecku. Nic nie rozumiem. Teraz uświadamiam sobie, że w oknach otelu ciemno. Przyszedł ktoś starszy stopniem. Zna angielski. - Wtargnęliśmy na teren jednostki wojskowej — tłumaczy Młodszy. - Jakiej jednostki? To otel. Okazało się, że otelem był. Teraz to koszary. Nieporozumienie. Ów dowódca cierpliwie wytłumaczył, gdzie jest inny otel. Przeprosiliśmy za wtargnięcie, chociaż każdy by wtargnął, mając pewność dokąd jedzie. Latarnie działają, ale nie wszystkie. Poza tym chyba obowiązuje tu coś w rodzaju godziny policyjnej. Na ulicach ani żywej duszy, oprócz jeszcze jednego patrolu. Żołnierze zatrzymali nas tylko na chwilę. W końcu turyści jadą do otelu. W budynkach ciemno. Jeśli gdzieś się świeci to widać to tylko przez szpary zaciemnionych okien. Bez trudu trafiliśmy we wskazane miejsce. W dolinie nie wieje i przestało padać. Jestem pewien, że jutro będziemy w Gruzji. Mapy CF * Çam Geçidi — jedna z najwyżej położonych utwardzonych dróg w Turcji.
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
21.02.2021, 22:02 | #54 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 18 godz 2 min 36 s
|
13 dzień. 2 maja. Turcja (Posof) – Gruzja (Akhaltsikhe) 96434–96472 38 km. Rano, Posof ożyło. Sklepy otwarte, jeżdżą samochody, dzieciaki kręcą się po ulicy. Słychać rozmowy. Nie ma śladu po wczorajszym, ponurym, zaciemnionym miasteczku. Może oprócz często przejeżdżających radiowozów. Młodszy tak zapakował bagaż, że zapomniał o nadmiarze taśm. Granica w Türkgözü* już otwarta, czyli jest po dziewiątej. Po tureckiej stronie jak zwykle biurokracja i inwigilacja. Celnicy przeszukują autobusy, osobówki i bagaż. Zadają pytania. Dużo pytań. Byłem przygotowany na rewizję, ale nam idzie jakoś łatwiej. Kontrola przed szlabanem, kontrola tuż za nim. Teraz trzeba podjechać do budynku. W środku trzy okienka i krótkie kolejki. Nas interesują dwie. Na koniec kontrola kontroli. Celnik oddaje nam dokumenty i jesteśmy na ziemi niczyjej. Ziemia niczyja ma tutaj sto metrów szerokości. Wszystko trwało 10 może 15 minut. Nie zsiadając z motocykla, podaję dokumenty gruzińskiemu celnikowi. - Gruzja to formalność - myślę. Tym razem jednak coś nie zadziałało i zsiąść muszę. Młodszy zresztą tak samo. Celnik pyta, skąd jesteśmy, mimo że ma paszporty w ręku. Skąd jedziemy, dokąd jedziemy, Dlaczego tędy. Pojawił się drugi urzędnik i zaczęli rozprawiać nad dokumentacją. W końcu jeden bierze smartfon i fotografuje paszporty. Chyba chce zdjęcia przesłać komuś. Nie mogą gdzieś się dodzwonić. - Wszystko w porządku, ale musicie poczekać – zapewnia jeden z nich. Przestawiamy motocykle pod ścianę budynku, siadamy na krawężniku i czekamy. Chyba dla oka, zjawia się celnik w cywilu. Pyta, czy mamy leki. Rozpakowujemy tak skrzętnie pakowany bagaż. Ten przebiera, ogląda, czyta, wącha, otwiera i zamyka opakowania od proszków przeciwbólowych, spirytus salicylowy, wodę utlenioną, płyn fizjologiczny do przemywania oczu i co tam jeszcze było. To samo u Młodszego. Pogadał, pogadał i poszedł. Jest duszno. Wilgoć wczorajszych opadów teraz podnosi się z ziemi i nasącza powietrze jak gąbkę. Samochody podjeżdżają i odjeżdżają. Zatrzymywane do wyjątkowo dokładnej kontroli są tylko te na numerach irańskich. Raz podjechał pusty autobus. W ścianie budynku duże okna. Obserwujemy, jak wszyscy pasażerowie są przeszukiwani, a ich bagaż wyjęty z autokaru, przejeżdża przez urządzenie do prześwietlania. To samo z kierowcą osobówki. Przeglądanie bagażu, rewizja osobista kieszeni, grzebanie w schowkach i w miejscach mogących służyć za schowki. Po kilku minutach auto puste a obok auta mała hałda różności z kołem zapasowym i narzędziami włącznie. Wiedząc, że dziś przejedziemy całe 40 kilometrów, nie zabraliśmy ze sobą nawet wody. Minęło tyle czasu i siedzenia w tej saunie, że chyba pora zapytać o powód naszego tu tkwienia. Celnik z okienka na to: Proszę czekać. W porządku. Nie trzeba pokazywać po sobie zniecierpliwienia. Szczególnie na granicy. Po tym pytaniu celnik chyba po prostu przypomniał sobie o nas. Zadzwonił i za chwilę pojawił się pracownik w cywilu. Ten sam, który sprawdzał leki. Odebrał dokumenty z budki i oddając je, życzył nam szerokiej drogi. Po prostu. Nigdy nie dowiemy się, dlaczego nas przetrzymano. Uznaliśmy, że to przez złowrogo brzmiące tu nazwisko i na dodatek to samo nazwisko Pół kilometra za granicą stacja benzynowa. Młodszy tankuje, a ja wymieniam pozostałość tureckich Lirów na Gruzińskie Lari. W miasteczku o bardzo trudnej nazwie Akhaltsikhe znaleźliśmy hotel. Tu zostawiamy motocykle i idziemy szukać chinkali. Tak powinienem napisać. Zanim jednak wyszliśmy, zdemolowałem nasz dwupokojowy apartament Ubierając się, dla wygody, oparłem się o ścianę. Nagle ściana poruszyła się i z hukiem przewróciła. Nawet nie na podłogę. To nie ściana. To wielka szafa, której część wystawała za framugę drzwi. Jej góra zawisła nad wykładziną, wrzynając się w gipsowo-kartonową ścianę naprzeciw. Remont i sprzątanie potrwały ze dwadzieścia minut. To nie pierwszy lot szafy. Na ścianie jest więcej szram od szafociosów. Jutro Młodszy ma urodziny, które uczci dzisiaj. Gruzińskie pierogi z mięsem i rosołem w środku, zwane tu chinkali mają zastąpić tort. W swojsko wyglądającej knajpie jemy przysmaki kuchni gruzińskiej. Młodszy koniecznie chciał spróbować tutejszego alkoholu. Za chwilę na stole lądują dwie małe szklaneczki bimbru, bo całej butelki odmówiliśmy. Cóż… Zdjęcia mówią same za siebie. Myślę, że tak może smakować paliwo lotnicze albo destylowany mazut. Dla pewności zamówiliśmy to samo tylko inny gatunek. Nic się nie zmieniło. Tak samo pali przełyk, wykrzywia twarz w grymas i smaku innego niż poprzedni nie ma. Nie mam pojęcia, jak można się alkoholizować częściej niż sporadycznie. Nie wiem, po co w ogóle... Niech dowodem na zły wpływ różnych rtunków będzie fakt, że Młodszy nie mógł przypomnieć sobie, ile jutro skończy lat Wyszliśmy z baru akurat, kiedy burza straciła na sile. Nawet jej nie zauważyliśmy, będąc w środku. Po drodze do hotelu młodszy zaopatrzył się w dwie pamiątki, bo jutro wraca do domu. Te pamiątki to... dwa wina. Mapy CF *Teraz, kiedy to piszę, granica w Türkgözü, otwarta jest całodobowo.
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
23.02.2021, 13:09 | #55 |
Zarejestrowany: Dec 2017
Miasto: LZA
Posty: 109
Motocykl: RD07a
Przebieg: do uzg
Online: 3 tygodni 5 dni 17 godz 37 min 56 s
|
Czyta się
|
24.02.2021, 00:42 | #56 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 18 godz 2 min 36 s
|
Zwyczajne rzeczy przydusiły mnie lekko. Stąd przerwa, ale pisze się, pisze CF
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
24.02.2021, 21:53 | #57 |
Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 18 godz 2 min 36 s
|
14 dzień. 3 maja. Gruzja - Armenia 96472–96942 466 km Siąpi. W Polsce jest 5:30. Tutaj dwie godziny później. Stoimy we dwóch przed hotelem, żeby zrobić ostatnie wspólne zdjęcie. Dziś Młodszy kończy 22 lata i dziś zaczyna się jego powrót do Polski. Zbytnio się nie martwię. Pewne doświadczenie ma, bo i rowerem przejechał dookoła Grecji, sypiając gdzie popadnie i stopem do Stambułu dojechał, kiedy się tam umówiliśmy. Najlepsze jest to, że wtedy tak się zsynchronizowaliśmy, że różnica w przybyciu na miejsce spotkania wyniosła raptem 2 godziny. Później jeszcze wywiozłem go w dogodne do stopowania miejsce. Jak tak patrzę na niego… Co robiłem, mając 22 lata? Gdzie byłem? Chyba kończyłem służbę wojskową. Może wyszedłem już i szukałem pracy? To znaczy, że robiłem to, co większość i marzyłem jak większość o tym, co większość. O bezsensownych rzeczach, które nie wnoszą nic konkretnego do życia. Młodszy udowodnił na tym wyjeździe, że można na nim polegać, jest odporny na stres i mimo pozorów beztroski, ma na czym czapkę nosić. Zazdroszczę mu beztroski. Nigdy nie złapał kapcia i nie miał awarii motocykla, nie licząc przepalonej żarówki. Przez to narzędzia ma schowane w najciemniejszy kąt bagażu, bo przecież się nie przydadzą. Zazdroszczę beztroski podróżowania W centrum Achalciche sklep. Młodszy kupił tu śniadanie. Rozmawiamy, kryjąc się przed deszczem pod zadaszeniem stacji benzynowej. Udzielam wskazówek, ostrzegam, przewiduję i doradzam. Czy to potrzebne? Nie wiem. Młodszy udaje, że słucha a ja udaję, że się nie przejmuję jego powrotem. Ostatnie namaszczenie i ruszamy. Rozstajemy się na dobre na głównym rondzie miasteczka. Młodszy jedzie w kierunku granicy z Turcją, ja w stronę granicy z Armenią. *** Kręta droga wycięta w skałach wzdłuż rzeki. Jest chłodno a deszcz popaduje. Chyba że słońce wyjrzy zza chmur. Wtedy natychmiast robi się parno. Mimo nierównego asfaltu jedzie się doskonale. Soczysto-zielona trawa porasta łagodne wzgórza, na których pasą się krowy, czasem owce. Gdzieniegdzie leżą kamienie na drodze. Nie wiem, czy to po zimie, czy od lekkiego trzęsienia ziemi, o które tu łatwo, czy może erozja zrobiła swoje. Na kamienie trzeba uważać. Droga wije się wzdłuż rzeki Kury, aż do twierdzy Chertwisi. Tam droga i Kura rozstają się. Koryto prowadzi swoje wody dalej na południe, a przy drodze którą jadę, zostaje Parawani, mniejsza, ale równie rwąca wiosną, siostra Kury. Deszcz nabiera na sile. Jest zimny i kiedy nie ma asfaltu, robi dużo zamieszania. To znaczy mam kłopot z utrzymaniem motocykla w pionie. Miałem jechać do granicy Gruzińsko – Armeńskiej, ale mimo GPS… Zorientowałem się, że zabłądziłem i jestem 15 kilometrów przed małą granicą z Turcją, w pobliżu jeziora Khozapini. Muszę założyć przeciwdeszczówki. Zatrzymałem się i… Domy są, droga też. Nie ma tylko ludzi i nie szczekają psy. Nie jeżdżą samochody. Dziwnie tu jakoś, nienaturalnie. Silny wiatr chce zabrać kurtkę, a deszcz zaraz zamieni się w grad albo śnieg. A przed chwilą widziałem i samochody i ludzi. Pogoda zmienia się nadzwyczaj szybko. W drodze powrotnej do Achalkalaki w jedną chwilę chmury rozwiały się, zniknęły niemal wszystkie, zalewając szaroburą okolicę słońcem. Tylko deszcz nie przestaje padać. Tak. Słońce i deszcz jednocześnie. Mimo to mogę wyjąć aparat. Nie trwa to jednak długo. *** Kto przekraczał granicę Zhdanovakan - Bavra, ten wie, że ostatnią rzeczą, jaką zobaczy w Gruzji, jest jezioro Madatapa. W słońcu jest o wiele więcej do zobaczenia. Teraz trzeba ominąć nowy, jeszcze nieskończony budynek terminalu. Kiedy się dojedzie, strona gruzińska to formalność i za chwilę jestem w strefie neutralnej. Znów nieczynny, czekający na dokończenie budynek. Jak to na budowie bywa, droga jest wyboista i ma dziury, za to nie ma asfaltu. W zasadzie to jedno wielkie bajoro, błoto i koleiny. Żadna to trudność, chyba że dziury są niewiadomej głębokości i zalane są po brzegi wodą. Chcąc ominąć wielkich rozmiarów rów z błotem, muszę przejechać jego krawędzią. Jak po grobli. Po drugiej stronie grzęzawisko. Z wrażenia dodaję za mało gazu, motocykl gaśnie i… Ruszę albo runę, bo tylne koło już się ześlizguje, a ja utrzymuję równowagę palcami jednego buta i chyba siłą woli. Jak się przewrócę to w tej brei na pewno utopię wszystko, co mam. Ruszyłem, ale koło i tak zsuwa się w dół. Strach ma wielkie oczy. Kałuża zabrała mi motocykl do wysokości osi koła, ale na dnie twardo. Dalej już łatwo. Trochę mokrego piachu, trochę błota, koleiny. Wyprzedziłem nawet TIR-a, po rozsypanym grubym żwirze, który właśnie ruszył. Jeszcze ominąć opuszczony albo może niedokończony budynek i po długiej prostej i kleistej drodze, docieram pod dach terminalu armeńskich pograniczników. Ale to łatwe! Prosi o paszport. Oddaje paszport. Odbieram paszport. Drugie okienko to samo, plus dokumenty motocykla. Gotowe. Gdzie te wszystkie zawiłości? Gdzie biurokracja? Ano jest. Pod dachem celnicy sprawdzili tylko, czy mam dokumenty i czy warto, żebym pojechał dalej do ścieżki zdrowia. Ścieżka zdrowia. Dwieście metrów dalej szlaban. Wychodzi z budki mundurowy. Mam odstawić motocykl na bok. Żeby wjechać do Armenii, potrzebny jest wremiennyj wwoz. Według mojej wiedzy to jednorazowe zezwolenie na czasową odprawę celną środka transportu. Ważna rzecz. Celnik zabiera dokumenty i zamyka swoje okienko. Stoję tak jakieś 20 minut, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Zorientował się chyba, bo po drugim pukaniu otworzył, wręczył mi kartkę i każe iść do budynku po drugiej stronie drogi. Tam jest bank. Bank to mały pokoik w korytarzu. W pokoiku przy drewnianym stole siedzi mężczyzna w cywilu. Na ścianach wiszą kartki, fiszki, karteluszki, tabele, zegar elektroniczny. Wisi też tablica z aktualnymi kursami walut i nie ma miejsca na nic więcej. Czyli to banko-kantor. Obok bankiera w swetrze kopiarka, a przed nim archaiczny monitor komputera. Z tyłu w kącie niewielka szafa pancerna. W powietrzu unosi się ciężki, papierosowy dym. Popielniczki nie zauważyłem nigdzie. Bankier z namaszczeniem wymienia moje 10 dolarów na Dramy. Z tej sumy zabiera równowartość 8 Dolarów i resztę oddaje. Wpisuje naszą transakcję do formularza i do swojego notesu. Z formularzem idę do okienka w tym samym korytarzu. Tutaj urzędnik potwierdza wpłatę. Z potwierdzonym potwierdzeniem idę do jeszcze jednego okienka i tam dostaję pieczątkę największą. Stąd mam iść tam, gdzie zacząłem moją przygodę z wremiennym wwozem. Mam świadomość, że mundurowy widzi, że się pojawiłem, więc już nie pukam, bo może zajęty jest zawiłymi procedurami innego przypadku. Za kilka minut wyręczył mnie kierowca osobówki, który robił to samo przede mną. Podszedł i bezpardonowo łomocze w okno. Okno otwarte. Celnik wcale nie był zły na to walenie. Przyjął mój formularz i waliciela jednocześnie. Załatwione. Teraz mam przejechać za szlaban i przejść kontrolę bagażu. Tutaj trzeba swoje odczekać, aż ktoś przyjdzie. Mogę czekać. Deszcz przestał padać i wyszło słońce. Zrobiło się parno. Bagażu nikomu nie chce się kontrolować na szczęście. Nie, żebym miał coś przeciwko. Po prostu wszędzie błoto. Celnik sprawdza tylko moją kartkę za 8 Dolarów i pokazuje, że mogę jechać. Odjeżdżam nie za daleko. Na poboczach drogi stoją budki z agentami ubezpieczeniowymi. W Armenii trzeba mieć ormiańskie ubezpieczenie pojazdu, a zieloną kartę można schować głęboko, bo tu się nie przyda. W środku jak w piekle. Grzejnik rozkręcony maksymalnie. Do tego blaszak rozgrzewa się od słońca. Młody chłopak w szaliku i swetrze z chustką przy nosie. Kicha, prycha i kaszle. Mimo to zaprasza do środka. Muszę pozdejmować z siebie trochę ciuchów, bo gorąc dociera już przez wszystkie warstwy. Chłopak proponuje herbatę i ciastka. Nie wypada odmówić, choć chcę już jechać, jechać, jechać. Tak więc on wypełnia, a ja czekam. W międzyczasie rozmawiamy. Najkrótszy czas ubezpieczenia to 10 dni. Kosztuje 13 Dolarów. Przedostanie się do Armenii, zajęło mi około dwóch godzin w czasie, kiedy na granicy panował mały ruch. Gdyby była kolejka, pewnie zdążyłbym zgłodnieć a może i wyspać się Nagrodą za czekanie jest górzysta kraina, która swoje drogi prowadzi wśród dziewiczych gór w surowym klimacie wyżyn. Warto było czekać. *** Droga wspina się, to znów opada wśród łagodnych wzniesień usłanych łąkami. Śniegu już prawie nie widać. Słońce suszy drogę. Jest ciepło. Armenia pokazuje łagodne oblicze słonecznej krainy. Ujechałem tak może dwadzieścia kilometrów, kiedy Armenia zmieniła swoje oblicze i z całą mocą okazała swoją gwałtowność. Sino-czarna ściana chmury burzowej nakryła ziemię swoim ciężarem. Znów zerwał się wicher. Strugi deszczu natychmiast zalały drogę. Nie ma mowy, żebym zdążył założyć przeciwdeszczówki. W jedną chwilę jestem cały mokry. Pioruny, jeden za drugim, rozświetlają na ułamki sekund zalany wodą świat. Każdy grzmot dudni jeszcze chwilę w uszach. Woda nie nadąża spływać z jezdni i w tę wodę zaczynają walić kawałki lodu. Grad. Uderza w kask w szybę kasku, w szybę motocykla. Rozbryzguje się na asfalcie i tworzy spływającą kaszę. W rozbłyskach piorunów droga wygląda, jakby woda się gotowała na niej. Motocykl to nie puszka Faradaya jak samochód. Rozsądek podpowiada, żeby gdzieś się schować. Żeby uciekać. Mała stacja benzynowa to jedyne cywilizowane miejsce na pustkowiu. Chowam się na myjni ręcznej pod daszkiem. Chłopak z obsługi woła mnie do budki z kasą. Odmawiam uprzejmie. Mimo że daszek jest z blachy falistej i grad robi potworny hałas, mimo że przemoknięty dygoczę z zimna, zjawisko jest wręcz hipnotyzujące. Takie burze nie są codziennością. Nie tam gdzie mieszkam. O aparacie przypomniałem sobie pod koniec przedstawienia. Kilkanaście minut później, kiedy po Armagedonie został tylko deszcz, mogłem odjechać ze stacji. Kilometr dalej burzę widziałem już tylko w lusterku. Słońce znowu oświetliło ziemię. *** Przed Erewaniem. Pusta droga na pustkowiu. Wiem, to taki pleonazm, ale doskonale określa miejsce, które mijam. Połatany, nierówny asfalt wymusza ślimaczą jazdę między przeszkodami, albo taką prędkość, żeby „przepływać” przez wystające placki po wielu naprawach nawierzchni. Zapomniana droga. Sporadycznie tylko wymijam się z miejscowym autem. Wokół wzgórza. Tu wiosna dopiero zacznie siać życie. Większość łąk jakby dopiero co odkrył stopiony śnieg. Ziemistego koloru połacie, ciągną się w nieskończoność i ani jednego drzewa. Taka jest wyżyna Armeńska. Nieprzewidywalna pogoda, pustkowia bez żywej duszy i niecodzienne dla turysty widoki. Przyznacie, że można stracić czujność w takich okolicznościach. Po serii zakrętów, długa prosta. W oddali widać kształt samochodu. Kiedy jest dość blisko, widzę też migające koguty na dachu. Policja. Tak ma tutaj każdy radiowóz będący w ruchu. Ten jednak oprócz koguta wydaje niecodzienne odgłosy przez megafon. Nie będąc pewnym czy to do mnie, ujechałem jeszcze kilkaset metrów. Dopiero kiedy zobaczyłem w lusterku, że radiowóz zawrócił, zatrzymałem się. Radiowóz stanął za mną. Podszedłem pierwszy. Przekroczenie prędkości. Radar pokazał 110 km/h. Cóż. Kto nie jeździ, ten nie płaci. Zapłacę — myślę. Z bagażnika jeden policjant wyjmuje kartkę A4. Na kartce tabela z wypisanymi cenami mandatów za przekroczenie różnych prędkości. U nas nazywamy to taryfikator. Z tabeli wynika, że jestem winien służbiście 90 Dolarów. Coś mi tu nie pasuje. Kartka jak psu z gardła wyjęta a kwoty w Dolarach i Euro, ale nie w Dramach. No i ani słowa w miejscowym języku pisanym z fantazyjnych zawijasów. No to już wszystko wiem. W Armenii korupcja jest na porządku dziennym. Muszę coś wymyślić, bo mnie oskubią. Pokazuję palcem moją część tabeli. - Nie mam pieniędzy – mówię tyle, co umiem po rosyjsku, a resztę po polsku. W ogóle w ten sposób nasza rozmowa się potoczyła. W polsko-rosyjskim. - Prawo jazdy – głośno wydaje polecenie drugi z policjantów, wyciągając rękę z okna radiowozu. - Prawo jazdy, paszport – poprawia się, kiedy podszedłem. Udaję, że nie rozumiem. Jeśli dostaną dokument do ręki, jestem zgubiony. Powtórzył swoją kwestię jeszcze dwukrotnie, zanim niechętnie wyjąłem z saszetki na szyi międzynarodowe prawo jazdy. W sumie to nic niewarta książeczka, służąca do potwierdzenia uprawnień, a nie zastępująca je. Stary wyjadacz wie o tym i z pogardą macha ręką. - Plastik – upomina. - Nie mam 90 Dolarów — mówię, ignorując polecenie. - 50 Dolarów – nieoczekiwanie spuszcza z tonu. - Nie mam pieniędzy. - Daj paszport i pojedziemy do bankomatu – odpiera mój argument pomysłowy policjant. - Karty nie mam. Koledzy są przy granicy z Iranem. Miałem awarię i teraz jadę do nich. Tam mam pieniądze i kartę w osobistym bagażu – odpowiadam. Naciągana historyjka, ale to jedyne co przyszło mi na myśl. Mam nadzieję, że dla nich nie jest na tyle blisko, żeby mnie tam eskortować. - Dokumenty – Powtarza się ten z samochodu. Ja swoje. I opowiadam bajkę, jak to dobrzy ludzie armeńskiej krainy, pomagali przy wymianie dętki. Po polsku. Nie musi rozumieć. Wystarczy, że nie ma ciszy i nie może skupić się na nowych pomysłach. - Dokumenty – Tonem niecierpiącym sprzeciwu powtarza policjant. Widać bajka nie zadziałała. W końcu to władza. Paszport muszę pokazać. Oddaję paszport i powtarzam swoje. - Jak wam zapłacę, to nie będę mógł dojechać do kolegów. Nie starczy benzyny. - 20 Dolarów musisz dać. Jechałeś za szybko – mówi policjant, wertując paszport. - Poczekaj. Nie wygram z nimi dwoma. Coś trzeba dać. Idę do motocykla. Z saszetki na szyi, tak, żeby nie widzieli, usuwam większość pieniędzy. Zostało 10 Dolarów i 10 Euro. Wracam do radiowozu. - Więcej nie mam. Jak weźmiesz, nie będę miał na jedzenie. – oznajmiam i wręczam temu w radiowozie 10 Dolarów. - Za mało – mówi, zabierając pieniądze. - Więcej nie mam. Drugi policjant gmera coś w bagażniku. Chyba się uda tanio wyłgać. Już na odchodne, rzucam w akcie desperacji po stracie dziesięciodolarówki. - Masz chleb? - Co? - Masz chleb? Na twarzy policjanta maluje się zdziwienie. Powtarzam jeszcze raz, jak umiem najlepiej po rosyjsku. - Jaki chleb? - Teraz nie mam co jeść. Masz chleb? Oddałem wam pieniądze. Nie będę miał co jeść do granicy, a nie wiem, czy moi koledzy tam są jeszcze. Policjant popatrzył na paszport, na dziesięciodolarówkę, na mnie i… paszport oddał razem z banknotem. Tego się nie spodziewałem. - Jedź. Ubieram się niespiesznie, bo słońce znów wyszło i musiałem się w międzyczasie porozbierać. Jeszcze podszedłem raz, żeby naiwnie rozpytać o prędkości, z jakimi można się tu poruszać. Najlepiej 70 do 80 km/h. Tyle się dowiedziałem. Na to podjeżdża jeszcze jeden radiowóz. Teraz już naprawdę czas na mnie. Po co kusić los. *** W Erewaniu powietrze stoi. Jest parno i gorąco. Można się ugotować. Słońce nie świeci tylko piecze i praży nawet przez kurtkę. Chcę zatankować, ale nikt nie chce przyjąć płatności kartą. Zatrzymałem się przy pierwszej budce z jedzeniem. Trafiłem na kebab. W ścianie budynku, przy ulicy bankomat, więc będę miał gotówkę. Z budki bucha taki żar, że żaden normalny człowiek nie wytrzyma w środku długo. Chłopak uwija się jak w ukropie. Pot wręcz leje się z niego. Pracuje ciężko, od czasu do czasu popijając wodę. Na dłoniach ma przezroczyste rękawiczki z folii. Mała kolejka topnieje i dostaję swoją porcję. Opowiadam o tym, choć to nic ciekawego, bo to duży kontrast między łapówkarzami z radiowozu a tym ciężko pracującym chłopakiem. Założę się, że nie zarabia w tydzień tyle, ile chcieli ode mnie policjanci na początku… Czy rzeczywiście uczciwość popłaca? *** Wjeżdżam na obwodnicę miasta i na wylotówce tankuję. Chłopak z obsługi chce przytrzymać kask, rękawice, zatankować i podać zimną wodę jednocześnie. Tutaj mogę zapłacić kartą. Gotówka może przydać się później. Droga wylotowa z Erewania z początku prowadzi w kierunku góry Ararat, żeby przed wulkanem skręcić na południe wzdłuż granicy z Turcją. Jest tak monumentalna, że jej imponujące, niedostępne i ośnieżone stoki, towarzyszą mi przez wiele kilometrów. Góra i na jej tle wieżyczki strażnicze pograniczników. Dopiero granica Górskiego Karabachu, powoduje, że droga oddala się od tego fascynującego widoku. Nie znaczy to, że dalej jest brzydko. Tu aura zdaje się, jest bardziej łaskawa, bo zieleń jest nasycona, a ze świeżych źdźbeł trawy korzystają owce wypasane tu w dużych ilościach. Zmierzch zmusił mnie do poszukania przystanku. W tym rejonie nie jest to trudne. Droga prowadzi przez miejscowości gdzie dość łatwo o nocleg. W pierwszym właściciel chyba Amerykanin zażądał za rozbicie namiotu tyle, że można by pokój w hotelu zamówić. Drugie miejsce wydało się idealne, bo i pokój i prysznic w korytarzu tylko… wody nie ma i nie będzie do jutra. Muszę się odświeżyć. W końcu już niemal po ciemku wjechałem pod górę do hotelu wyglądającego jak wieża warowna. Hotel nazywa się Amrots. Foto z ranka następnego dnia. Tu okazało się, że i łóżko jest i woda bieżąca i cena na moją kieszeń i nawet obsługa ponadprzeciętnie uprzejma. Dzień skończyłem, pisząc notatki przy lampce koniaku ormiańskiego i jednym z cygar, które zabrałem na taką właśnie okazję. P.s. Coś się dzieje z kamerą. Przestała reagować na włącznik i nie mogę nagrywać. Mapy: CF
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie. https://www.facebook.com/CFact1/ |
25.02.2021, 11:41 | #58 |
I CAN'T KEEP CALM I'M FROM POLAND KU_WA Słońce do 04.09.24
|
Numer z chlebem doskonały. Wrzucam do notatek. Czyta się.
|
25.02.2021, 12:14 | #59 |
Zarejestrowany: Feb 2016
Miasto: Klagenfurt
Posty: 122
Motocykl: Lc8 990 adv r
Online: 2 tygodni 2 dni 19 godz 56 min 34 s
|
Brakuje tylko zeby bylo to na papierze.
|
26.02.2021, 13:07 | #60 |
Zarejestrowany: Apr 2017
Miasto: Gorzów Wlkp
Posty: 191
Online: 2 tygodni 6 dni 13 godz 11 min 45 s
|
Subskrybuję !
|
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Junakiem po świecie | Neo | Kwestie różne, ale podróżne. | 8 | 23.12.2021 09:34 |
Kraina krętych dróg – Korsyka 2018 | Hermes | Trochę dalej | 5 | 09.04.2020 18:00 |
Polskie zakątki na świecie | QrczaQ | Przygotowania do wyjazdów | 8 | 22.10.2014 23:11 |
50 najleszych dróg motocyklowych na świecie | sambor1965 | Umawianie i propozycje wyjazdów | 10 | 24.06.2010 22:39 |