Wróć   Africa Twin Forum - POLAND > Podróże. Całkiem małe, średnie i duże. > Relacje z podróży > Trochę dalej

Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05.09.2016, 10:27   #51
siwy
 
siwy's Avatar

Zapłaciłem składkę :)

Zarejestrowany: Apr 2008
Miasto: Białystok
Posty: 5,551
Motocykl: NAT, EXC 450, K-750
siwy jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 rok 1 tydzień 4 dni 9 godz 12 min 18 s
Domyślnie

Wow, ale widoki, muszę tam kiedyś pojechać.
__________________
Niepuszczone bąki wędrują do mózgu i tak rodzą się posrane pomysły.
siwy jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 05.09.2016, 13:14   #52
calgon
 
calgon's Avatar


Zarejestrowany: Apr 2008
Miasto: Wroclaw
Posty: 2,392
Motocykl: RD04
Przebieg: 40.000
calgon jest na dystyngowanej drodze
Online: 3 miesiące 2 dni 18 min 10 s
Domyślnie

Ukradłeś mi cenny czas.... Pisz Pan dalej ,zajebiście!
__________________
Agent 0,7
calgon jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 05.09.2016, 17:01   #53
dżony
 
dżony's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2013
Miasto: Złotów
Posty: 433
Motocykl: DR 650 SE
dżony jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 3 tygodni 2 dni 21 godz 18 min 24 s
Domyślnie

Rano budzą nas owieczki biegające między namiotami. Pogoda świetna i w kościach czuję, że to będzie dobry dzień.



Pakujemy się, Gosi i Michałowi życzymy szczęśliwej drogi do domu już bez takich przygód jak poprzedniego dnia i ruszamy. Droga na mapie nie wygląda jako najniższej kategorii a raczej na jakąś krajówkę. W Gruzji jednak często to co na mapie nie przekłada się na rzeczywistość. Biała kreska może okazać się asfaltem a czerwona krecha szutrówą. Nie ma co narzekać bo dla nas to jeszcze lepiej







W najbliższym miasteczku wjeżdżamy na bazar zrobić zakupy na śniadanie. Dookoła roznosi się woń czegoś smażonego, jakieś placki czy co? Szybko lokalizuje to miejsce. Kupujemy ze dwadzieścia świeżo smażonych racuchów.



Do tego arbuz, kilo pomidorów, ogórki, ostre papryki, cebula - będzie wyżerka. Jedziemy za miasto nad rzekę poleżeć w cieniu i zjeść wszystko na spokojnie. Racuchy opędzlowaliśmy już na bazarze. Kilka tłustych, drożdżowych placków na pusty żołądek okazało się niezbyt dobrym pomysłem. Położyłem na to jeszcze połowę arbuza, kilka pomidorów i ostre czili więc w żołądku zaczął się niezły kocioł. Opadłem dosyć z sił i musiałem to przeleżeć. Tak się złożyło, że akurat Marcina DR znowu miał problem z gaźnikiem i nie chciał odpalić. Zrobiliśmy sobie przerwę serwisową. Ja ogarniałem swój żołądek, Marcin gaźnik a Maciej pojechał do wioski pospawać popękane stelaże. Kiedy każdy pozałatwiał swoje sprawy ruszyliśmy dalej. Kilka kilometrów dalej było już skrzyżowanie gdzie zaczynała się droga do Omalo.



Początek był w miarę łagodny ale z każdym kilometrem droga wjeżdżała coraz bardziej w góry i zaczęły się strome podjazdy. Wszędzie dużo luźnych kamieni, ciężko było się rozpędzić. Do tego co chwile nawroty o 180 stopni i ostro w górę, było co robić.







Ostro pięliśmy się w górę, widok szybko się zmieniał. Gęsty las z każdym zakrętem zmieniał się w gołe skały aż wyjechaliśmy ponad piętro drzew. Tam dopiero zaczął się widok... i niesamowita przestrzeń.













Za tym zakrętem znowu czekała nas niespodzianka..



Przy drodze stał pickup a obok niego na ławeczkach siedziała grupa Gruzinów. Machnęli do nas żebyśmy się zatrzymali. No i się zaczęło. Szybki zestaw pytań skąd dokąd po co i przeszliśmy do konkretów.



Sanczo Pansa w peruwiańskim swetrze zaraz wyjął spod stołu plastikową butelkę z przeźroczystą substancją w środku. Ohoo będzie się działo. Machnęliśmy po plastikowym kubeczku pełnym czaczy, wyśmienita ale mocna okrutnie. Zaraz pod nos podsunęli nam kurczaka, pomidory, chleb - jedzcie do woli. No to co, jak już tu jesteśmy to machniemy drugiego. Znowu piekielny oddech, tym razem chłopiec przyniósł nam wody ze strumienia na ugaszenie ognia. Mi się zaczęło lekko ściemniać więc delikatnie chciałem podziękować i pożegnać towarzystwo. W żadnym wypadku, chlup na trzecią nóżkę. Nieee, teraz to już musimy jechać bo już czuje te 300ml substancji wypitej w dwie minuty.

Przepaści zaczęły robić się jakby coraz bardziej głębokie a droga coraz bardziej stroma ale jak tylko spojrzałem w dół od razu otrzeźwiałem.











Jesteśmy na ponad 2800 mnpm. Przed samą przełęczą wjechaliśmy w gęstą chmurę i widoczność mocno spadła. Zrobiło się zimno i coś zaczęło kapać z nieba.





Jakby atrakcji było mało to Maciej wymyślił sobie na samej przełęczy, że złapie kapcia. Ot taki gwóźdź w oponie. Okoliczność do łatania dętki cudowne, pizga wiatr, pada deszcz na zmianę z gradem i do tego w całej okolicy coś okropnie cuchnie, mocna zgnilizna.





Nie wiem czy to pech czy tak po prostu musiało być. Dętka załatana, jednak szczypnięta przy zakładaniu. Od nowa, kolejny raz to samo. Ta farsa trwa już dobrze ponad godzinę ale humor nas nie opuszcza. Dla otuchy wyjmuję jeszcze z dna torby awaryjne pół litra. Robimy je z Marcinem na rozgrzewkę bo pogoda nie jest łaskawa. Oni dalej walczą z kolejnymi dętkami a że trzy osoby są tam niepotrzebne to ucinam sobie drzemkę. Czekam jak te zdjęcia wypłyną gdzieś w internecie bo podobno wycieczka japońskich turystów robiła sobie ze mną zdjęcia. Też mi atrakcja..



Operacja trwała ze trzy godziny ale w końcu działa, możemy jechać dalej.





Po drodze było kilka przepraw przez rzeczki ale ta wzbudza moje obawy. Niby nie jest głęboko ale jakoś te hałdy śniegu po bokach robią wrażenie. Do tego mam przed oczami wizję, że jak fiknę do wody to nurt wciągnie mnie pod śnieg i w sumie to znajdą mnie pewnie za 2000 lat jak stopnieją wszystkie lodowce.





W sumie okazało się nie takie straszne na jakie wyglądało i pojechaliśmy dalej.





Ostatnie kilkanaście kilometrów przed Omalo zaczęło się solidne błoto, głębokie koleiny wyjeżdżone przez terenówki. Na szczęście nie było już przepaści więc co najwyżej można było wpaść do rwącej rzeki...



Omalo





Kręcimy się po okolicy szukając jakiegoś miejsca do spania. Przydałyby się też jakieś zakupy bo nie mamy nic do jedzenia a zapas picia zrobiliśmy na przełęczy. Stoimy gdzieś przy drodze kiedy podjeżdża do nas LR Disko, niby na gruzińskich rejestracjach ale ze środka ktoś do nas gada po polsku. Chwile później dojeżdża jeszcze Defender. Ekipa z Polski na rodzinnych wakacjach. Paweł, kierownik defendera mocno wciągnął się w rozmowę o motocyklach bo jak się okazało niedawno kupił sobie Afrykę z ostatnich lat produkcji i też ciągnie go gdzieś poendurzyć.



Ratują nas bańką wina i niedopitą butelką wódki. Dostajemy też namiar na ładne miejsce pod namiot. Jedziemy dalej drogą w stronę Dartlo.



Zatrzymujemy się na tej polanie po prawej stronie. Na jej końcu zaczyna się przepaść, widok niesamowity więc musimy tu zostać.





Cała polana dla nas



Wygrzebuję z torby awaryjną konserwę i trochę kuskusa. Dziś będziemy gotować. Robimy gulasz, dopijamy resztki i kładziemy się spać. A rano...



















Rzeczka nie robi już na nas wrażenia więc bez zatrzymywania ją szturmujemy









Tym razem na przełęczy czyściutko, widok niesamowity





i zagadka wczorajszego smrodu rozwiązana.. krowa poszła sobie spać ale już nie wstała. Łataliśmy dętkę kilkanaście metrów od niej ale przez gęstą mgłę nie było jej widać.



Jedziemy na dół











Zjechaliśmy z gór i zaczynamy przedzierać się przez centrum kraju żeby dojechać dziś na samo południe, pod ormiańską granicę. Po drodze odwiedzamy małą winnicę, którą prowadzi Gruzin o znajomym nam nazwisku Grigorij Saakaszwili.



Oprowadza nas po okolicy na koniec częstując winem.





Jedną lampkę bym zniósł ale dostaliśmy czerwone, później białe, kwaśne, słodkie nie wiem ile tego było ale wisienką na torcie była szklanka 12 letniego koniaku. No i znowu się ściemniło.

Przeskoczyliśmy asfaltem na południe. Mimo, że po czarnym to droga bardzo fajna, cały czas serpentyny i mnóstwo szybkich zakrętów. Przejeżdżamy przez ostatnia przełęcz i krajobraz znowu się zmienia, koniec gór a w oddali widać step.







Jedziemy do Udabno, wioski pośrodku niczego gdzie Polacy otworzyli hostel - Oazis.



Ta wioska to stary sowiecki twór sztucznie zbudowany na tym pustkowiu. Za czasów ZSRR okoliczne pola obsiane były słonecznikami, rosły tu arbuzy i pomidory. Po transformacji wszystko upadło. Na tej pustyni wszystkie pola były sztucznie nawadniane a w nowych czasach nikt już nie chciał za to płacić. Teraz to kilkanaście rozsypujących się domów.



No i oaza





W końcu dobrze zjedliśmy. Gruzińskie potrawy ale doprawione w polskim stylu, na prawdę polecam każdemu kto będzie w okolicy aby odwiedził to miejsce. Jak to w turystycznych miejscach poznaje się nowe osoby. Tam również, w tym dwie turystki z Finlandii..
dżony jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 06.09.2016, 09:24   #54
Nynek
 
Nynek's Avatar


Zarejestrowany: Dec 2014
Miasto: Myślenice
Posty: 601
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Nynek jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 3 tygodni 4 dni 6 godz 12 min 21 s
Domyślnie

Nie zwalniaj tempa. Jedziesz z kolejnym odcinkiem
Nynek jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 06.09.2016, 09:46   #55
Emek
I CAN'T KEEP CALM I'M FROM POLAND KU_WA Słońce do 04.09.24
 
Emek's Avatar

Zapłaciłem składkę :) Dział PiD

Zarejestrowany: Aug 2015
Miasto: Scyzortown
Posty: 11,137
Motocykl: No Afrika anymore
Emek jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 rok 6 miesiące 3 tygodni 2 dni 1 godz 50 min 53 s
Domyślnie

Oasis club. Ania i Ksawery serwują zajebistą czaczę. Dawaj dalej.
Emek jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 08.09.2016, 23:29   #56
dżony
 
dżony's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2013
Miasto: Złotów
Posty: 433
Motocykl: DR 650 SE
dżony jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 3 tygodni 2 dni 21 godz 18 min 24 s
Domyślnie

znowu będzie dłuższa przerwa, jadę dalej. ukraina czy rumunia tydzień czy dwa, albo może i trzy. pozdro
dżony jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 13.10.2016, 02:25   #57
dżony
 
dżony's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2013
Miasto: Złotów
Posty: 433
Motocykl: DR 650 SE
dżony jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 3 tygodni 2 dni 21 godz 18 min 24 s
Domyślnie

przeciągnął mi się ostatni wyjazd, miało być dwa tygodnie a znowu wyszedł ponad miesiąc.. Wróciłem wczoraj i od razu wziąłem się do roboty żeby nadrobić zaległości

W ciągu najbliższych dni postaram się podgonić ile się da


Skończyliśmy na pobycie w Udabno. Dużo było wina więc i szybko nie poszliśmy spać. Wstaliśmy za to wczesnym rankiem. Spakowaliśmy toboły i ruszyliśmy zanim jeszcze ktokolwiek dookoła zdążył się obudzić. Chcemy dziś wjechać do Armenii.

Różne rzeczy słyszałem na temat tego kraju, nie mam tutaj na myśli krajobrazów i ludzi a raczej procedurę i koszty wjazdu. Jeszcze będąc w domu i szukałem o tym informacji i różnie ludzie pisali - ichne ubezpieczenie OC, wwóz i wywóz pojazdu to razem około 60-70$, do zniesienia. Będąc już w Gruzji spotkaliśmy Polaka na DL, który przejechał odprawę gruzińską ale odbił się na bramkach ormiańskich bo chcieli aż 150$.. ta kwota znowu i dla nas nie wchodziła w grę. Opowieści opowieściami ale chcemy spróbować tego na własnej skórze, jedziemy w stronę granicy.



Z Gruzinami poszło szybko, pytam celnika jak to z opłatami za wjazd do Armenii. Uśmiecha się tylko do mnie i mówi, że nie ma pojęcia bo zależy na kogo się trafi.



Ormiańska kontrola paszportowa też bez problemów ale po chwili dowiadujemy się, że musimy odwiedzić jeszcze biuro brokera. Kto to jest nie mam pojęcia ale już się domyślam, że to właśnie on zgarnia kasę, tak też było. Ruch na przejściu ogromny więc Maciej zostaje przy motocyklach a ja z Marcinem idziemy na pertraktacje.



W dużym pomieszczeniu pod ścianą ciągnie się długi stół za którym siedzi pięciu czy sześciu gości, ostatni z nich jest w mundurze. Przerzucają między sobą papiery, które wszystkie ostatecznie trafiają do mundurowego. Ten ma już przed sobą spory stos i na każdym świstku przystawia sztempel. Czuję, że to on jest najważniejszy w tym towarzystwie. Jak tylko weszliśmy od razu przejął nas jeden z nich. Wyglądał jak Abelard Giza i nawet próbowałem mu to wytłumaczyć ale z marnym skutkiem. W każdym razie po twarzy, zachowaniu i gadaniu przez dwa telefony na raz widać było, że jest to gość, który potrafi załatwić wszystko. Oczywiście za opłatą rzecz jasna. Polsko-angielsko-ruskim próbowałem się dowiedzieć ile ta przyjemność, czyli wjazd do ich kraju nas będzie kosztować. Przygotowany był na to dobrze bo zaraz nam wszystko rozrysował kto ile zgarnia. Ileśtam idzie na strachowkę czyli ormiańskie OC na pojazd, kolejną część dostaje Ararat Bank czyli pewnie kasa idzie do państwa a reszta to opłata manipulacyjno-operacyjna czyli to co zasila kieszeń brokera. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że są widełki właśnie na tej ostatniej opłacie ale o tym dowiemy się dopiero przy opuszczaniu kraju, za kilka dni.

Wyszło tego razem za wjazd, wyjazd + OC coś koło 85$. Nie jest źle, wjeżdżamy. Papierologia trwała jeszcze z dobrą godzinę, papiery z rąk do rąk aż trafiły do tego ostatniego. Sztempel przybity czyli papiery w porządku. Przed wyjściem zapytałem jeszcze Abelarda jak to będzie z wyjazdem z kraju bo będziemy jechać przez inne przejście graniczne. Mówi, że nie ma to znaczenia tylko przy wyjeździe będziemy musieli znowu iść do tamtejszego brokera i mu zapłacić 7600 pieniędzy, napisał mi to jeszcze na oficjalnej karteczce na której był sztempel.

Ruszyliśmy w drogę, zaraz za granicą zatrzymaliśmy się spróbować lokalnej kuchni. Od razu idziemy na żywioł, co nas nie zabije to nas wzmocni. Kebaboszarma z jakiejś budy przy drodze. Smakuje całkiem nieźle, zobaczymy co jutro na to nasze żołądki.



Od pierwszych kilometrów zaczyna mi się tu podobać. Góry niby wysokościami podobne jak w Gruzji ale krajobraz jakiś inny, nie ma lasów i wysokich roślin. Wszystko jakby bardziej suche, z innego klimatu.









Jedziemy główną drogą łączącą dwie stolice, Tbilisi i Erywań. Jest ciekawie nie tylko przez ładne widoki ale i przez to co serwuje nam sama droga. Nie można dać się zwieść nowym asfaltem bo za zakrętem czai się hard enduro. Dziury, kamolce i TIR jadący z naprzeciwka, który próbuję objechać dziurę lewym pasem..





Wpakowałem się pędem do jednego z tuneli, zanim wzrok przyzwyczaił się do ciemności nie widziałem kompletnie nic. Ciężarówki jadące z naprzeciwka błyskają światłami i trąbią żeby się zatrzymać. Po chwili zrozumiałem o co chodziło. Budowniczowie tej drogi wykuli tunel w skale ale już zapomnieli wylać w środku asfaltu. Na suficie kamienie, ściany z kamienia to i podłoga taka sama. Późnym popołudniem docieramy nad Sewan, największe jezioro Armenii leżące na wysokości 1900m.n.p.m. Północny i zachodni brzeg jest mocno zaludniony. Dookoła mnóstwo ośrodków i hoteli. Znajdujemy jednak kawałek dzikiej plaży.



Mimo lodowatej wody niektórzy sprawdzają jak mocno mogą skurczyć się jajka



Następnego dnia chcemy jechać dalej na południe, bez konkretnego celu - tak o, zwiedzić okolicę. Wybieram na Garminie jakieś boczne ścieżki żeby nie pchać się główną drogą.

Tak jak pisałem wcześniej, mocno musiałbym się zastanowić gdzie jest ładniej - Gruzja czy Armenia. Tu i tu jest po prostu inaczej ale mnie chyba bardziej urzekły ormiańskie krajobrazy















Tak nam się dobrze jechało, że kompletnie zapomniałem się w tym dokąd prowadzę. Pierwszy raz mi się takie coś zdarzyło, że kierowałem się na południe a faktycznie cały czas jechaliśmy na zachód.. Zjechaliśmy z gór w okolicach Erywania, mieliśmy tu być dopiero jutro czy pojutrze. Zmiana planów, jak już tutaj jesteśmy to jedziemy zobaczyć świętą górę Ormian - Ararat. Mimo, że aktualnie leży na terenie Turcji to Ormianie mocno utożsamiają się z tym miejscem.

Przebijamy się przez stolicę.





Ararat widać z kilkudziesięciu kilometrów, cały czas jest na horyzoncie. Dookoła płasko i ten wulkan, który wyrósł pośrodku niczego.







Mimo, że całe niebo czyste to szczyt zakryty chmurami



Pamiętam, że była wtedy niedziela. To był jeden z najgorętszych dni z całego wyjazdu. Powietrze dosłownie stało, zero wiatru i pewnie +40*C w cieniu. Jazda nawet z otwartą szybą w kasku nic nie pomagała, gorące powietrze biło w twarz.

Tym razem obieramy już dobry kierunek, jedziemy na południe.







Wjeżdżamy na wyżynę, zaczynają się serpentyny. Ruch na drodze bardzo mały a zakręty wyśmienite. Szeroka droga, dwa pasy w każdą stronę i zaczyna się zabawa. Mimo, że jechaliśmy na kostkach to rozgrzana guma klei znakomicie. Podnóżki w motocyklu mam na wysokości ponad 30cm a były momenty, że butem tarłem o asfalt. Opony pozamykane.







Zatrzymaliśmy się pod sklepem kupić wodę. Podjechał do nas lokalny motocyklista. Rozmawiamy chwile o tym gdzie fajne tereny do jazdy ale aktualnie bardziej interesuje nas gdzie coś zjeść. Jest niedziela i większość miejsc pozamykana. Poleca nam jedną knajpę przy drodze kilkanaście kilometrów dalej. Jak już wiemy gdzie to pada pytanie co warto zjeść. Zachwala baraniny, zupy z barana, kotlety z barana. Świniny chyba u nich za wiele nie ma więc dajemy się namówić. Ojj gościu gdybyśmy cie teraz dopadli w swoje ręce za to co nam poleciłeś... !

Znajdujemy w końcu tę knajpę, ceny wysokie ale chyba nic innego w okolicy już nie znajdziemy. Chłopaki zamawiają zupę na baranich żeberkach ja idę na całość i biorę baraninę grillowaną. Czekamy prawie godzinę, są w końcu zupy. Nie wiem jak to ubrać w słowa żeby nie użyć zbyt wielu przekleństw. Ogólnie była to pomarańczowa woda z pływającą w środku dętką która imitowała baraninę. Śmiałem się mocno jak widziałem ich męczących się z odgryzieniem kawałka mięsiwa. Śmiałem się dopóki nie dali mi spróbować. Czegoś takiego nigdy jeszcze nie jadłem. Nie dało się ukroić, odgryźć, urwać, nic. Stara opona i do tego ten smak. Mhhmmmmm, nie wiem jak to możliwe ale żeberka u tego barana były chyba w bliskiej odległości jąder bo fetor był okrutny.



Jak mówi stare przysłowie ten się śmieje kto się śmieje ostatni. Rolę się odwróciły kiedy przyszedł mój grillowany tryk. Poddałem się po dwóch kęsach, twardość podobna do tego z zupy ale bukiet smaków znacznie bogatszy. Smak jąder przeplatał się z nutą węgla z grilla. Zostawiliśmy tam niemało pieniędzy, odjechaliśmy głodni ale apetyt skutecznie został zabity smakiem.

Mamy w planie zobaczyć jeszcze dziś klasztor Noravank. Droga zaczyna wjeżdżać między skały i do samej świątyni prowadzi przez wąwóz.

















Wracając z klasztoru zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Po fajnym kimaniu w Udabno zaczynamy szukać czegoś podobnego. Zazwyczaj rozbijaliśmy się z dala od wszystkiego ale dobrze jednak jest posiedzieć z ludźmi. Szukamy kempingu. Korzystam z dobrodziejstw techniki i z bazy danych Garmina wynajduję jakiś camp w górach. Po drodze robimy zakupy i jedziemy wąską drogą w górę.







Tym razem GPS zrobił nas mocno w chu*a, dojechaliśmy co prawda do punktu ale był on właśnie tutaj. Gdzie ten UAZ i dziadek z laską.



Trudno, nie wracamy już na dół. Dookoła przecież tyle niesamowitych miejsc. Zjeżdżamy z drogi na dużą łąkę. Dojeżdżamy do najbardziej wyjebistego miejsca w którym kiedykolwiek spałem. Mam tutaj na myśli widok. W dupie mamy rozkładanie namiotów, bierzemy wino i idziemy oglądać zachód słońca.











W międzyczasie przyjeżdża do nas biały UAZ z logo kozicy na obu drzwiach. Okazuje się, że jesteśmy w jakimś parku krajobrazowym czy narodowym a kierowca samochodu jest jego strażnikiem. Na szczęście nie ma problemu żebyśmy tutaj zostali, chciał tylko sprawdzić kto to.



Jak tylko zachodzi słońce na niebie pojawia się milion gwiazd. Najbliższe źródło światła jest pewnie dobre 30km od nas więc jest ciemno jak w d. ale za to widok nieba niesamowity. Mimo tych okoliczności przyrody noc mam niespokojną. Wysoka trawa ciągle ociera o namiot a ja cały czas mam wrażenie, że ktoś chodzi po naszym obozie. Dwa razy wychodzę z namiotu ale okazują się to fałszywe alarmy. Rano jednak nie jesteśmy sami, stoi koło naszych motocykli jakiś typ. Z wyglądu zupełnie jak miejscowy pastuch pilnujący krów. Legitymuje się jednak jako ranger, strażnik parku. Okazuje się, że nasz pobyt tutaj jest nie do końca legalny. Ciężko mi się z nim dogadać bo ani angielski ani ruski nie idzie ale tłumaczę, że wczoraj był tutaj ktoś od nich w oficjalnym wozie, w mundurze. Pastuch robi wielkie oczy bo nie wie o kim mówię. Dzwoni do kogoś z centrali, tam podobno jest pani mówiąca po angielsku. Wręcza mi w końcu telefon i z rozmowy dowiaduję się, że musimy do nich przyjechać, zameldować się i coś zapłacić za wjazd do parku. Czar tego miejsca prysł. Pakujemy bambetle i jedziemy do miasta szukać bazy parku.









Na miejscu już po angielsku tłumaczymy się, że kompletnie nie wiedzieliśmy o obszarze chronionym. Mówimy również o strażniku, który odwiedził nas poprzedniego wieczora. Miny ludzi w biurze takie same jak pastucha o poranku. Jakim strażniku? Przecież my nie mamy nikogo takiego, naszym strażnikiem jest właśnie ten gość, który stał rano przy naszych namiotach. Ja zgłupiałem kompletnie. Ktoś w samochodzie z logo parku, w mundurze, opowiadający nam o okolicy, o zwierzętach a w centrali nie mają pojęcia o kim mówię? Znają za to kogoś, kto wypasając krowy przyuważył nas, że śpimy na polance. Dziwna to była sytuacja ale po dłuższych negocjacjach skończyło się na tym, że nic nie musieliśmy zapłacić i całe szczęście bo chcieli po kilkadziesiąt złotych od łebka.

Tego dnia dosyć asfaltu, jedziemy gdzieś w bok. Kierujemy się z powrotem na północ.









Kilka serpentyn i znowu wjeżdżamy na wyżynę, nie wiadomo kiedy jesteśmy na grubo ponad 2000m.n.p.m. a u góry już płasko.

















Przez pomylenie drogi pierwszego dnia musimy teraz nadrobić trochę kilometrów. Kierujemy się z powrotem nad Sewan bo na wieczór jest w planie fajna miejscówka do rozbicia namiotów.









Jedziemy asfaltem wzdłuż zachodniego brzegu i dalej odbijamy na zachód, jesteśmy już całkiem niedaleko. U podnóża kupujemy kilka butelek taniego wina i w drogę, mamy kilkanaście kilometrów podjazdu na niemała wysokość. Jesteśmy u podnóża wulkanu Aragac, najwyższego szczytu Armenii. Droga do góry łatwa. Nie spodziewałem się tego bo prowadzi wąskim, rozsypanym ale jednak asfaltem.

Ostatnio edytowane przez dżony : 13.10.2016 o 02:27
dżony jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 13.10.2016, 02:26   #58
dżony
 
dżony's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2013
Miasto: Złotów
Posty: 433
Motocykl: DR 650 SE
dżony jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 3 tygodni 2 dni 21 godz 18 min 24 s
Domyślnie

Wjeżdżamy na ponad 3200m.n.p.m.



Tak się składa, że jest to dokładnie półmetek naszego wyjazdu. Jest to również najwyższe miejsce na jakie uda nam się wjechać. Widok u góry jest niesamowity. Dookoła sporo śniegu. Topniejąca woda płynie wszędzie.















Między kamieniami rozbijamy namioty. Marcin z Maciejem mają chęć wejść jeszcze wyżej. Faktycznie niecodziennie jest okazja przebywać na tych wysokościach. Pakują wino do plecaka i idą w górę. Ja odpuszczam bo w moich plastikowych butach crossowych męczarnią byłoby wejście po tych kamieniach.







Każdy dokłada swoją cegiełkę.



No i piosenka godna szczytu. Udaje im się wejść jeszcze dobre 300 metrów w górę, pewnie długo nie pobiją tego rekordu wysokości.



To była najwyższa a zarazem najzimniejsza noc wyjazdu. Nad ranem na pewno był przymrozek bo namioty całe oszronione. Noc spędzona w letnim śpiworze dała w kość ale dla takich poranków jestem w stanie to znieść



Zjeżdżamy na dół i kierujemy się w stronę granicy. Po drodze ustrzelił nas jeszcze na fotoradar patrol milicji. Widziałem ich z daleka i zwolniłem ale mimo to było dla nich za szybko. Podobno w tym miejscu było ograniczenie do 80km/h a ja miałem 91. Pokazują nam zdjęcie a na nim trzy motocykle i samochód, który właśnie zabiera się za wyprzedzanie nas... Na nic tłumaczenia, że nie wiadomo czyja prędkość została zmierzona. Z taryfikatora wychodzi mandat coś około 40$. Targujemy się ile da, w końcu staje na tym, że jak piszu to 40$ a jak nie piszu to 20$. Jasna sprawa. Milicjant dostaje w łapę dwadzieścia baksów i puszczają nas wolno.

Ciekawe jest to, że to pierwsza łapówka, którą zapłaciliśmy. Dotychczas przejechaliśmy Białoruś, kawał Rosji z Dagestanem i Czeczenią włącznie, Gruzję i dopiero teraz taka sytuacja. Chyba mamy ciut szczęścia

Do granicy jedziemy już spokojnie kontrolując prędkość. Na przejściu oczywiście czeka nas wizyta u brokera, bez tego celnicy nie chcą w ogóle oglądać naszych paszportów.



Wchodzimy do jakiejś piwnicy, w której na każdej ścianie wiszą absurdalne zakazy palenia. Absurdalne dlatego, że nie widzę schodów tak gęsto od dymu. W sutenerze za wysokimi biurkami siedzi dwóch sprawców tego smogu. Dwóch brokerów odpalających dosłownie papierosa od papierosa. Wręczam im dokumenty, zaczynają klepać w klawiatury i po chwili na kartce piszę nam kwotę do zapłacenia - 12600 pieniędzy. Ja kto !? Przecież miało być 7600. Nie chcą mi uwierzyć, pokazuje im kwity z ostatniej granicy gdzie mam napisaną kwotę do zapłacenia przy wyjeździe. Drapią się po głowie, znowu klepanie w klawiatury, trzy papierosy spalone i wychodzi im 8600 pieniędzy. Nie, nie, nie kiwam palcem. Na prawdę nie mieliśmy nic kasy bo zostawiliśmy sobie tylko tyle co miało być potrzebne. Nie o to już nawet chodziło ale o jakieś minimalne zasady w tej całej biurokracji gdzie każdy kwoty do zapłacenia wymyślał na poczekaniu. Nie ugiąłem się i ostatecznie wyszło, że Polska-Armenia to dwa bratanki i na tej podstawie mamy rabat czyli 5600 do Ararat Bank (czyli tak jak na wjeździe, opłata stała) a 2000 dla brokera. Da się? Da.

Nie jestem do końca pewien w tym stwierdzeniu i mogę się mylić ale z tego co zauważyłem to kwotami stałymi na których nie ma widełek są strachowka czyli OC i opłata do banku. Reszta opłat idzie dla brokera i jak widać, może skasować i 2000 jak i pewnie z 10000 pieniędzy.

Jesteśmy z powrotem w Gruzji czyli jakby już u siebie, niby jeszcze nie Europa ale jakby już bardziej swojsko

Jedziemy w stronę Vardzi, skalnego miasta.





Tam z polecenia polskiej ekipy spotkanej pierwszego dnia naszego pobytu w Gruzji wiemy już gdzie uderzyć na nocleg. Podjeżdżamy pod bar przy samym skalnym mieście. Wiemy też już jak podejść gospodarza żeby pozwolił się rozbić za darmo na jego terenie. Znamy i sekretne miejsce w okolicy ale to zostawimy sobie na wieczór. (Dzięki Zofia i Lewar!)

Korzystając z bieżącej wody doprowadzamy się trochę do ładu, pranie gaci i innych części ciała.



Bierzemy od gospodarza baniaczek wina i siadamy do stołu. Przy barze widać, że szykuje się jakaś impreza, na stole pojawia się coraz więcej jedzenia, w końcu zaczynają się schodzić goście. Ohoo, będą urodziny. Zabawa powoli się rozkręca i zostajemy zaproszeni do stołu a tam już z górki. Wino leje się dużym strumieniem. Ciężko nam się z nimi dogadać bo jedyną osobą mówiącą po rosyjsku jest dziadzia w białej koszuli stojący obok mnie, bardzo sympatyczny i otwarty. Mieszkał kiedyś w Abchazji ale odkąd Rosjanie zaczęli się tam mocno udzielać został przesiedlony w głąb kraju. Znał kiedyś wielu polaków, przyjeżdżali do niego na "wakacje". Jak się później okazało przywozili mu zachodnie towary, głównie dżinsy a z powrotem zabierali złoto.



Zabawa była całkiem fajna ale od początku widziałem, że jednemu z biesiadników nie pasujemy. Patrzał na nas krzywym wzrokiem często rzucając jakieś docinki. Nie rozumiałem kompletnie ponieważ mówił po gruzińsku ale dało się wyczuć co ma na myśli. Kilka razy pytałem dziadzi czy nie przeszkadzamy, w każdej chwili mogliśmy iść do siebie. Zapewniał, że jesteśmy teraz jego gośćmi i mamy się niczym nie przejmować. Zacząłem się jednak przejmować kiedy sytuacja zrobiła się napięta. Między imprezowiczami wyrosła jakaś kłótnia, najpierw słowna a później i siłowa. Zaczęły się wyzwiska i przepychanki. Szarpali się wszyscy i młodzi i starzy i nawet dziadzię w białej koszuli popychali. Szkoda mi go było ale to był dobry czas na odwrót i skorzystanie z tajnego miejsca.. 8)

W okolicy baru stał blaszany barak, buda obita falistą blachą. Jednak to co w środku było istotne.



Mnisi z pobliskiego klasztoru wywiercili kiedyś dziurę w ziemi, kilometr w głąb. Trysnęła gorąca woda, no i tak płynie do dziś Woda miała pewnie ponad 40 stopni, w połączeniu z dużą ilością wina dawała uczucie błogości. Można było odpłynąć i to na dobre.



Odmoczyliśmy się za wszystkie czasy. Wyszliśmy pewnie po godzinie albo dwóch. Sytuacja na urodzinach już się uspokoiła, wszyscy już mocno pijani ale zaprosili nas do stołu po raz kolejny. Nasze stany umysłu mocno nie odbiegały od nich więc dogadywaliśmy się już świetnie mimo bariery językowej. Zdjęcia rozmazane ale przynajmniej dokładnie oddają to co wtedy widziały moje oczy. Zdrowia!



dżony jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 13.10.2016, 08:57   #59
RonDell
 
RonDell's Avatar


Zarejestrowany: Sep 2014
Miasto: Mała Polska
Posty: 541
Motocykl: RD07a
Przebieg: 41214
Galeria: Zdjęcia
RonDell jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 5 dni 7 godz 50 min 16 s
Domyślnie

MEGA
__________________
A Man of Nomadic Traits
RonDell jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 13.10.2016, 09:04   #60
Rychu72
 
Rychu72's Avatar

Zapłaciłem składkę :)

Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: wilidż Opole
Posty: 2,551
Motocykl: CRF 1100
Przebieg: 0 kkm
Rychu72 jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 dni 5 godz 39 min 49 s
Domyślnie

Szkoda, że omineliście worek Armeński prowadzący do granicy z Iranem. Bardzo ładne widoczki ...... i te monolityczne góry po stronie irańskiej.
Rychu72 jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz


Zasady Postowania
You may not post new threads
You may not post replies
You may not post attachments
You may not edit your posts

BB code is Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wł.

Skocz do forum

Podobne wątki
Wątek Autor wątku Forum Odpowiedzi Ostatni Post / Autor
Kaukaz przez Turcję. chemik Przygotowania do wyjazdów 14 28.01.2018 18:20
“LT Enduro season opening 2016”, 2016 April 16-17 Drak'as Imprezy forum AT i zloty ogólne 0 07.03.2016 16:01


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:01.


Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.