21.09.2012, 23:19 | #61 |
sandtrooper
Zarejestrowany: Mar 2010
Miasto: Wawa
Posty: 39
Motocykl: XT660Z & WR250F
Online: 3 dni 18 godz 41 min 4 s
|
No się zebrałem i obejrzałem filmiki z tego dnia - a nudne, bo sam asfalt dzisiaj - ot, dojazdówka.
Ale coś tam wybrałem. Na start - wyjazd po schodach. Normalnie po schodach, to się zjeżdża jak z górki, właściwie nie czuje się różnicy. Ale tu był zakręt, a kamera, która zrobiła poniższe zdjęcie stoi na wielkiej, betonowej donicy, zwanej gazonem, która tylko wołała do nas: no, rozpędźcie się chłopaki choć trrrroszke Potem wzmocnieni koniaczkiem od miłego pana z kałachem rozpoczęliśmy mozolny powrót na północ, do Goris. Specjalnie wrzucam sporo zdjęć, żebyście poczuli, to co i my czuliśmy: Taaaa, my to byliśmy po koniaczku, więc nam się podobało, ale Państwo przed telewizorami - zapraszamy do przyłączenia się do pani: Po drodze mijaliśmy fajnych tubylców: A potem już skalny mostek, z którego jest niedaleko do Goris (operuje nazwami miast, co niewiele mówią, ale na dole posta jest mapka - mozna zerknąć). A z Goris w prawo do Górnego Karabachu. Dla odmiany sporo winkli i ładne widoki. O, i góry! Tam też mają góry. Ale widoki się poprawiają, jest i kościółek o, i to różowe dobre. Pięć, aaalbo nawet szesć!!! Dobrze, że zwolniliśmy przy pani Różowej, bo zaraz z nią stali Nas pewnie i tak by nie ruszali, ale pani w różowym i tak dziękujemy Po drodze odwiedzamy to Suszi, ale z kamerek nic ciekawego tam się nie zarejestrowało, obiadek był pycha! Te gołąbki w liściach winogron polane zsiadłym mlekiem. No czad. Potem stolyca - Stepanakert. Nic szczególnego. Znajdujemy urząd, załatwiamy papiery - wnosimy opłaty i wyjazd na abarot całą drogę z powrotem w stronę Goris. Widoczki cudne, asfalt malina - jeśli jest W końcu docieramy do 'granicy' Karabachu, pokazujemy panom papiery, czyli tak naprawdę, czy zapłaciliśmy za pobyt i miło żegnani oddalamy się na zachód w stronę Goris. Mijamy Goris i jedziemy tą samą drogą co wczoraj na ten tam Yegenbandzior, czy jak mu tam. Droga - marzenie czoperowca: falujące wzgórza ku zachodzącemu słońcu. Niee, no bardzo fajnie, tylko - oślepia strasznie Czasem zdarzy się konieczność pokonania paru stromszych wzniesień A w okolicach Yenkbandzioru wjeżdżamy w fajne skały W końcu dojeżdżamy do skrętu w dolinę prowadzącą do Norawang. Zaczyna się wąsko Potem się poszerza W końcu dojeżdżamy do kościółka Sam kościółek - no ładny, majek wrzucił sporo fotek, ale ta dolinka... Potem wracam do głównej drogi i ruszamy dalej na wschód. Kupujemy wódę i wino i biwakujemy w dolince przy drodze Dzisiaj był dzień wyłącznie po asfalcie! Zero zjazdu na boki, ale skoro kończymy go bogatsi o 2,5 litra czaczy i 2 litry domowego wina - to przecież nie powiemy, ze był to kiepski dzień) No i mapka: Zjadłem A w Stepanakert, ale już mi się nie chciało od nowa JPGa robić. Sorki! PS: sam jeździsz jak dupa! Ostatnio edytowane przez beniec : 21.09.2012 o 23:35 |
22.09.2012, 16:27 | #62 |
Zarejestrowany: Oct 2009
Miasto: Warszawa
Posty: 206
Motocykl: skuter CRF 1000
Online: 1 tydzień 3 dni 8 godz 28 min 0
|
Dzień 14
2012-06-14 Ararat i miasto w skale AM - GE km 452 Pobudka w dolinie. Słońce romantycznie zagląda do namiotu. Na śniadanie wyjątkowo: wódka ze śledziami. Jakoś pozostałe żarcie się pokończyło. Pakujemy graty. Smarujemy łańcuchy i ruszamy. Jedziemy. Za resztkę kasy armeńskiej tankujemy. Chyba za mało kasy pobraliśmy. Przejechaliśmy 470 km na zbiorniku. Nieźle. Zjeżdżamy z gór i na horyzoncie wyłania się Ararat. Czyli ośnieżony wulkan. Szkoda, że po drugiej stronie granicy. Napieram główną trasą na Erewań. Po prawej stronie wzgórza, po lewej Ararat. Szeroka, prosta i gładka jezdnia. Mijamy wycieczki motocyklowe. Widać, że tu może każdy dojechać. Szukamy po lewej klasztoru. Kolejnego punktu obowiązkowego dla gości w Armenii. Ładnie tu. Znajdujemy - dojeżdżamy, a tam... Pilnujący parkingu chcą od nas kasę! Za postawienie motocykli na parkingu i możliwość podchodzenia pod górę do świątyni? No nie. Chyba nas nie znają. Zjeżdżamy z asfaltu i robimy off-a na drugą stronę. Piękny widok na Ararat i na kościółek. I za darmo. Jesteśmy jakieś 100-200 metrów od granicy tureckiej i czujemy na plecach wzrok snajperów. Nie wiadomo tylko po której stronie granicy oni są. Wracamy do głównej i kierujemy się na Erewań. W mieście kontrasty. Nowoczesność i bieda. W banku pobieramy jeszcze garść kasy. Na wylocie z miasta zatrzymujemy się pod budką z napisem kebab. Zamawiamy. Pan opieka. I podaje. Pycha. Jedziemy na północ. Skręcamy na drogę w góry - mamy podjechać pod schronisko turystyczne. Podobno z tamtąd widać Ararat. Jedziemy pod górę. Droga coraz gorsza. Widoki coraz ładniejsze. W oddali majaczą góry pokryte śniegiem. Skręcamy z głównej na bok. Przejeżdżamy przez piękną dolinkę, którą płynie rzeka. Na końcu dolinki - ruiny zamku. Oczywiście nie wchodzimy do środka. Zamek już widzieliśmy kiedyś. Może w Malborku.. Jedziemy dalej w góry. Mijamy namioty pasterskie i stada zwierząt. W końcu trawy robi się coraz mniej, a kamieni coraz więcej. Nawt miejscami jest ten biały. Ale nadal jakiś asfalt jest. Dojeżdżamy do schroniska, obserwatorium astronomicznego i jeziorka. No pięknie. Beniec się zamyślił. Jesteśmy na 3050 mnpm. Zrobiło się romantycznie. To teraz trzeba z powrotem - bo to jedyna droga jest. Wśród kamieni. Piękny strumyczek górski. Na górze śnieg. Na dole bez śnigu. Aż i motocyklom się czule zrobiło. Tu zagadka dla globtrotuarów. Czego zapomniał ten motocyklista? Odpowiedź banalna. Zapomniał wypić. Próbowaliśmy jazdy po śniegu. Ale szybko zrezygnowaliśmy. Po drodze sprzęt polowy. Odcinek dojazdówki. Nuda. Gumri. Nic nie pamiętam. Dojeżdżamy do granicy. Wstępujemy do ostatniego sklepu wydać ostatnią gotówkę. Oczywiście za dolary też kupujemy. Granica bezstresowa. Jedziemy asfaltem. Aszalkalaki. Zjeżdżamy z asfaltu. Kierujemy się do skalnego miasta. Wg GPSa i mapy. Jakoś jedziemy. Dojeżdżamy do małej wioski. Stajemy pod małym kościółkiem, tuż obok dużego SILOSA. Zaczyna się sciemniać - a tu nie widać postępów. Podbiega dzieciarnia. I tłumaczą nam na migi, że Wardzia to właśnie tędy. Podjeżdżamy na krawędź wąwozu.. Oszjapiórkuję. Faktycznie dziura jak ta lala. I kamienista droga w dół. Zatrzymuję się by popodziwiać. I zabrakło mi paru centymetrów. Jednak rozmiar ma znaczenie. Zjeżdżamy co chwila robiąc zdjęcia. Nawet skalne miasto trochę widać. I tak w dół. Po drodze robiąc zdjęcia. Aż do wioski. Tu parking. Piwko i z buta oglądać kamienie. Znaczy dziury w kamieniach. Ale dolinka z dołu wygląda imponująco. I droga którą przebyliśmy. I nawet widać silosa z pod którego zaczynaliśmy. Łazimy i oglądamy. Dotykamy. I w dół trochę też.. I cerkiew czynna. I dziury jakieś. Że niby tu mieszkali Ale widoki ładne Aż się pytanie nasunęło: Po co w ogóle zsiedliśmy? No widoki ładne. A turyści tylko zdjęcia by robili.. Mogliby to jakoś urządzić.. I znów w dół trzeba iść. Moria czy jak? Kończymy zwiedzanie oglądając jeszcze raz z dołu. I przeciwną jakże śliczną ścianę dolinki. Jako, że chodzenie nam nie wychodzi - zatrzymujemy się nad rzeczką na "campingu". Piszę w ciapkach bo nie było to oznakowane miejsce. Ale pozwolili się rozbić. Zjadamy zupkę. Popijamy browarem i czaczą. Padam do namiotu a beniec.... Znika. Pojawia się w środku nocy bełkocząc, żeby mu pomóc znaleźć flaszkę bo musi komuś dać. Ulegam. Ze dwie godziny potem budzi mnie i błaga, żeby mu pomóc się rozebrać. Tu byłem nieugięty. A zresztą.. ... niech sam opowie... PS Pewnie że jeżdżę jak dupa. Dopiero się uczę!
__________________
majek-zagończyk dwa litry Yamahy |
27.09.2012, 18:18 | #63 |
sandtrooper
Zarejestrowany: Mar 2010
Miasto: Wawa
Posty: 39
Motocykl: XT660Z & WR250F
Online: 3 dni 18 godz 41 min 4 s
|
Dzień 14
Na wstępie zaznaczę, że wyjeżdżając z domu powiedziałem, że jadę na dwa tygodnie. Powiedzmy, że od jakiegoś czasu odczuwam jakąś dziwną presję Pobudka w dolince, śledzie na śniadanie i w drogę! I pojawia się on/ona? - Ararat. I bliżej: Jedziemy do niego od strony południa. I naprawdę robi wrażenie i warto nawinąć tych fefdziesiąt asfaltowych kilometrów, żeby go zobaczyć. Cerkiew pod samym Araratem odpuszczamy. Ci lokalni ciecie chcieli chyba kasę za wjazd do tej cerkiewki, tak czy inaczej olaliśmy i pojeździliśmy pomiędzy cerkwią a górą. Nic specjalnego offroadowo, ale widoczki ładne. Potem na północ i wjechaliśmy do stolycy - Erewania. Nie ma obwodnicy więc musieliśmy się wbić w samo miasto. Po zjedzeniu pycha kebabów wyjechaliśmy z miasta i pojechaliśmy.. nie, majek nie w góry pojechaliśmy na Aragat - mniejszą górę, podobną do Araratu. Wieeeelka góra. Na dole dołączyłem wykres wysokości z dzisiejszego dnia. Chyba bez problemu znajdziecie, gdzie jest podjazd na Aragat. No to jedziemy: I znów Durmitor Kamerka się zasyfiła, ale te pasterskie siedziby były super. No i końcówka. Dalej na szczyt tylko górskie ścieżki - jako miękkie kaczki - odpuszczamy. Jesteśmy na ponad 3000mnpm, startowaliśmy z Erewania, jakieś 2000m niżej. FUJ! CIEPŁA! Jak sam wlazł, to niech teraz wylezie! No i zjeżdżamy. Drogę przebiegł mi wielki wąż. Widać go na fotce. Porównajcie jego długość z furtką przy tej zamkniętej bramie. No spory był. Potem droga na Goris i do granicy. Trochę nudna. Tu majek zdradziecko mnie zaraz wyprzedzi. Potem granica. Przed granicą zakupy - koniaczek i takie tam. Granica pełny luz. Potem w Gruzji znów nuda, a tuż przed Ashalkalaki w lewo na szutry w stronę Vardzi. Szuterki fajne, ale kurzyło, więc foty nijakie. A tu poczuliśmy się jak w PL - ktoś posadził w stepie las, taki chamski, pod linijkę jak u nas. Brzydal. Aż dojechaliśmy do doliny, na której drugiej ścianie było miasto skalne. Trzeba tam tylko zjechać. Bardzo polecam wszystkim tę drogę. Sama w sobie nie jest trudna, ale przepaście tuż za krawędzią drogi, zwłaszcza na agrafkach sprawiają, że nikt się nie nudził. No i potem zwiedzanie skalnego miasta - bez rewelacji i biwak obok knajpki nad samą rzeką. Na początku nic nie zapowiadało późniejszych wydarzeń. Ot, kolacyjka, pifko, czacza. Potem majek zgłasza, ze już czas chrrrr, a ja czuje, że coś jest nie tak, że jeszcze nie czas na namiot. Siadam z browarem nad rzeką. Śliczna jest. Jeszcze górska, ale już nie taki hałaśliwy wariat-potok. Podchodzi jakiś Gruzin. Zaczynamy gadać. No, ale co jak tak sam tu siedzę, oni tam przy stole... Niby się migam, ale w końcu idę. No i się zaczyna - serki, pomidorki, wódeczka, czacza, co tam kto lubi. Jest ich pięciu, super gadają po rusku. Są dziani, to nie są fajni lokalersi spotykani przy drodze. Gadamy jak zwykle, o wszystkim i o niczym. Dowiaduję się, że należą do ścisłej opozycji wobec Sakaszwilego - obecnego prezydenta Gruzji. Potem pamiętam coraz słabiej. Obdarowuję ich naszą wódką, oni nam dają koszulki z jakimś tam gruzińskim napisem. Fajne. Mówią, że jak gdzieś się pojawimy w tych koszulkach, to wszelkie drzwi staną przed nami otworem, w całej Gruzji. Dalej, to tak jak majek pisał. I nie pomógł mi zdjąć spodni z butów enduro - cham! z kim ja jeżdżę. Taki kolega. Padam spać. Czuje, że ranek będzie wspaniały I jeszcze obiecany wykres wysokości: Wjazd na Aragat widać między 150-200km, no i zjazd w dolinę do Vardzii też ładnie wygląda. I track: |
02.10.2012, 18:18 | #64 |
Zarejestrowany: Oct 2009
Miasto: Warszawa
Posty: 206
Motocykl: skuter CRF 1000
Online: 1 tydzień 3 dni 8 godz 28 min 0
|
Dzień 15
2012-06-15 Hej w góry w góry! GE 262 km Jak co dzień pobudka. Tym razem okraszona chorobą wysokościową beńca. Czekałem cierpliwie aż pierwsze objawy miną. Beniec zamówił miejscowe oranżadki. Jak butelki wyschły - spróbowaliśmy metod alternatywnych. W końcu jakoś poszło. Na śniadanie chleb z serem, piwko. Przed jazdą tradycyjny koniaczek i ruszyliśmy. Najpierw był jakiś zamek. Potem spotkaliśmy kolarzy z kraju. Po pogaduszkach i wypiciu kielicha za powodzenie dalszej drogi - pojechaliśmy dalej. Po drodze był jakiś zamek. I pomnik królowej Jadwigi. Albo jakiejś innej - ale nie schodziliśmy z motocykli. Popatrzyliśmy na mapę i beniec twierdził, że mamy jechać asfaltem dokądśtam. Zaperzyłem się i przekonałem go do jazdy inną drogą. Mniej asfaltową (wg mapy). Dojechaliśmy do miejscowości Akhaltsikhe i skręciliśmy w stronę gór - w stronę rezerwatu. Droga asfaltowa.. Potem jakby mniej.. Aż dojeżdżamy do szalbanu. Przy szlabanie leśniczówka. Podchodzi leśniczy i spisuje nas.. Okazuje się, że on tu dba o las i pilnuje, żeby ten kto wjeżdża też wyjechał. Daliśmy się spisać, i zostaliśmy zaproszeni na wódeczkę. Że niby droga kręta to łatwiej będzie jechać. Wypiliśmy i pogadaliśmy. Jednak Kaczyński zrobił nam tam dobry PR. Jak ruszaliśmy do szlabanu dojechała łada i mercedes - nie wiem dokąd chcieli jechać. My zresztą też nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy. Zaczęły się góry. I widoki. Po drodze pragnienie zaspakajaliśmy w strumieniach. W górach motocykle się pasły. Droga była raczej górskim szlakiem. Za to trawniki zieleniały. Zdjęcia na tle gór są fajne. Na jednym ze zjazdów po kamieniach oparłem się o bandę - znaczy gleba. Ale pojechaliśmy jednak dalej. Po drodze mijaliśmy kowbojów na koniach i osłach. Naprawdę zacny to widok - gość na koniu z miską cynową przytroczoną do siodła. W pewnym momencie okazało się, że nie domknęliśmy sakwy i .. Zgubiliśmy flaszkę z żołądkową. Na szczęście poszukiwania okazały się owocne i odzyskaliśmy zgubę. Na szczycie (albo w okolicy) spotkaliśmy dwa pajero z rodzinkami. Nam było nie łatwo wjeżdżać - oni mieli ubaw po pachy. No i nieśmiertelny transit - tak spotkaliśmy transita na kamienistej serpentynie. Kamienistej czyli dwa kamienie na szerokość drogi. Beniec też był w górach. A krajobrazy były. Lasy też. I motocykliści. Kawłki gór były bardzo blisko. Niektóre choinki miały brody do samej ziemi. Robiliśmy wiele postojów. A niektóre przy uroczych wodospadzikach. Po kilku godzinach po górskich serpentynach - zaskoczył nas znak drogowy. Aż dojechaliśmy do SUPERhiperMEGA gładkiego asfaltu. Nie potrafiliśmy się na nim odnaleźć. Wjechaliśmy do jakiegoś kurortu. Nowe hotele, place zabaw, restauracje. Beniec zapatrzony w cywilizację LEDWO dostrzegł kolczatkę rozłożoną na asfalcie. Dym poszedł spod kostkowych opon, na zblokowanych kołach wykonał skręt i minął kolczatkę o 20 cm. Ja mając czas i miejsce wcelowałem w furtkę. UROCZO. Zatrzymujemy się w małym sklepiku i kupujemy wodę borjomi - taka miejscowa nałęczowianka. Całkiem znienacka po 130 km przejechanych na rezerwie beńcowi kończy się paliwo. Dolewamy z bukłaczka i w Kutaisi tankujemy. Po czym wyszukaliśmy MCDonalda (wierząc w WiFi), ale zjedliśmy w okolicznej budzie. Jak zwykle było pysznie. Po czym oczywiście wstąpiliśmy na WiFi okraszone drobną kawą i lodzikiem. I tu największa tragedia wyjazdu. Beniec zgubił/ zostawił chusteczkę. Niebawem zorganizujemy wyprawę ratunkowo-poszukiwawczą. A potem pojechaliśmy dalej na północ. Licząc, że tym razem Kaukaz się nie upomni o opady. Nawigujemy na saminiewiemynaco, byle kierunek utrzymać. Asfalt coraz dziurawszy - tak jak lubimy. I tak w pięknych okolicznościach przyrody, jadąc drogą bitą - piaszczysto-gliniastą dojechaliśmy do standardowego momentu postoju - czyli godziny przed zmrokiem. Akurat byliśmy nad piękną górską nad wyraz szeroką rzeką. Zjechaliśmy na pole nadrzeczne. Nalałem wieczorną porcję czaczy. Nazbieraliśmy chrustu na wieczorne ognisko. Zaczęliśmy rozstawiać namiot. A tu nagle NIESPODZIANKA. Podjeżdża Hyundai. Wysiada z niego 3 gości. Mają policyjne koszulki polo i klamki wetknięte za paski. I tłumaczą nam, że my tu nie możemy nocować. Że wilcy i niedźwiedzie. I w ogóle to musimy już jechać. I że oni nas odwiozą do granicy okolicy gdzie już będzie bezpiecznie. A my już dość jazdy mieliśmy. No ale cóż. Na władzę nie poradzę. Wypiliśmy dla kurażu żeby się nie rozlało i ruszyliśmy za policjowozem. I tak przeciągnęli nas jeszcze ze 20 km. Potem się zatrzymali i kazali jechać dalej. I powiedzieli, że dzwonili do kolegów z miejscowości następnej żeby nas odebrali. No to pojechaliśmy. Po ciemku po piaszczystej drodze. I już po kolejnych 15 km dojechaliśmy do wsi, gdzie już wolno było nocować. Ale jak jedna miejscowa starowinka zaproponowała nocleg z banią - nie trzeba nas było prosić. Oczywiście bania okazała się prysznicem ale i tak było pięknie. Miejscowi policjanci jeżdżą fajnymi autami. Beniec nawet chciał się zamienić. Sypialnia nam się podobała. Umyliśmy się w ciepłej wodzie a ja nawet obciąłem paznokcie. Więc poszliśmy spać. Mało kilometrów, za to po PRAWDZIWYCH GÓRACH.
__________________
majek-zagończyk dwa litry Yamahy |
03.10.2012, 02:23 | #65 |
Przygoda jest tuż za rogiem
Zarejestrowany: Jan 2009
Miasto: Warszawa
Posty: 97
Motocykl: KTM 690 Enduro
Online: 2 dni 15 godz 39 min 35 s
|
Oj fajno!
__________________
www.marokoenduro2011.blogspot.com |
03.10.2012, 10:21 | #66 |
Autobanned.
|
Dawać - bo mnie się strasznie podoba ta fotorelacja
__________________
Chromolę Afrykę wolę ...Hobbysta Afrykański.
|
03.10.2012, 21:56 | #67 |
sandtrooper
Zarejestrowany: Mar 2010
Miasto: Wawa
Posty: 39
Motocykl: XT660Z & WR250F
Online: 3 dni 18 godz 41 min 4 s
|
łooooboszzz, co to był za poranek.
Dobrze, że kaca nie miałem. Kac pewnie dopadłby mnie za pare godzin, na razie byłem nadal elegancko rozbawiony. Piwko i łeb w rzece zdecydowanie pomogły. Odnośnie wczorajszej popijawy - dziś pisząc relację wiem dużo lepiej z kim piłem. To byli członkowie Gruzińskiego Marzenia, które w parę miesięcy po naszej wycieczce wygrało wybory. Więc teraz ich koszulki, które przywieźliśmy do Wawy są trendi)) Wracając do wycieczki - zapytaliśmy lokalersów, co znaczą napisy na naszych nowych koszulkach, bojąc się, że to coś wieśniackiego. Powiedzieli, ze to opozycja, Gruzińskie Marzenie, że to oszołomy bez szans na zwycięstwo. Celnie. W ogóle z rozmów z ludźmi, które tam odbywaliśmy, to mogłoby się wydawać, że partia, której lider jest 'trochę ruski' w ogóle nie ma szans. Ale my gadaliśmy tylko z prostymi ludźmi na wsiach, widać duże miasta myślały inaczej. Dooobra, dość polityki. Ociężale się zwijam, majek wykazuje sporo cierpliwości - dzięki! Ruszamy. Nie jest łatwo. Droga jest bardzo wąska, a majek jedzie bardzo szybko. Ledwo daję rade To nie był dobry pomysł, żeby tak jechać, ale terminy gonią. Dodatkowym minusem był fakt, że wg map do Kutaisi mieliśmy asfalt. W terenie to spoko, na asfalcie jest niebezpiecznie. Rowerzyści: Gadamy z nimi krótko, od razu widać, jak inne to podróżowanie. Inne, nie znaczy, że gorsze. My wczoraj mijaliśmy Ararat, Erewan, Aragat, przedwczoraj byliśmy w Karabachu, a dzień wcześniej pod Iranem. Oni za to o wiele więcej mają kontaktu z ludźmi, jeżdżą po górach, mieszkają u pasterzy, boją się ich psów. My przed psami zwiewamy - oni muszą się bronić. Lecimy dalej. Zjeżdżamy w stronę żółtej drogi, która miała nas pięknie zaprowadzić do Kutaisi. Na mapie wyglądała ślicznie, myśleliśmy, że będzie asfaltowa. Taaak, majek też tak myślał, tylko, że teraz znów przebiegł maraton i znów mu się wszystko w łebie pobełtało. Asfalt przechodzi w szuter, szuter blokuje szlaban. I jowialny pan leśniczy - przegość!) No i znów mam spokój - kac nie dogoni przez następne parę godzinek Uwielbiam biesiadowanie z Gruzinami. Lecimy w góry. Najpierw jest pod górę. Stromo. Większość fotek wygląda, jakbyśmy jechali po alejkach w parku. One kłamią, jak majek! No i w końcu las ustępuje łysym połoninom. I po co jechać taki kawał? Koło nas, na Zakarpaciu też takie widoki dają: No i w końcu jest - PRZEŁĘCZ i za nią widok na północ - te góry na horyzoncie, to chyba znowu Kaukaz! Teraz proszę się wygodnie rozsiąś, można drzemać, bo będą foty ze zjazdu - znów za dużo, znów prawie takie same - przykro mi Pozdrowienia dla GPS.TSZODA.PL Już się znowu drzewiaście robi No i dojechaliśmy do cywilizacji. Nie ma to jak polatać po górach. Alkohol wyparowany, kaca brak - możemy zaczynać od nowa. Podczas postojów zastanawialiśmy się, czy dali byśmy tu radę bez kostek. No bo tyle km nawijamy po asfalcie na kostkach jak durnie, czy to warto, żeby tutaj przez pół dnia polatać? Ogólnie, bez kostek dałoby radę. Ale dla nas najlepszym wnioskiem okazało się sparafrazowane, stare porzekadło: "JAZDA W TERENIE BEZ KOSTEK, JEST JAK CAŁOWANIE LWA W DUPĘ. PRZYJEMNOŚĆ ŻADNA, A RYZYKO UTRATY ZDROWIA - BARDZO DUŻE" amen. Potem przejazd przez ten kurort, moje hamowanie przed kolczatką: I asfaltem śmigamy na Kutaisi Drzewko ścięli. I lądowanie pod MakŚmieciem w Kutaisi. A tragedią było nie zgubienie husteczki, tylko bufy. Bez bufy źle mi się jeździ. Zrobiłem sobie zastępczą z obciętej nogawki kalesonek Brubeka, ale piła. Z Kutaisi na północ, dziurawy asfalt, szutry, lecimy w stronę gór (tak dla odmiany Historię z obozem nad rzeką i policją majek opisał, o dziwo bez zmyślania. Dodam tylko, że panowie byli absolutnie uprzejmi. To nie były groźby i rozkazy, żadnego straszonka. Grzeczne prośby. Ciekawe, co by było, jakbyśmy jednak się postawili i powiedzieli, że nie. Ale, że my fajne chłopaki jesteśmy, to nie było 'sprawdzam'. I spaliśmy w wyrku, a nie na kamieniach nad rzeką. I jeszcze wykres: i mapka: Ostatnio edytowane przez beniec : 03.10.2012 o 22:07 |
04.10.2012, 13:35 | #68 |
Zarejestrowany: Oct 2009
Miasto: Warszawa
Posty: 206
Motocykl: skuter CRF 1000
Online: 1 tydzień 3 dni 8 godz 28 min 0
|
Dzień 16
2012-06-16 Mestia GE 409 km Budzimy się w łóżkach. Naprawdę miło jest. Postanawiamy pierwszy raz użyć kuchenki gazowej. Nie, żeby była potrzebna. No ale po coś ja w końcu wozimy. I tak do śniadania dziś kawa rozpuszczalna. W łazience spotkaliśmy sublokatorkę. Przed jazdą tradycyjny koniaczek. Zagryzany półsnikersem. No i jedziemy. Droga z dziurami. Asfaltu coraz mniej - ale twardo. Z reguły wzdłuż rzeki. Jakaś zapora się trafiła. I rozlewisko. A nad rzeką górują góry. Pod nami ubite szutrówki. A rzeki spływają. No sielanka. Drogi czasem wyryte w zboczach. A rzeka nadal w dole. W pewnym momencie widzimy przed sobą chmurę. Podjeżdżamy powoli. Nie widać wiele. Nie wiemy czego się spodziewać. Mgła jak ta lala. Ale to tylko chmurka na kilkaset metrów. Za nią w dolinie nad rzeką - miejescowość. Do której oczywiście nie wjeżdżamy bo i po co. Dalej mamy asfalcik dla plastikow. Przez 8 km. Naprawdę śliczny. I naprawdę szkoda kostek. Nawet jakiś pomnik postawili. Pomnik miecza? Pytamy policmajstrów czy to tędy. No jak nie jak tak. Za chwilę kończy się asfalt i zaczyna znów szuter. Trochę ubita ziemia. Trochę kamyczków. No niedzielna przejażdżka. Przejeżdżamy przez kolejne wsie. Droga coraz gorsza - ale nadal przyjemna. Jadę pierwszy. Beniec za mną. Na drodze we wsi sprzęt drogowy - poprawiają. Słyszę szczekanie, widzę w lusterku psa, który próbuje dorwać beńca. Patrzę w lusterko drugi raz - nie ma beńca. Heble. Wracam. Beniec na ziemi właśnie się zbiera. Okazuje się, że rozpędzony kundel uderzył z boku w przednie koło. I motocykl runął jak podcięty a beniec wyskoczył supermanem i zaatakował barkiem glebę. Podchodzą lokalesi. Oglądamy straty. Nie jest dobrze. Gmol się podgiął tak, że nie da rady zmieniać biegów. Na szczęście robotnicy mieli łom. (może trzeba taki wozić ze sobą?) Chwila robót ręcznych i będzie jak nowe. Zielone lasy i pola. Wreszcie pola się kończą i ruszamy w góry. Raz nawet się zatrzymaliśmy. Ale tylko po to, żeby nabrać wody do kamelbaków. I dojeżdżamy do drogowskazu do USHGULI. Znaczy, że droga jest poprawna. Jeszcze 23 km. Jeszcze przed przełęczą przejeżdżamy przez wioskę. Potem już tylko góry, wodospady. Strumienie i mostki. Zatrzymaliśmy się przed tym mostkiem - bo zobaczyłem śruby i druty wystające na krawędziach blaszanego poszycia. Przepchnęliśmy jeden motocykl. I zanim zaczęliśmy drugi - usłyszeliśmy silnik - z góry zjeżdżało auto terenowe. Beniec chciał odsunąć motocykl i .. Jak już go podnieśliśmy to odsunął. Za tym mostkiem był bardzo trudny kamienisty podjazd. Dobrze, że nie wiedziałem jak trudny. Musiałem napierać. W górze góry i chmury. A my jedziemy w górę. A na górze zielono. Aż się chce zdjęcia robić. I strumienie. Ładny ten Kaukaz z tej strony. Jadę pierwszy. Nagle wyjeżdżam za winkiel - a tu twarda ubita droga zmienia się w głębokie gliniane pełne wody koleiny. Zgodnie z teorią - odkręcam żeby przefrunąć. Przód poniósł się do góry, trafił na przeszkodę i.. Wylądowałem na bandzie. No ale latałem. Na szczycie - widoki powlają. Więc odpoczywamy na tapecie windowsa. Zajadając resztkę sera i chleba. Jadąc dalej trafiamy na śnieżny wąwóz. A potem już sielanka. No i upragnione wieżyczki we wioskach. (mało zdjęć wklejam bo ładniejsze są w sieci) Kawałek z Usguli do Mestii. Fajna droga. Twarda i w dolince. Oczywiście jak często - wzdłuż drogi słupy. Trochę pod górkę. A w oddali góry. W jednym miejscu dość żwawo płynąca rzeczka przecinała drogę. Podszedłem, obejrzałem. Wymyśliłem trajektorię jazdy. W praktyce - najechawszy na dużo większy niż się spodziewałem kamień - poderwało mi przód i wyleciałem w górę. Jakoś (nie mam pojęcia jak) wylądowałem na kołach na krawędzi drogi. Jeszcze ze 30 cm i bym spadł w dolinkę. Beńcowi się podobało. Potem droga wzdłuż rzeki wśród gór. Aż dojechaliśmy do Mestii. Betonowej i nowoczesnej. Więc nie zwiedzaliśmy tylko wypiliśmy po zasłużonym browarku. To zdjęcie miało być na końcu z podpisem "Dla Was.." ale chronologicznie jest tu więc proszę. Teraz już tylko asfalt. Jak jest Kaukaz - musi być jeszcze co? Deszcz. Więc zaczęło padać. Żegnamy się z górami. Jak pada coraz bardziej - zakładamy ortaliony. Coraz bardziej świadomi końca wycieczki jeszcze zwiedzamy jakiś mostek wiszący. Ujebawszy motocykle w kałużach. Dojeżdżamy do Poti. Szukamy plaży, ale znajdujemy tylko port. Robimy wieczorne zakupy (browar, chleb i ser..). Napieramy więc dalej na południe. Znajdujemy jakąś plażę nad morzem Czarnym. Piasek czarny. Kąpiemy się w morzu. Woda ciepła. W oddali grzmi - więc rozstawiamy dwa namioty. W jednym śpimy - w drugim gniją przemoczone ciuchy. Ser na kolacje.
__________________
majek-zagończyk dwa litry Yamahy |
04.10.2012, 14:25 | #69 |
Gość
Posty: n/a
Online: 0
|
Maładcy!
Tak, to mi się podoba. |
05.10.2012, 00:24 | #70 |
sandtrooper
Zarejestrowany: Mar 2010
Miasto: Wawa
Posty: 39
Motocykl: XT660Z & WR250F
Online: 3 dni 18 godz 41 min 4 s
|
Oj, spanie w wyrku raz na czas to fajna rzecz.
Zadowoleni, wyspani, najedzeni, umyci - ruszamy dla odmiany w góry. Ale spokojnie, to nasz ostatni dzień w górach. Od jutra będziemy Was bawić zapierającymi dech w piersiach relacjami z tureckiej autostrady widzicie świnkę? OINK! Wydawało nam się, że już wbijamy się w Kaukaz, że to już serio góry są, a to dopiero popierdółki były po drodze do Lantekhi. Ale bardzo urocze popierdółki No i wsie i przydrożne kundelki. To nie ten na zdjęciu mnie załatwił, to był inny, w innej wiosce, ale tamten się nie załapał. Za to ten mój nemezis załatwił mnie profesjonalnie. Pyknął przednie koło tak, że na 100% nic mu się nie stało. A mi wybił kierownicę z rąk i przy na szczęście niezbyt dużej prędkości - może z 50km/h zaliczyłem lot w lewo skos - klasyczny supermen z lądowaniem na lewym boku. Motocykl też na lewy. Tenerki to twardziele. Wcześniej jeździłem KTMem 690, ale poległ w dzwonie na asfalcie. Miałem poważne obawy wybierając na następce tenerke. Ale trzeba przyznac - dzielne z nich hucuły. A ten gmol, co się przygiął, to on już się przygiął jeszcze w Rosji, ale tak nie do końca. A teraz panowie z łomem zrobili tak, że był lepszy niż nowy Ja na szczęście OK, dopiero za tydzien, jak wrocilem do domu i usiadlem za biurkiem (i przestalem się ruszac), to w lewych żebrach tak mnie złapało, że poleciałem się prześwietlić. Ale to tylko miętka kaczuszka ze mnie wyszła, żebra były całe. No a tymczasem jedziemy dalej I cywilizacja: I to jaka! Na szczęście za Lantekhi cywilizacja na jakiś czas się kończy No przed nami to już chyba te docelowe góry, nie? No i długo jechaliśmy, ale majkowi to już się zaraz kończy karta w kamerze, mi też została ostatnia i to mała, więc skrótem - już jesteśmy na połoninach Przejazd przez śniegowy wąwóz - czad! No i gdzie ta Mestia, czy inne tam wieże? Ha, majek dokazuje w potoczku. Naprawdę jazda godna trialowca Już jesteśmy za Ushguli, zaraz dotrzemy do Mestii Jest. Ale brzydka.Cała w budowie. Nie pamiętam, czy widzialem tam jakąś wieżę. W sumie, to nie po wieże tam przyjechaliśmy, tylko po górach pojeździć - ten cel osiągnęliśmy. Jeden wielki plac budowy. Odkąd dociągnęli asfalt z wybrzeża, przyjeżdzają tu tabuny turystów. I Mestia nie zamierza przepuścić takiej okazji. Fuj. A my kulturalnym asfalcikiem spuszczamy się w stronę morza. Nie to, że tam brzydko, w końcu to Kaukaz Ale Kaukaz żegna nas ozięble - deszczem. Czerwiec to nie jest najlepszy miesiąc na jazdę w tych górach. Przed wyjazdem majek wygrzebał w sieci, że w czerwcu pada najbardziej na Kaukazie, ale przed wyjazdem mieliśmy to w dupiu, że co nam tam deszczyk I w sumie racja. Jeszcze Abhazja. Mieliśmy zarąbiste dokumenty, żeby tam wjechać, załatwione korespondencyjnie w ministerstwie bardzo ważnym w Abhazji. Tylko że przez opóźnienie wyjazdu, przez awarie pompy majka, no i przez to, ze niezbyt nam się tu spieszyło po drodze - czas tych magicznych dokumentów minął. Także nawet nie podjęliśmy próby wjazdu do Abhazji, a był to element naszego planu. Następną razą! A tymczasem zjechaliśmy w dolinę, deszcz odpuścił, zrobiło sie gorąco. Dotarliśmy do Poti. O gruzińskich miastach niewiele wiedzieliśmy, a szkoda, bo byśmy ominęli Poti szerokim łukiem. A tak, to straciliśmy czas wbijając się w to brzydkie, przemysłowo-portowe miasto. Dalej to majek napisał - myk w stronę Batumi, biwak gdzieś na czarnomorskiej plaży z czarnym piachem i kupą śmieci. Burza groziła, ale poszła bokiem. Kąpiel w morzu czarnym - zaliczona. Spać (no nie tak od razu, wszak to ostatni nocleg w Gruzji, jutro już zaczynamy dojazdówkę Wysokości dziś: I trasa: |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Rodopy offem. Długa relacja z krótkiego wypadu. [Czerwiec, 2012] | Louis | Trochę dalej | 60 | 24.08.2014 15:22 |
Solówa z Kazachstanem, Czerwiec 2012 | JARU | Trochę dalej | 117 | 29.10.2012 09:17 |
Gryf Party 22-24 czerwiec 2012 | KML | Imprezy forum AT i zloty ogólne | 21 | 28.06.2012 23:02 |
IV Weekend z koniem w tle - 16-17 czerwiec 2012 | Cynciu | Imprezy forum AT i zloty ogólne | 76 | 21.06.2012 19:19 |
Kawkaz - czerwiec/lipiec 2012 | Sub | Przygotowania do wyjazdów | 17 | 22.05.2012 10:29 |