Wróć   Africa Twin Forum - POLAND > Podróże. Całkiem małe, średnie i duże. > Relacje z podróży > Trochę dalej

Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26.02.2021, 18:14   #61
Jabar


Zarejestrowany: May 2011
Miasto: warszawa
Posty: 30
Motocykl: Trampek xl700
Przebieg: 002500
Galeria: Zdjęcia
Jabar jest na dystyngowanej drodze
Online: 5 dni 10 godz 55 min 31 s
Domyślnie

Świetne pióro!!!
__________________
W rok dookoła świata (z dwuletnim brzdącem) => http://www.wpzs.pl/
Jabar jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 26.02.2021, 19:19   #62
matjas
 
matjas's Avatar

Zapłaciłem składkę :) Dział PiD

Zarejestrowany: May 2008
Miasto: Brzezia Łąka
Posty: 14,060
Motocykl: nie mam AT jeszcze
matjas will become famous soon enough
Online: 4 miesiące 1 tydzień 2 dni 17 godz 43 min 15 s
Domyślnie

Masz chleb? - Jebłem

Trochę przypomniało mi to Truposza gdzie Depp pyta wszystkich czy maja tytoń

Czyta się

M
__________________
'Przestań naprawiać kiedy zaczynasz psuć' - Ojciec matjasa
matjas jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 26.02.2021, 23:30   #63
nocny
 
nocny's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2020
Miasto: Ruda Śląska
Posty: 180
Motocykl: CRF 1100
nocny jest na dystyngowanej drodze
Online: 4 dni 2 godz 6 min 0
Domyślnie

Super się czyta. Proszę o winycjiiii. Tak analizuje przeprawy przez granicę i tak się zastanawiam kto wymyśla procedury przejścia przez granicę. Tu okienko, tam bagaże, tam papier taki, sraki i owaki, tu czekać itp itd. Mam wrażenie że jest tylko jeden cel, aby obrzydzić przekraczanie granic.
__________________
Pozdrawiam
Marcin Jan

Mistrz prostej spod świateł
nocny jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 27.02.2021, 18:28   #64
CeloFan
 
CeloFan's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
CeloFan jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 18 godz 2 min 36 s
Domyślnie



15 dzień. 4 maja.
Armenia (Wajk) – Iran (Duzal)


96942 – 97200
258 km.


6:30 czasu armeńskiego. Alarm w telefonie natarczywie wibruje w uszach. W Polsce jest 4:30. Jeśli chodzi o wczesne wstawanie, wiadomo, że nie jest łatwo podróżować na wschód. Nie marudzę. Od razu zerwałem się z łóżka. Dziś, jeśli nic nie przytrafi się po drodze, być może dojadę do granicy z Iranem. Jeśli wszystko zadziała jak trzeba, może nawet tam wjadę.
Pusta sala. Stoliki przykryte białymi obrusami, też puste. Kamienna podłoga lśni, że można się przejrzeć. Na śniadaniu jestem za wcześnie. Śniadania od dziewiątej. Za to jest Kristine, dziewczyna z recepcji, z którą wczoraj zamieniłem kilka zdań. Pewnie kończy zaraz nocną zmianę. Właśnie poprawia krzesła, podnosząc je tak, żeby nie zgrzytały po podłodze. To ona najpierw oznajmiła, że nie ma jedzenia a później mnie nakarmiła. Powiedziała, że sama może coś przyrządzić.
Na co dzień nie lubię zapychać się śniadaniami, ale w drodze to co innego. W drodze, jak nie zjem rano, to albo nie zjem nic, póki się nie zatrzymam na noc, albo zjem cokolwiek, co znajdę po drodze.
Śniadań nie lubię, ale dziewczyna postępuje tak, że czuję się zaopiekowany. To coś więcej niż służbowa uprzejmość. Takie zachowanie może pochodzić tylko z charakteru. Skoro mam zjeść poza konkursem, chciałem przyczynić się do tego mojego śniadania. Nie pozwoliła mi ruszyć się z miejsca. Sama przynosiła na kilka razy wszystkie naczynia.
Na stole ser biały w dwóch rodzajach. Armeńskie pokrojone bułki, które łatwo rozerwać. Jest kruche masło, żółte jak żółty ser. Do tego dwa jajka gotowane na twardo. Do jajek kwaśna śmietana, tak biała, jak szczyty gór, które widzę za oknem i gęsta tak, że daje się nabierać jak majonez. I herbata. Mam wrażenie, że to o wiele więcej, niż oferuje się gościom na śniadanie. Chciałem przynajmniej w podziękowaniu zaprosić ją do stolika, ale zniknęła gdzieś za drzwiami i zobaczyliśmy się dopiero w recepcji, kiedy się wymeldowałem.
Dziękuję, Kristine

Na zewnątrz już teraz da się wyczuć, że dzień będzie upalny. Wcale mnie to nie dziwi.
- Jakie teraz? Jest dziewiąta. Po co w ogóle patrzę na zegarek? Sam siebie przez to pospieszam, jakbym rzeczywiście gdzieś się spieszył. Ile dni albo i tygodni potrzeba, żeby czas przestał mieć znaczenie?

Pakuję motocykl a na parkingu zbiera się grupka mężczyzn. Chyba przyjechali do pracy. Pytają o motocykl, cel podróży, skąd przyjechałem. Nie z ciekawości, jak to bywało w Turcji. Mam wrażenie, że raczej chcą zrobić mi uprzejmość jako gościowi. Pytania skończyły się a mężczyźni rozeszli się do swoich zajęć, żegnając się ze mną, każdy z osobna.

Już miałem ruszyć, ale kamera odmawia posłuszeństwa. Nie chce się włączyć a w końcu robi to opornie. Zużył się włącznik. Nie wiem czy będę mógł nagrywać. Na pewno nie wtedy, kiedy chcę. Wczoraj ją rozłożyłem ale nic to nie dało. W środku pełno tandetnego plastiku.

Droga rozpieszcza widokami. Tutaj nie ma tak, że trzeba gdzieś dojechać, żeby coś zobaczyć. Wszystko to czym chcielibyśmy otaczać się w drodze, jest od razu na wyciągnięcie ręki.





Mam dziś do pokonania 240 kilometrów takiej drogi. Dalej jest granica. Nie spieszę się więc zgodnie z ostatnim przykazaniem tkliwego nihilisty, które mówi: Spiesz się powoli. Pośpiech upokarza.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, w jakim niewygodnym położeniu będę, przez CZAS.
Snuję się niespiesznie podziwiając jak pomysłowa może być natura. Za sprawą jej sił, ale też człowieka można zapomnieć o tym, że jedzie się motocyklem. Łagodne wzgórza Wyżyny Armeńskiej, ciągnące się po horyzont, spotykają się z tam z budującymi się cumulusami, z mojej perspektywy nie pozostawiając miejsca czystemu niebu. Połacie śniegu opierają się jeszcze wiośnie, pstrząc na biało północne stoki. Wygląda to, jakby w te miejsca pospadały chmury i nie mogąc wrócić na nieboskłon, rozpłaszczyły się, czekając co przyniesie dzień. Żeby je zobaczyć, trzeba patrzeć na południe, bo jak się odwrócisz, to zobaczysz zieleń budzącą się do życia. Białych plam już tam nie ma.











Pod jednym ze szczytów niewielka wioska. Chciałoby się tam zobaczyć pracujące dla człowieka konie, jakiś samochód, może przeganiane stado krów albo pasieki, które właśnie ktoś oporządza. Trudy życia, może klimat albo coś innego, wygnały byt z tego miejsca. Opuszczone chaty straszą pustymi oczodołami okien. Wszystko zamarłe w bezruchu jak cmentarzysko niespełnionej egzystencji. Pustka trawi miejsce, które powinno tętnić życiem, a czas zamienia w ruinę to, co człowiek zbudował ku swojemu pocieszeniu, z nadzieją na spokój. Tylko cienie chmur, z obojętnością, prześlizgują się po dachach podniszczonych domostw, przerośniętych krzewów, krzywych płotów. Gdzie podziali się ludzie? Wojna? Lawina? Surowe zimy? W Internecie nie ma informacji. Dowiedziałem się, że wieś nazywa się Ughedzor i w 2011 roku mieszkało tam 21 osób. A może mieszkają? Może tam wcale nie jest pusto, tylko z tej odległości słabo widać, albo pracują gdzieś dalej?







Za kilka kilometrów znalazłem się na wysokości ponad 2300 metrów nad morzem. To przełęcz Vorotani. Mimo słonecznej pogody jest tu znacznie zimniej niż w dolinie, którą jechałem niedawno. Najwyższy punkt przełęczy jest jednocześnie granicą prowincji Wajc Dzor i Sjunik. Nie sposób przejechać obojętnie albo niechcący ominąć to miejsce. Po obu stronach drogi postawiono monumentalne budowle, przypominające otwarte wrota. Oprócz budowli w stylu radzieckiej, komunistycznej megalomanii, rozciąga się tu panorama, której nie sposób odmówić tych dziesięciu minut.





Kilka kilometrów dalej jezioro. To znaczy myślałem, że to jezioro. Tak naprawdę, to sztuczny zbiornik wodny. Nazywają go Spandaryan Reservoir i służy do zasilania jednej z największych elektrowni wodnych w Armenii*. Wody zbiornika zasilane teraz dodatkowo topniejącymi śniegami, ulewają się, tworząc rozlewisko. Myślę, że w razie potrzeby, można by tu rozbić obóz, a potem zostać dużo dłużej, niż się zakładało.









Zdawałoby się, że wszystkie drogi są zakrętami w Armenii. Okazuje się, że można też, długi czas jechać prosto























Przerywnikiem na malowniczo położonej drodze jest Goris. Goris to miasto położone w dolinie z wieloma zabytkami i miejscami kultu religijnego. Ja tylko tankuję motocykl.



Z miasta w dolinie wyjeżdża się drogą zbudowaną przy korycie rzeki Vararak. Mimo że rzeka płynie dużo niżej, zewsząd i tak widok na panoramę ograniczają góry. Kanion. Przez dziurę wykutą w skale, wjeżdża się … na teren Azerbejdżanu. Bez wiz, celników, szlabanów. To niecałe cztery kilometry opadającej łagodnymi serpentynami drogi. Później znów wjeżdża się do Armenii, żeby przejechać most na rzece Bazarcay.













Za mostem już nie jest tak łatwo, bo trzeba radzić sobie z 10-procentowym nachyleniem i widokiem oddalającego się dna doliny z coraz mniejszym mostem.
Wiatrak chłodnicy pracuje bez przerwy. Zakręty, a właściwie nawroty pokonuję na jedynce, czasem na półsprzęgle, podpierając się nogą. Różnica wysokości jest taka, że wspiąwszy się na górę, musiałem się chronić przed przejmującym zimnem, kiedy na dole panował przedpołudniowy upał. Ani razu nie wrzuciłem trzeciego biegu. No… Może raz.
Chcąc zatrzymać się na chwilę, motocykl musiałem zostawić na biegu. A i to nie gwarantowało sukcesu. To droga międzynarodowa i jeżdżą tędy TIR-y. Mogę je wyprzedzać, tylko kiedy są w zakręcie. Kiedy z naprzeciwka zjeżdżał taki TIR, a trafiliśmy na siebie w moim lewym zakręcie, on wjeżdżał na moją część, a ja mijałem go lewą stroną. Trudno to wytłumaczyć, ale zawsze działało za porozumieniem stron.









Wgramoliłem się na samą górę. Tutaj droga przez dwadzieścia kilometrów jest jednocześnie granicą. Natura dodała coś od siebie. Drzewa i las. W końcu zboczem jednego ze szczytów droga opada na tyle nisko, że znów jest gorąco.
Rześkie powietrze zostawiłem na szczycie. Teraz słońce praży i nagrzewa stojące powietrze. Jest coś jeszcze. Jezioro. Może jest zamarznięte a na nim brud? Może woda spływająca z gór wypłukuje i porywa ze sobą osad, barwiąc je nienaturalnie? Nie. Podjechałem bliżej i okazało się, że to … błoto**.





Do granicy zostało niecałe 90 kilometrów. Do miasta Kadżaran jadę właściwie nieprzerwanie doliną wśród zalesionych gór. Kadżaran to małe miasto położone na wysokości 1950 m npm. Przypomina nieco miasto ludzi, którzy przyjechali tu po lepsze życie, ale coś się nie udało. Stare, chyba jeszcze komunistyczne blokowiska poustawiane w szeregach i sklepy, w których ma się wrażenie, że nic nie ma. Dziurawe drogi, wszędobylska szarość i bieda. Tuż za miasteczkiem wjeżdżam w góry. Dopiero z daleka w makroskali, Kadżaran nabrało swoistego uroku. Jakby tak przymknąć oko, można by wyobrazić sobie wioskę narciarską w Austriackim Tyrolu. Tutaj jednak wielu ludzi ciężko pracuje w pobliskiej kopalni miedzi i molibdenu.





Wspomniałem, że wjechałem w góry. Tak. Wyjeżdżając z miasta, od razu zacząłem wspinaczkę. Znów 10-procentowe podjazdy, skruszone skały na drodze, czasem jakaś dziura i widoki niepozwalające skupić się na drodze.
Właśnie zatrzymałem się, żeby napatrzeć się z wysokości na dolinę. Nadjeżdża czarny mercedes klasy E na armeńskich numerach. Zatrzymuje się tuż za mną. Wszystkie szyby przyciemniane tak, że są niemal w kolorze nadwozia. Drzwi otwierają się i ze środka wypada czerwona szpilka na koturnie. Za nią druga, aż pokazała się ich właścicielka. Z drugiej strony wysiadła jej koleżanka. Obie drobiąc kroki podbiegają i jakbyśmy znali się od lat, krzyczą rozpromienione, że chcą foto przy maszynie, zabawnie przy tym podskakując, jak małe dzieci w sklepie z zabawkami.
Kierowcą jest młody chłopak ubrany w czarne jeansy, taką samą podkoszulkę. Na szyi złoty łańcuch, skrzy się szlachetną żółcią. Teraz wysiadł z samochodu i bez słowa przygląda się wszystkiemu z daleka.
Bez pytania, które widocznie uznała za zbędne, gramoli się jedna z dziewczyn na motocykl, zadzierając nogę jakby miała przekroczyć całą dolinę jednym susem. Czerwony szpilko-młotek i tak zawadził o kanapę.
Bezwiednie wydałem z siebie syk rozpaczy. Na szczęście kanapa cała.
Nie wiem co myśleć. To jest tak irracjonalne… Czuję, że mniej bym się zdziwił spotkawszy Yeti grającego na ukulele. Mam szczęście, bo druga niewiasta nie jest tak śmiała i zadowoliła się patrzeniem na wyczyny koleżanki. Nie chcę oceniać, bo to ani moja sprawa, ani żadnego znaczenia nie ma, ale widać, że razem wzięte, mają w sobie i na sobie prawdopodobnie tyle sztucznych „ulepszaczy” urody, co molibdenu i miedzi w kopalni na dole. Przy tym były zabawne, wesołe i nieco zionęło alkoholem. Uznałem więc, że nie są PRZED albo PO pracy. Śmiała koniecznie chce, żebym przesłał jej zdjęcia, które zrobiłem. Wymienia przy tym wszystkie możliwe media i portale społecznościowe. Wybieram eFBe. Na pożegnanie dostałem całusa, usłyszałem, że jestem lovny i odjechały. Cóż… Pozbierałem szczękę z ziemi, ostrożnie wsiadłem na motocykl i też odjechałem.





Jestem już na wysokości śniegu. GPS pokazuje 2538 metrów. Zrobiło się bardzo zimno. Nie rosną tu drzewa, trawy są niskie i mizerne a śnieg na wyciągnięcie dłoni. Pustkowie, surowy klimat, i to wrażenie… jakbym był na dachu tej krainy. Zawsze marzyłem o takich miejscach i chciałem zażywać ciszy, w którą można wsłuchiwać się bez ograniczeń. Teraz sam tu jestem, więc uwiecznię wszystko na zdjęciach. Wyjeżdżam zza jednego z zakrętów z myślą o przystanku i kogo widzę...? Te same kozice pozują sobie wzajemnie na tle zaśnieżonych szczytów… Na dodatek zachowują się, jakby temperatura ich nie dotyczyła. Czarny mercedes na poboczu. Kierowca pewnie w środku, bo przenikliwie zimno. Przynajmniej on rozsądny.
Zatrzymałem się dość daleko, ale to żadna przeszkoda. Znów biegną drobiąc. Znów wymachują rękoma wykrzykując pozdrowienia. Za chwilę bardziej śmiała, jeszcze raz przylepiła się do motocykla. Żeby tego było mało, postanowiła wsunąć się w mój kask. Rękawice przezornie mam przy sobie. Żeby tylko nie zapragnęła butów…
Dziewiąte przykazanie dekalogu tkliwego nihilisty mówi: Nie schlebiaj gustom, staraj się je kształtować.
- Chałodna – mówię, stukając nie za mocno bardziej śmiałą, w odsłonięty bok między portkami a za małym sweterkiem.
- Niet. Mnie tiepło – odpowiada niezrażona moją bezczelnością – U mienia jest wino i wodka.
Niepotrzebnie się spoufaliłem, bo zaczęły wypytywać skąd, dokąd. A może i potrzebnie, bo wyjaśnił się też powód ich tu bytności. Bardziej śmiała prowadzi salon kosmetyczny, chyba w Erewaniu. Jej koleżanka jest jej pracownikiem. Chciały się zabawić, więc wynajęły samochód z kierowcą i się zabawiają. Akurat teraz w górach na tym pustkowiu i akurat, kiedy wcale nie potrzebuję towarzystwa.










***

Szlaban oznacza koniec Armenii. Nie otwiera się, więc pieszo idę do okienka.
Celnik sprawdza paszport i wriemiennyj wwoz. Szlaban w górę.
Do głównego budynku odprawy trzeba podjechać. Tutaj oddaję wriemiennyj wwoz. Sprawdzają paszport i dowód motocykla. Teraz trzeba czekać na człowieka od kontroli bagażu.
Jest szesnasta. Gorąc leje się z nieba, leje się ze mnie, chce mi się pić a woda dawno się skończyła.
Nie czekałem zbyt długo. Celnik pobieżnie ogląda motocykl, zadaje swoje pytania, a ja po swojemu odpowiadam. Chyba jest usatysfakcjonowany, bo każe jechać. Dojeżdżam do wielkiej bramofurtki zamykanej na kłódkę. Klucz do kłódki ma człowiek w cywilnym ubraniu. Otwiera bramę a tuż za nią pani żołnierz sprawdza mój paszport. Mogę jechać.
Nie ujechałem za daleko, mimo że oczami wyobraźni widziałem już jak przejeżdżam przez most na rzece, będący właściwą granicą. Krzyki żołnierza zawróciły mnie do jeszcze jednej budki. Właściwie to coś jak kontener przerobiony na stanowisko kontroli. Nie zauważyłem, bo widok zasłonił TIR z naczepą. Motocykl praży się w słońcu a ja przy okienku. Tutaj spisywany jestem z paszportu do komputera. Motocykl też. Trwa to i trwa a mnie coraz mniej, bo rozpuszczam się od popołudniowego skwaru.
Celnik oddaje dokumenty, więc mogę jechać. Ruszam, ale przeraźliwy gwizd zatrzymuje mnie jeszcze raz na miejscu. Macha mundurowy i pohukuje groźnie. To jeszcze jeden żołnierz z jeszcze jedną funkcją. Kontrola bagażu. Znów trzeba poczekać. Funkcjonariusz na razie zajmuje się kierowcą TIR-a i jego ładunkiem.
Teraz ja. Ogląda, patrzy, pyta co wiozę. Odpowiadam posłusznie i pokazuję co mam w tankbagu. Może nie będzie chciał, żebym na tej patelni otwierał wszystkie torby.
Zadowolony z wykonanej pracy, każe jechać dalej, ale przestrzega, żeby zatrzymać się przy ostatniej budce, przy moście. Robię to, ale ten pogranicznik nie jest mną zainteresowany. Macha tylko ponaglająco ręką. Przede mną most na rzece Araks a za mostem Iran.

Pierwszy kontakt.
Murowany, oszklony budynek. W środku młody żołnierz. Bierze paszport i wpisuje mnie do wielkiej księgi. Przyjaźnie zagaduje po angielsku, uśmiecha się. Instruuje mnie co zrobić dalej. Jest po ludzku uprzejmy.
Trzeba odstawić motocykl na niby parking przy siatce pomalowanej na biało i niebiesko.



Z dokumentami do budynku głównego. Mocno działająca klimatyzacja, natychmiast przynosi ulgę. W dużej i wysokiej hali dwa oszklone stanowiska a w każdej człowiek. Dalej bramki obrotowe jak na lotnisku. Przez otwarte drzwi widzę jak jeden na mój widok wsuwa stopy w klapki. Tak przygotowawszy się do pracy, prosi o paszport. Spisuje, skanuje, sprawdza zdjęcie z autentykiem. Teraz muszę przejść do drugiego stanowiska. Tutaj to samo. Dodatkowo pyta o imię ojca, czy mam żonę, jaki mam zawód, jaki jest cel przyjazdu, ile czasu potrwa wizyta. Z quizem wyrobiliśmy się w dziesięć minut, mimo bariery językowej. Zostałem wpisany do systemu i mogę iść.

Przejeżdżam po dużym placu do szlabanu. Stoi tu jeden kontener przerobiony na biuro i po przeciwnej stronie szlabanu niewielki, murowany budynek. Też biuro. Ktoś pokazuje palcem, że najpierw kontener.
Tu spisuje się dane z paszportu, które lądują w komputerze.
- CPD? - Wyłapuję hasło, ze którego zdania w całości nie zrozumiałem.
Kręcę głową w geście zaprzeczenia.
- Problem – znowu wyłapuję ze zdania. Narobiłem sporego zamieszania, bo już kilku ludzi dyskutuje nad moim problemem. Dzwonią gdzieś, ktoś przychodzi i odchodzi. Znowu dyskusje.

W końcu rzucam hasło-klucz
- Hossein Sheikhlou.
Człowiek za biurkiem odetchnął jakby powietrze zeszło z niego. Prowadzi mnie do budynku po przeciwnej stronie. Tutaj siedzi dwóch mężczyzn. W środku stare pułki, biurko i łóżko. Jest też metalowa szafka. Witają mnie serdecznie i jeden dzwoni do kogoś obcego, a potem do Hosseina. Po wybraniu numeru daje mi słuchawkę. No to jestem w domu.
Hossein bardzo dobrze mówi po angielsku, więc musi powtarzać po trzy razy co chce mi przekazać. A przekazuje, że brak CPD to nie wszystko. Nie mam karnetu a na dodatek jest czwartek po południu i nikt już nie pracuje. No tak… Czwartek to ostatni dzień tygodnia w Iranie. Piątek jest wolny dla wszystkich. Dopiero w sobotę będę mógł załatwić formalności. Z rozmowy zrozumiałem też, że przyjdzie po mnie przyjaciel Hosseina i zabierze do hotelu nieopodal.





Czekam.
Czekam i obserwuję. Wielki plac częściowo zastawiony jest ciężarówkami. Ruch jak w mrowisku. Ciężarówki typu Kamaz czy Kraz albo inne dymiące relikty przeszłości motoryzacyjnej, stoją poustawiane w kilka rzędów. U większości silniki pracują, tworząc szarą chmurę spalin. Wszystkie na swoich ciężarowych plecach mają kontenery. Stoją tak dymiąc niemiłosiernie i czekają na swoich kierowców. Tych można znaleźć w biurze od karnetu CPD, do którego trafiłem w pierwszej kolejności albo w budynku naprzeciw. Chodzą między nimi, od okienka do okienka ze swoimi dokumentami przewozowymi. Formalności zajmują dużo czasu. Mimo różnych postur są bardzo do siebie podobni. To znaczy wszyscy chodzą w klapkach, mają podkoszulki lub koszule z długim rękawem i długie spodnie materiałowe w ciemnym kolorze.
Co jakiś czas, urzędnik wychodzi z budynku przy szlabanie i każe jechać odprawionej partii załadowanych samochodów. Kierowcy wsiadają, wszystkie ciężarówki naraz zaczynają ryczeć i dymić czarnymi, trującymi gazami. Powietrze robi się gęste i wręcz widać jak szaro-czarna chmura wibruje od ogłuszającego hałasu starych silników. Spaliny drażnią nozdrza, do oczu w obronnym odruchu nachodzą łzy. Nie jest lepiej, kiedy dymiące sadzą pojazdy ruszą. Podrywają kołami tumany kurzu i pyłu. Wtedy dym i kurz mieszają się, tworząc bardziej gęstą zawiesinę. Czasem jakiś zniecierpliwiony kierowca dodaje gazu, rytmicznie naciskając pedał do podłogi. Wtedy robi się ciemno. Podniesiony szlaban oznacza, że za chwilę wszystko się uspokoi na jakiś czas. Ciężarówki jak żuki, każdy ze swoim ładunkiem, odjeżdżają w kierunku Armenii. Nastaje chwilowa, pozorna cisza, przerywana tylko powracającym śpiewem ptaków i łopotem wielkiej flagi irańskiej. Wiatr wieje tylko na jej wysokości. Tutaj nie dociera żaden powiew.
Znowu słychać rozmowy kierowców, którzy czekają na swoją kolej. Niedługo unoszący się w powietrzu, duszący zapach spalin i kurz opadną, ale upał zostanie.







W czasie właśnie tej pozornej ciszy podszedł do mnie człowiek w białym kaszkiecie. Nazywa się Samwel i ma 60 lat. Jest armeńskim kierowcą. Zmarszczki i spracowane, silne dłonie zdradzają ciężkie życie. Od lat pracuje jako kierowca i ma troje dorosłych dzieci. Mieszka w Agarak, tuż za granicą.

Rozmawiamy dobre dwie, może trzy godziny. Opowiada o Armenii i o zwyczajach w tym kraju. Wspomina też o policjantach, którzy bez skrupułów rabują każdego, kogo zatrzymają. O tym sam się przekonałem. Mówi, dlaczego w Iranie jest tania benzyna i że tam kochają pieniądze. Wyjaśnia różnicę między Rialami*** a Tomanami****. Zna też nieoficjalny kurs dolara. Pomyślałem, że wymienię trochę pieniędzy, które zostały mi z Armenii i kilka Dolarów, na Riale. Kantor rzecz jasna jest. Od razu wskazał dokąd mam iść, ale zna Ahmeda. Ahmed jest kolegą Samwela i chętnie zamieni pieniądze. Za chwilę na środku placu dokonujemy transakcji. Dzięki temu stałem się właścicielem sporego pliku banknotów z wieloma zerami.

Słońce chyli się ku zachodowi, czas mija. Minęło go wystarczająco dużo, żebym zorientował się, że kolega Hosseina powinien już być, choćby jechał tu z samej Urmii. Mój telefon nie działa, ale mogę skorzystać z komórki Ahmeda. Tego samego, z którym zrobiłem wymianę waluty.
Mimo że poprzednio Hossein mówił najwolniej i najwyraźniej jak umiał, źle go zrozumiałem. Sam mam dostać się do hotelu a hotel jest zaprzyjaźniony. Mam czas do soboty do 9 rano i nie mogę się spóźnić.
Trzeba się rozstać. Samwel niedługo skończy swoje procedury wyjazdowe, a ja powinienem gdzieś przenocować.



Ostatnia przysługa.
Samwel poprosił Ahmeda, żeby ten zamówił taksówkę przez swój telefon.
Za pół godziny, na granicę, przez którą przecież tak trudno się dostać, podjeżdża zdezelowany, żółty samochód nieznanej mi marki. Ze środka wygramolił się otyły, stary człowiek. Potrzebny bagaż zdjąłem wcześniej z motocykla. Teraz tylko wrzucić to do kufra. Schorowane nogi taksówkarza, szurają po ziemi, wzbijając kurz. Ze zgrzytem otwiera bagażnik. Zabieram dwa bagaże. Opona zapasowa, kanister z benzyną na zapas, worek z olejem i narzędziami zostają.
W bagażniku wielka butla na gaz, świece zapłonowe, części zapasowe albo zużyte. Koce, szmaty, papier, zmiętoszona gazeta. Jakieś rurki, pręty, śruby i butelki. Chyba z olejem. Dokładam do tego kramu różności swój bagaż i z ledwością bagażnik się zamyka. Kask i resztę rzeczy zostawiłem wcześniej w budce ze szlabanem, za pozwoleniem celników.
Trzeba jeszcze ustalić dokąd jadę i ile będzie to kosztowało. Pytam taksówkarza ile za przejazd. Po polsku, ale z międzynarodowym gestem pocierania kciuka o palec wskazujący. Zrozumiał od razu. Odpowiedział w farsi, ale nic nie zrozumiałem. Dopiero Ahmed przełożył informację na armeński a Samwel na angielsko-rosyjski. 100 tys. Riali, czyli 10 tys. Tomanów, czyli jakieś 10-12 zł. Nie wybrzydzam.
Sanwel za to tak. Zwraca staremu taksówkarzowi uwagę, że to o wiele za dużo. Kierowca uruchomił się natychmiast. Jego ponura, zgorzkniała i nienawistna twarz nabrała purpury. Popadł w taki jazgot, tak zaczął wymachiwać rękoma i krzyczeć, że myślałem, że dojdzie do rękoczynów. Uspokoił się, dopiero kiedy wyjąłem pieniądze, odliczyłem właściwą sumę i wręczyłem mu ją. Może nie wręczyłem. Byłem w pół drogi w geście płacenia, kiedy wyszarpał banknoty i schował do kieszeni spodni.

Stary Irańczyk ledwo widzi na oczy. Rozklekotany samochód żyje własnym życiem, pamiętając być może tysiące razy przemierzaną drogę. Kierowca łagodne łuki pokonuje, ścinając je. Rozpędza się do niewiarygodnych 100 km/h i mija inne samochody, o włos unikając kolizji.
Zza jednego z wiraży wyłania się stado krów. Trzeba zwolnić, bo idą środkiem. Kierowca znów się uruchomił, wydając z siebie okropny jazgot. Przejeżdża na lewą stronę drogi, próbując przepędzić bydło wyjącym silnikiem, zawadzając lusterkiem jedno ze zwierząt. Krzyczy przy tym na pasterza niemiłosiernie, grożąc pięścią. Wszystko to na odcinku czterech kilometrów.





Wyjąłem bagaż z rozklekotanego pojazdu i odstawiłem przed próg hotelu. Taksówkarz wymownie gestykuluje, stanowczo żądając opłaty. Nie zapłaciłem? To płacę. I wręczam przez otwartą szybę sto tysięcy.
Zgorzkniały, schorowany starzec w rozklekotanym wozie odjechał. Dopiero kiedy zniknął z pola widzenia, przypomniałem sobie, że przecież już raz zapłaciłem za kurs. Tak się zaaferowałem sytuacją, że dałem się oskubać.
Ósme: Staraj się znaleźć rzeczom swoje własne miejsce-mówi dekalog tkliwego nihilisty.
Może wcale mnie nie oszukał? Może we właściwy sobie sposób żądał tylko napiwku. Może tu taki zwyczaj a ja sam siebie wpuściłem w pułapkę zawistnych domysłów. Nie ma nad czym rozprawiać. Niech, choć na chwilę poprawi to nastrój temu człowiekowi. Może cieszy się teraz, że jednak opłacało się przerwać co robił i pojechać po naiwnego turystę. Może dzięki temu nieco złagodnieją rysy zaciekłości na starej twarzy, człowieka u schyłku życia.

Jak można się domyślić, hotel na prowincji irańskiej, nie jest w standardzie europejskim. Ot, stoi budynek jak inne. No, właściwie wyróżnia go elewacja nowszej od reszty dobudówki. Budynki wokół są ceglane albo z kamienia.



Wita mnie niewysoki człowiek około pięćdziesiątki z siwizną po bokach głowy. To Ahmed. Są z nim dwaj synowie w wieku 20 i 18 lat. Żeby zażegnać nieporozumienie, od razu pytam o cenę pokoju. Chyba popełniłem gafę. Zamiast odpowiedzi dostaję herbatę. Ahmed zna trochę angielski. Rozmawiamy o mojej podróży, granicy i mojej niecodziennej sytuacji.



Teraz możemy rozpocząć negocjacje.
Po krótkiej chwili z 500 tys. Riali za noc zrobiło się 700 tys. za dwie noce. To około 20 Dolarów.

Młodszy syn Ahmeda prowadzi mnie do pokoju. Pokazuje gdzie na korytarzu włącza się światło, omijając kosze z warzywami, potrzebne w kuchni. Pokój jest na drugim piętrze. Na jednym piętrze jeden pokój. Ten niżej jest zajęty. Pokazuje też gdzie zostawić buty, zanim wejdę, a jeśli chcę je wstawić do środka to powinienem postawić je na szafce przy drzwiach. Nie na podłodze.
Pokazuje kuchnię a właściwie aneks kuchenny, telewizor kineskopowy i za kuchnią łazienkę, z równo ustawionymi, kiedyś białymi klapkami.





Zostaję sam. Biorę prysznic bacznie uważając, żeby nie wpaść nogą do muszlo-dziury. Czuję, że jestem oblepiony kurzem i spalinami z granicy. Spędziłem tam całe popołudnie a upał wyssał ze mnie energię.
Zimna woda i ten pokój, zdają się absolutnym i skończonym luksusem.
Odżywszy, próbuję zrobić coś z niewłączającą się kamerą. Nic z tego. Jeden, mały element wyrobił się tak, że przynajmniej na razie nic z tym nie zrobię. Kamera włącza się sporadycznie i po wielu próbach. Tak samo trudno ją wyłączyć.



Spróbuję pogodzić się ze stratą. Idę na dół. Posiedzę i popatrzę, co robi się w takim miejscu we czwartek wieczorem. Jak pisałem, czwartek jest ostatnim dniem przed weekendem a piątki są wolne od pracy.
Siadam przy jednym ze stolików. Mam ze sobą notes i mam dużo czasu.





We czwartek dzień jak co dzień. Pojawiają się w restauracji różni ludzie. Czasem przychodzą porozmawiać, bez pardonu wchodząc do kuchni. Inni przychodzą, żeby zjeść, też przedtem zaglądając do kuchni. Wszyscy się znają. Przed jedzeniem myją dłonie w umywalce stojącej przy wejściu.
O daniach serwowanych tutaj, niewiele napiszę. Nie sposób zapamiętać nazw.
Na przykład: Ahmed ugniata w dłoniach mięso, dodając przyprawy. Chyba będzie szaszłyk. Uznawszy, że już dość, z impetem uderza mięsną kulą o stół, łapie z powrotem w dłonie rozpłaszczoną kulę i znów gniecie niezadowolony z efektu. Po tych ćwiczeniach, nadziewa, rozgniatając ją wokół miecza tak, żeby więcej z początku i mniej na końcu zostało. Kiedy już sklei kilka takich szabel, odkłada je do chłodni w witrynie, żeby każdy mógł obejrzeć jego pracę przed zjedzeniem.
Nad ułożonymi szablami, półkę wyżej, leżą żebra. Być może krowy. Żebra położone są na gnatach pewnie tego samego zwierza a nad nimi, na haku wisi reklamówka z podrobami. Wygląda na wątrobę, ale nie jestem pewien, bo reklamówka nie jest całkiem przezroczysta.
Szyba chłodziarki w witrynie jest jakby zakurzona, może zaparowana i ma dużo zacieków. Na jednym z nich przysiadła wielka, czarna, włochata mucha, żeby z lubością omiatać swoją rurką delicje. Przyglądanie się tej prymitywnej, rozkosznej uczcie, przerywa Ahmed. Przyniósł herbatę. Ponieważ po opłacie z góry za pokój zostało mi trochę grosza, chcę spróbować tych specjałów. Zależy mi najbardziej na takim płaskim chlebo-placku, który dodają do wszystkiego. Próbując wytłumaczyć na różne sposoby swoją potrzebę, skończyliśmy rozmowę w kuchni, na prezentacji wszystkiego, co jest. Jest tu omawiane wcześniej mięso mielone z szabli, czekające na dodatki. Są mięsne kulki, uda z kurczaków, ryż w wielkim garze, napoje w przeszklonej chłodziarce. Zimne oranżady, kefir, mleko i płyny w puszkach. Zatrzymawszy się na udkach z kurczaka, uznałem, że jest to danie w sam raz dla mnie. Mogę wrócić do mojego oceratowanego stolika. Jedzenie przyrządza młodszy syn Ahmeda, Hamid.



Dostaję tacę a na niej talerz z wybranym udkiem, polanym sosem. Do tego miska z czymś w rodzaju kefiru a może kwaśnej śmietany, miskę z dwoma białymi cebulami pokrojonymi w ćwiartki i dwie ostre jak brzytwa, zielone papryki. Obok tacy ląduje półmisek z górą białego, dymiącego ryżu, a na nim zapakowana w sreberko kostka masła. Ryż taki, ugotowany wcześniej, dochodzi w olbrzymim samowarze. Nie pozwoliwszy masłu do końca rozpuścić się w opakowaniu, wypuszczam je na górę ryżu, żeby tu dokończyło swoją przemianę. Po całodniowej głodówce jedzenie smakuje wybornie.

Kiedy kończę jeść, chłopak od kuchni pyta, czy chcę dostęp do WiFi. Wspominam o tym teraz, bo wcześniej chciał za to pieniądze. Tak czy inaczej, połączywszy się z siecią, cieszyłem się tym przywilejem przez około godzinę. Na dodatek, choć w Iranie niedostępne oficjalnie, jest eFBe. A to dlatego, że młodszy syn Ahmeda w swoim telefonie ma armeńską kartę bez blokad, a Armenia tuż za rzeką.
Pokazuję chłopakom i ich ojcu mój motocykl, który zostawiłem na granicy. Hmm... Moje oczko w głowie stoi teraz na placu, na granicy, cztery kilometry ode mnie. Jego dokumentów też nie mam, bo zatrzymał je celnik. Mój paszport ma albo właściciel hotelu, albo któryś z chłopaków. Zostały tylko pieniądze i część bagażu.
Ale… Pokazuję ten motocykl a oni zwracają uwagę na inne zdjęcie. To z kuso ubranymi dziewczynami spotkanymi w górach. Powiększyłem je i dzieje się rzecz dziwna. Gęby rubasznie śmieją się od ucha do ucha. Podniesione głosy, ekscytacja. No i młody dostaje od ojca w ucho. Żartobliwie wprawdzie, ale na tym skończyło się jego oglądanie. Kiedy stary został sam ze mną, przegoniwszy synów do kuchni, zaczął pokazywać jakby jechał motocyklem. Wiem o co mu chodzi.
Już chcę wrócić do zdjęć z dziewczyną nana motocyklu. Według tutejszych norm społecznych jest rozebrana. Kiedy negocjowałem niską cenę hotelu, Ahmed długo był nieugięty. Teraz mam okazję zrewanżować się. Udaję, że nie wiem o co chodzi. Pokazuję motocykl brata, to znów mój, ale nie z dziewczyną. Ahmed, zrezygnowany, w końcu machnął ręką. Jest 1:1

W moim pokoju na drugim piętrze kończę notatki i jednocześnie oglądam człowieka od wiadomości w telewizorze. Mam wrażenie, że TV na całym świecie służy tylko straszeniu, wprowadzaniu zamętu, dezinformacji i sianiu niezgody.
Sprawdzam jeszcze raz co jest nie tak z kamerą. Dopatrzyłem się, że plastikowa dźwigienka odpowiedzialna za przeniesienie nacisku na włącznik nagrywania, jest nadłamana. Gdybym tylko miał mały śrubokręt i klej, który zostawiłem na granicy w bagażu...
Z tymi myślami, gaszę światło i idę spać. Jest tak ciepło, że nawet nie trzeba się przykrywać.

CF

Mapy





* Spandarian Reservoir – Przeczytane w Wikipedii.
** Nie błoto, tylko składowisko odpadów poflotacyjnych zwane Artsvanik Reservoir a przez miejscowych „niebieskim klejnotem”. Więcej o katastrofie ekologicznej w linku: https://hetq.am/en/article/105994
*** Rial – Oficjalna waluta Iranu.
**** Toman – Nieoficjalna waluta Iranu. 1 Toman jest wart 10 tys. Riali. W 2020 roku parlament Iranu zatwierdził Toman jako oficjalną walutę tego kraju. Źródło: https://businessinsider.com.pl/finan...-riala/nmjezrh
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie.
https://www.facebook.com/CFact1/
CeloFan jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 01.03.2021, 11:43   #65
CeloFan
 
CeloFan's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
CeloFan jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 18 godz 2 min 36 s
Domyślnie




16 dzień. 5 maja.
Iran, prowincja Wschodni Azerbejdżan, wioska Duzal.


0 km.




Czekam.
Za oknem już jasno, choć góry dają jeszcze długi cień. Na wyświetlaczu telefonu 5:30.
Młodszy wczoraj dojechał do Stambułu. Dziś wyjedzie z miasta miast i przekroczy granicę z Bułgarią.
Ja jestem w Iranie tuż za granicą z Armenią. Zamieszkałem w wiosce Duzal w jedynym tu hotelu. Przez okno widzę szosę, którą wczoraj jechałem na granicę, rzekę Araks, którą przekroczyłem i w tle góry, przez które droga mnie prowadziła.

Prawie pod oknem, na skraju drogi, stara kobieta siedzi w kucki. Opiekuje się małą dziewczynką. Obserwuję je od kilku minut. Bawią się piaskiem i kamykami. Babcia ani wnuczka nie uśmiechają się.




***

Dopiero około 11 zszedłem na dół. Dziś piątek. Myślałem, że wszyscy mają wolne.
Mam herbatę, notes i widok na góry.

Oprócz starej kobiety i jej wnuczki mało kobiet widać. Jeśli już, to pojawiają się jak duchy i mają konkretny cel do spełnienia. Na przykład zbierają chrust do kuchni. Młodych dziewczyn nie ma wcale. Wydaje się, że tylko mężatki i starsze panie wystawiają się tu na widok publiczny. Większość jest szczelnie okryta czadorem w jedynie słusznym, czarnym kolorze, choć zdarzają się wyjątki.
Wszystkie, przechodząc naprzeciw hotelu, poprawiają swoje chusty, naciągając je mocniej na siebie. Wiadomo, w hotelu są mężczyźni. Jedna idzie z baniakiem na wodę albo może mleko. Inna prowadzi gdzieś dwójkę dzieci, a jeszcze inna idzie chyba do sklepu, bo ma w ręku coś jak portfel. Tylko jedna ma klapki odsłaniające stopy, co kłóci się z tym, co czytałem na temat zasad ubioru szyickich wyznawczyń Koranu w Iranie. Jestem na prowincji. Od rewolucji islamskiej minęły cztery dekady i ścisłe zasady przestały być przestrzegane w tym kraju, szczególnie w miastach.

Wczesnym popołudniem przyjeżdża wycieczka autokarowa. Wszyscy idą na górę po hotelowych schodach. Dobudówkę z pokojami postawiono tak, że wyżej jest wejście na dach i jednocześnie wyjście na ruiny ceglanej, historycznej budowli. W pobliżu stoi monumentalny grobowiec, do którego wszyscy poszli i do którego jeszcze wrócę.
Naliczyłem dwadzieścioro młodych osób. Dziewczyny z autokaru przedstawiają zgoła inną nację w tym samym kraju. Wprawdzie noszą chusty na głowach, ale są bardzo luźno, wręcz wyzywająco i po europejsku ubrane. Tylko jedna jest w tradycyjnym, całkowicie czarnym stroju.




***

Ni stąd, ni zowąd na stole obok ląduje coś jak pasta pomidorowa. Dwóch mężczyzn nakłada łyżką pastę na placki rwane palcami i wcinają to, przegryzając ostrymi papryczkami. Zaprosili mnie do posiłku. Wprawdzie nie jestem głodny, ale z przyjemnością spróbuję. Pasta jest dość pikantna, ale nie powoduje pożaru. Czuć przypieczony pomidor, przyprawy i coś jeszcze. Może to biały ser?





No w porządku. Teraz czuję, że byłem głodny. Na śniadanie zjadłem tylko starą bułkę z serem, którą wiozłem jeszcze z gruzińskiego marketu. Nauczyłem się przy okazji trzech ważnych słów

Taszakur — dziękuje
Mamnun — dziękuję
Kodafez — do widzenia.

***

Żołnierze. We trzech przyjechali po jedzenie pickupem irańskiej marki. Każdy ma inny stopień wojskowy. Najważniejszy chodzi bez czapki i ma buty w pustynnym maskowaniu. Są stare i schodzone. Dwaj pozostali buty mają czarne. Wszyscy trzej, nie wiedzieć czemu, bardzo dbają o połączenie buty–spodnie. Dokładnie chodzi o skarpety. Przez 10 minut oczekiwania na jedzenie na wynos, każdy z nich poprawia spodnie wpuszczone w skarpety. Najważniejszy ma skarpety pod kolor butów a jego podwładni czarne jak ich buty. Mundury są stare i sprane albo spalone słońcem. Jeden żołnierz ma rozprutą warstwę materiału spodni. Nie wyglądają porządnie.

***

Po południu zaproponowałem Ahmedowi swoją kawę. Nie rozumie. Idę do pokoju po jedną z paczek kupionych w Stambule na bazarze. Teraz wszystko jasne. Zabrał opakowanie i poprosił, żebym poczekał. Czekam pół godziny, aż zrozumiałem, że nie mają tu elektrycznych czajników. Ahmed wodę zagotował w wielkim samowarze na ogniu gazowym. Teraz woła do kuchni. Podaje filiżankę jak do herbaty i każe sypać. Zalewa kawę wrzątkiem z samowara. To pierwsza kawa od wielu dni, więc delektuję się jej aromatem i smakiem. Ahmed kawy nie chce. Jak można nie chcieć kawy

***

Wieczorem zrobiłem sobie krótką wycieczkę po wiosce i poszedłem do mauzoleum na górze.

















Ośmiokątna, ceglana budowla na fundamencie z kamienia. Niezbyt obfite informacje w sieci mówią, że to Grobowiec Imamzadeha Shoaiba z VII wieku*. Nie wiem jednak, czy to VII wiek według kalendarza gregoriańskiego, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, czy irańskiego, gdzie lata liczone są od ucieczki Mahometa z Mekki (hidżra, 622 r. n.e.)**
Kimkolwiek był człowiek tu pochowany, pewnie zasłużył sobie na taki grobowiec.







Pogoda zmienia się. Niebo ciemnieje. W końcu chmurze burzowej udaje się przedostać przez pasmo gór i wtargnęła w spokojną do tej pory dolinę, wściekle rzucając piorunami. Ściana wody zalewa okolicę. Ziemia nie nadąża pochłaniać wody i szybko tworzą się ścieżki–rzeki. Burzy starczyło energii na 20 minut. Kończy swój żywot drobnym deszczem i znika.





Muszę się spakować. Jutro wracam na granicę, dokończyć formalności wjazdowe.
CF

* Źródło - http://www.negahmedia.ir/media/show_pic/46842
** Źródło - https://www.szkolnictwo.pl/szukaj,Ka...z_ira%C5%84ski
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie.
https://www.facebook.com/CFact1/
CeloFan jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 02.03.2021, 22:56   #66
majki
 
majki's Avatar


Zarejestrowany: Mar 2009
Miasto: Gwe/Warszawa
Posty: 3,502
Motocykl: CRF1000, RD04
majki jest na dystyngowanej drodze
Online: 5 miesiące 1 tydzień 4 dni 8 godz 6 min 2 s
Domyślnie

Czyta się i ogląda, jak zwykle. Dobra relacja to rzadkość ostatnimi czasy.

Tak na marginesie...ostrzegaj jak będziesz miał więcej fotek z 'takimi w czerwieni'...tego się nie da odzobaczyć już...
__________________
Afra - jedyna, wierna kochanka!!!!
Pożegnane bez żalu: 990S, 690R, DR650SE, XF650
majki jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 02.03.2021, 23:40   #67
CeloFan
 
CeloFan's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
CeloFan jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 18 godz 2 min 36 s
Domyślnie



17 dzień. 6 maja
Iran (granica) – Urmia.


97200 – 97492
292 km.


Jeśli wahasz się, czy wyruszyć, to jesteś o krok od wyjazdu.
Jeśli już zdecydowałeś, nie trać energii na wątpliwości.
Jeśli zastanawiasz się, co cię spotka, to niczego nie zakładaj z góry.
To z czym wrócisz, zostanie z tobą, bo niezależnie od tego kim jesteś, wracając z podróży, stajesz się kimś więcej.



Pisk hamulców. Obok mnie zatrzymuje się mały motor. Jego właściciel zaprasza gestem do tyłu i razem jedziemy do granicy. Jemu mżawka nie przeszkadza. Ma okulary.













Swobodnie i bez zbędnych kontroli wjeżdżamy na teren. Ostatnie hyc przez krawężnik i silnik 150-tki gaśnie, zatrzymując się na parkingu dla pracowników. To ostatnie hyc, o mało mnie nie zrzuciło.
Widząc, jak maszeruję szosą, człowiek ten zatrzymał się i gestem kazał siadać z tyłu. Został mi kilometr pieszo, bo jak pomyślałem o taksówkarzu z piątku, to nie chciałem znowu niepokoić starszego pana. Poza tym skończyły mi się pieniądze. Pieszo jest dużo wygodniej. Na swój motocykl zabrał mnie pracownik graniczny. Zapamiętał we czwartek, teraz rozpoznał i podwiózł. Zwyczajna ludzka życzliwość.
Formalnie, dziś nie interesuje mnie budka z kontenera i budynek ze szlabanem. Dziś interesuje mnie BIURO.



Mimo to poszedłem się przywitać i odebrać kask i resztę rzeczy.

***

Daj sobie prawo do niezrozumienia - mówi siódme przykazanie dekalogu tkliwego nihilisty.

Na granicy ruch. Chodzą ludzie, podjeżdżają samochody osobowe i ciężarówki. Jest nawet motocyklista, który jak ja, czeka na załatwienie papierologii i wjazd, za pośrednictwem usług Hosseina.
Podróżnik ten, tak jak ja, przyjechał tu po swoją przygodę. Tyle że dla mnie Iran będzie najdalszym miejscem drogi. On przez Iran tylko przejeżdża i przez dawne stany radzieckie pojedzie do Mongolii. To Szwajcar. Jest muzykiem i nauczycielem gry na gitarze. Zajmujemy sobie czas rozmową o podróżach i o życiu. Oczywiście w stopniu pozwalającym mi na to.



Kto to jest Hossein? Znam dwa sposoby na wjazd do Iranu własnym pojazdem. Oczywiście trzeba mieć wizę w paszporcie. To podstawa. Pierwszy sposób to mieć karnet CPD* Wiąże się to z pozostawieniem kaucji w odpowiedniej kwocie w Polsce i zapłaceniem za taki karnet kilkuset Złotych za wersję z najmniejszą ilością kartek. Procedura trwa różnie, czasem nawet miesiąc. Za to formalności na granicy jakieś pół godziny.
Drugi sposób to Właśnie Hossein Sheiklou**. Ten sposób polega na posiadaniu przy sobie odpowiedniej ilości gotówki w Dolarach albo Euro i zapłaceniu za możliwość niezrozumienia procedur granicznych i za człowieka, który nas we wszystkim wyręczy. Sposób ten działa dużo szybciej, bo nie miesiąc, tylko pięć do siedmiu godzin i to już na granicy. No… W moim przypadku czwartkowe popołudnie, piątek i część soboty
W tym czasie można robić różne pożyteczne rzeczy. Na przykład siedzieć pod małym drzewem, którego cień staje się coraz mniejszy i krótszy i jeszcze przesuwa się na dodatek a ja za nim, aż dotrę do konaru.



Słońce operuje już wysoko. Gorący wiatr targa olbrzymią flagą, uwieszoną na wysokim maszcie. Można przyglądać się tej fladze, jak wije się i marszczy, prostuje i łopocze, walcząc z gorącym wiatrem.
Można iść do budynku, gdzie jest kiosk z napojami i kantor. W kantorze można kupić trochę pieniędzy a w kiosku napój brzoskwiniowy w puszcze. Taki z kawałkami miąższu. Jest mały, ale za to orzeźwiająco zimny. W takim dusznym upale docenia się każdą kroplę, chłodniejszą od powietrza.
Właśnie obserwowałem mrówki wędrujące między płytami chodnika, kiedy zupełnie blisko, wyhamowało białe BMW X6. Właścicielem jest młody, wysoki, dobrze ubrany i idealnie przystrzyżony Irańczyk. Wygląda jak okaz zdrowia i sukcesu. Chyba właśnie sprowadza maszynę dla siebie i będzie załatwiał wszystkie formalności. Jest bardzo dumny i zadowolony z nabytku. Nie kryje tego. Podchodzą jego znajomi. Pokazuje wyposażenie, głaszcze maskę, jakby ścierał z niej kurz, oglądają razem detale. Nie. To nie może być biznesmen. Raczej syn zamożnego ojca. Puszy się przy aucie, patrzy czy wszyscy patrzą, głośno opowiada jakieś historie i znów upewnia się, czy wszyscy słuchają. Jest po prostu szczęśliwy, jak dziecko może być szczęśliwe ze swojej wymarzonej zabawki.



Nie jestem zaskoczony. Wielu ludzi uzależnia swoje szczęście od rzeczy, które mają wartość tylko materialną. Ten tutaj przynajmniej nie ukrywa entuzjazmu, a jego radość jest zaraźliwa.
Jeszcze kilkanaście lat wstecz, zazdrościłbym temu człowiekowi. Snułem się wtedy z dnia na dzień, przyciągany grawitacją wyimaginowanej zamożności, bez pomysłu i bez jakiegokolwiek ładu. Gniotły mnie przyziemne obowiązki, debet na koncie rósł, to znów malał, ale zawsze był ze mną jak najlepszy przyjaciel. Rano szedłem do pracy, po południu wracałem, żeby się najeść, posprzątać artystyczny nieład, zrobić zakupy, popatrzeć w telewizor. Bezmyślnie roztkliwiałem się nad sobą, słuchając o osiągnięciach sąsiadów, znajomych i nieznajomych. Zazdrośnie patrzyłem przez zapyziałą szybę hałaśliwego tramwaju, jak mijają mnie zaradni ludzie w luksusowych autach. W zaciszu domowym programy telewizyjne straszyły przemocą i wojnami, mamiły bogactwem gwiazd kina, sportu, biznesu, polityki.
Chciałem to wszystko mieć, ale bez wysiłku i od razu. Grałem więc w Totolotka i łudziłem się, że zaraz będę mógł pławić się jak tamci w dobrobycie konsumpcyjnym. Jak się zniechęciłem, to na „fajne rzeczy” brałem kredyt w banku. Naiwne co? Naiwne, ale ilu z nas tak myślało albo tak myśli do tej pory? Byłem nijaki.
Na motocyklistów patrzyłem jak na kogoś, kogo grawitacja nie dotyczy. W każdym widziałem pasję, swoisty życiowy cel, niebanalny charakter, odwagę, żywioł, przygodę, drwinę z niebezpieczeństwa. Wyobrażałem sobie, że mają swój żargon, że nic innego nie robią. „Lewa w górę”? Myślałem, że się wszyscy znają. Serio Nie wiedząc o tym nic, chciałem być jak motocyklista.
- Będę podróżował – pomyślałem. Tak mnie to wzięło, że w ciągu kilku lat zadłużenie spuściłem w kanał i spadło do zera. Po raz pierwszy w życiu zacząłem odkładać pieniądze. Przestałem szwendać się po knajpach, wydawać na najnowsze smartfony i … z komunikacji miejskiej przesiadłem się na rower. Telewizor wyłączyłem na zawsze.
Zagrało. Zakiełkowało żywe marzenie i prawdziwy cel. Tak oto za gotówkę kupiłem starą Yamahę i… Okazało się, że trzeba nią jeszcze jeździć.
Mazury. Dla takiego jak ja, na motocyklu to koniec świata. Jakoś pojechałem i jakoś wróciłem. Wróciłem a apetyt urósł. Chorwacja? O nie! Tak daleko. To dopiero koniec świata i same wątpliwości! Nie znam języków, nie mam paszportu. A co jak się zepsuje? Pytań było więcej, ale… zagrała we mnie nuta romantyzmu, jeszcze więcej ignorancji i zapomniałem o pytaniach.
- Opuszczę ten swój życiowy, smętny padół i pojadę na koniec świata. Aż do Chorwacji — pomyślałem.
Trzy tygodnie wolnego, odłożone pieniądze. I gdzieś w drodze, sam z siebie nieco poszerzył mi się horyzont. Skoro dojechałem tu, to mogę i dalej. I tak do Chorwacji wjechałem od południa.
Wróciłem i nic się nie stało z tych „stań”, których się obawiałem. Tak jest mniej więcej do dziś. Dziś mam takie marzenia, że też wydają się nie do uchwycenia. Jak wtedy Chorwacja.
Teraz siedzę na rozgrzanym betonie placu, kilka tysięcy kilometrów od domu. Spocony od upału, zakurzony od kurzu i śmierdzący spalinami ciężarówek. Nie mam pewności czy wjadę do Iranu, bo tu nic pewne nie jest wbrew pozorom. Nie wiem czy wystarczy mi pieniędzy, nie wiem dokąd dojadę, gdzie będę spał, co jadł. Nie wiem kogo spotkam, poznam i przestanie mi być obojętny.
Kilka metrów ode mnie stoi motocykl, który jest jedynym przedmiotem, na którym mi zależy. Nie dlatego, że taka marka, że takie a takie ma właściwości. Dlatego, że mogę być sobą dla siebie. Dlatego, że jestem tym co robię a to co robię jest moje i nie muszę udawać, że nie jestem egoistą. Ten motocykl jest gwarantem niezależności. Nie tej pozornej, społecznej. Jest gwarantem niezależności przemieszczania się i decydowania o sobie.
Cały czas jestem nijaki. Jednak to już inna nijakość. To nie przez zakurzoną rutynę w zaganianym światku, tylko przez białe karty przede mną. Nie mam pewności co mnie spotka w drodze, kiedy pojadę patrzeć na miejsca i ludzi, jakimi są naprawdę. Dla nieznajomych jestem nieważny, nie mam prestiżu, wielu kart kredytowych, trzeciego domu z garażem na wsi, ani nawet szybkiego Internetu. Wciąż nie mam luksusowego samochodu, zakupy robię tam, gdzie wszyscy i nie jestem szefem. Zyskałem za to pewność, że jest mi to niezbyt potrzebne, jeśli miałbym poświęcić całe życie na zbieranie dóbr służących do… otaczania się nimi. Jednak pracuję, bo swoją pracę lubię. Bo jest mi potrzebna. Spełniam się w niej, bo daje mi satysfakcję. Nie kupę forsy, tylko zadowolenie. No i mam motocykl — narzędzie. On też powoduje zadowolenie. Nijakość to niepewność tego, co mnie spotka za chwilę, dziś, jutro, za tydzień albo dwa. Najlepsze jest to, że ta niepewność niesie ze sobą beztroskę. Bo Jaki miałbym mieć wpływ na masę zdarzeń, które jeszcze się nie wydarzyły? Przedmioty, którymi się otaczamy łatwo stracić. Motocykl też. Jednak to, co dzięki niemu robię nie zniknie.
Napisałem o sobie lekko ubarwiając, nie żeby zanudzać. Zrobiłem to, bo wiem, że wśród nas są tacy co chcą podróżować, tylko zawsze mają bardzo logiczną wymówkę, żeby jednak nie. Brakuje gotówki, nie ma czasu, nie ma kompanii w trasę, obowiązki przytłaczają, albo nie ma co zrobić z psem. Śmiem twierdzić, że to nieprawda. Wszystko, co robimy najpierw, ma większy priorytet po prostu.
Podróżowanie zmienia. Mnie zmieniło. Podróżowanie motocyklem to szkoła bycia i jeden z wielu przepisów na samospełnienie się.

Z rozmyślań wytrącił mnie Salim. To ten człowiek od papierów. Muszę iść z nim do biura. Dobrze, bo z nieba zaczęły spadać gigantyczne, zimne krople wody.
Pośrodku klimatyzowanej hali wielki blat. Tu można wypełniać dokumenty albo je podpisywać jak ja teraz. Dookoła stanowiska a w nich urzędnicy za szybami i jedna para drzwi, prowadząca do kogoś ważnego. To tam Salim za chwilę zaniesie dokumenty do sprawdzenia i potwierdzenia. Stamtąd też zabierze te, które
pozwolą mi wydostać się za szlaban motocyklem. Podpisy złożyłem, ale to nie wszystko.
- Jeszcze chwila, jeszcze chwila — uspokaja mnie Salim. Nie wiem czemu pomyślał, że się niecierpliwię.





Ławka usytuowana jest w kierunku wyjścia. Siadam i obserwuję… zegar wyświetlający cyfry, próbując odgadnąć znaczenie każdej. Taki zegar to bardzo dobra rzecz. Można szybko nauczyć się cyfr arabskich.





Dokładnie pięć godzin trwa załatwianie za mnie formalności.
Efektem tego czekania są trzy kartki A4 i jeden świstek. Ten ostatni, krzywo urwany z bloczka i z czerwoną pieczątką jest dla mnie najważniejszy. Oddam go przy szlabanie wyjazdowym. Reszta jest moja i mam pilnować ich jak oka w głowie. Będą niezbędne przy wyjeździe z Iranu.



Teraz jestem niecierpliwy. Żegnam się ze Szwajcarem, płacę Salimowi za jego usługę i uśmiechając się pod nosem idę do motocykla. Jestem głodny i spragniony, ale za szlabanem popadłem w jakiś stan euforii i podekscytowania. Żenującym tego skutkiem jest tuman kurzu za mną, bo zjechałem z asfaltu na pobocze, nie wiem po co






***

Na granicy wymieniłem 10 Dolarów. W hotelu korzystam z tego i serwuję sobie obiad i dużo picia. Najedzony i opity mocuję bagaż, żegnam się z Ahmedem i Hamidem. Drugi syn Ahmeda jest poza domem.




***

Żeby dojechać do Urmii, zdałem się na GPS. Wyznaczył drogę, której początku nie da się wyznaczyć w GoogleMaps. Jest asfaltowa i prowadzi przez Park Narodowy Kantal, wzdłuż rzeki Araks, będącej naturalną granicą Iranu i Armenii. Jedzie się w dolinie rzeki, wśród surowych, gór. Tylko posterunki wojskowe ustawione czasem tak, że ledwo je widać, świadczą o bliskości granicy i cywilizacji w ogóle.







No i samochody. Ruch jest nie za duży, ale od kilku chwil każdy, kto jedzie z naprzeciwka, ostrzegawczo mruga światłami. Pierwsza myśl, coś nie tak z motocyklem. Może jednak nie. Może tutaj, jak w Polsce, ostrzegają przed kontrolą policji.
Droga nie prowadzi już doliną, tylko wykuta jest w skale na pewnej wysokości i wspina się coraz wyżej. Rzeka została gdzieś na dole przepaści a drogę oddziela od niej nasyp z kamieni albo betonowe kloce ustawione rzędem. Zakręty robią się coraz bardziej ciasne a asfalt wąski. Tak wąski, że ciężarówka i samochód osobowy mijają się na centymetry.
Przed jednym z wiraży ruch zwolnił, samochodów jest dużo i tworzą przez to niewielki, wolno poruszający się korek.
Na ostrym zakręcie, zaskoczył mnie widok równie groteskowy co przerażający. Ruchem kieruje żołnierz. Na kamieniach odgradzających drogę od przepaści siedzą ludzie. Trzech mężczyzn. Nie wyglądają jakby im coś dolegało ale nie odzywają się do siebie. Obok nich, jak na cokole, na kamieniach stoi białe BMW X6. Równo jak na wystawie. Koła zwisają w powietrzu a auto oparte jest podwoziem. Myślę, że trudno byłoby tak ustawić samochód celowo i nawet dźwigiem. Po widoczniej stronie, nie jest jakoś specjalnie rozbity. Właściwie tylko listwa progowa jest oderwana i wygięta. Upiorne wrażenie robi to, że od śmierci, przez zakładam, brawurową jazdę dzieliły kierowcę i pasażerów centymetry w poziomie i około dwustu metrów w pionie. Co by się stało, gdyby auto spadło, każdy wie.
Samochód rozpoznałem od razu. Jego nieszczęsnego właściciela też. Teraz jest zupełnie inny. Nie wiem tylko, czy martwi się stratami w luksusowym wozie, czy przeżywa w milczeniu swoje szczęście. Dziś dostał szansę żyć jeszcze raz.




***

Zatrzymałem się, żeby założyć przeciwdeszczówki. Wyjechałem z Parku Loran na płaskowyż i góry są w pewnym oddaleniu. Tu rządzi przestrzeń wypełniona trawami, niskimi krzewami i z rzadka polami uprawnymi. Wokół bezludzie i pustka.





Przede mną sina, burzowa chmura wylewa tony wody na ziemię, rozświetlając się od wewnątrz elektrycznymi wyładowaniami. Już tu gdzie się zatrzymałem czuć jej nieobliczalną siłę, bo wicher chce przewrócić mnie i motocykl. Nie ominę tego zjawiska. Droga łagodnym łukiem skręca w samo epicentrum, tam, gdzie swoim lejem burza smaga okolicę.







Bywało, że jechałem w burzę, ale nigdy jeszcze nie odczuwałem z tego powodu mrowienia na plecach. Może zaczekałbym kilka minut aż zmieni kierunek, złagodnieje, uspokoi się albo wręcz skończy swój pokaz. Jednak zaryzykowałem.
Głupiec, ktoś pomyśli…
Ledwo zdążyłem wyłuskać ubranie z bagażu, słyszę za sobą odległe, wściekłe ujadanie. Odwracam się a tam cztery potwory z daleka szarżujące na mnie. Nie białe owczarki, jakich sporo można spotkać w Rumunii. Nie groźne psy pasterskie, jakie znamy w Europie. Urodziłem się i wychowałem z psami. Kilka sam wyszkoliłem. Kiedyś chciałem zobaczyć psa rasy, która w Polsce nie występuje. Teraz cztery Sarabi*** nacierają na mnie w pełnym pędzie. Czytałem, że samce mogą ważyć do 90 kilo… I czytać nie musiałem, że są nieustraszone i nie wahają się zaatakować niedźwiedzia. Cóż ja przy niedźwiedziu… Skąd te psy?! W oddali wielkie stado owiec. Stąd. Jednak pasterza ani jednego. Przestałem szamotać się z przeciwdeszczówką a kask, który wiatr zrzucił z kanapy motocykla zostawiłem w spokoju na poboczu i znieruchomiałem, zastanawiając się, dlaczego siekiera jest zamocowana na trytytki i dlaczego nie mam przynajmniej pistoletu maszynowego
Psy zwolniły i w końcu zatrzymały się jakieś 100 metrów przed asfaltem, czyli około 150 metrów ode mnie.
Teraz sobie żartuję, ale wtedy nie było mi do śmiechu. Postały kilka chwil obserwując mnie, niespiesznie odwróciły się i odeszły do swoich owiec, co chwila się oglądając… Dlatego właśnie wybrałem burzę.

Jeszcze przez kilka chwil żyję nadzieją, że jednak droga gdzieś tam skręca, albo wypada się, albo stanie się coś innego. Nie tym razem. Porywisty wiatr wykrzywia moją trajektorię na prostej drodze. Drobny deszcz sprzed chwili zamienił się w ulewę i tnie i wciska w każdą szczelinę ubrania. Czuję to przez zimno pojawiające się tu i ówdzie. A to dopiero początek. Niskie, stalowo-szare chmury kłębią się tuż nade mną a igrając ze sobą, krzeszą potężne wyładowania. Nie wiem czemu nie słyszę grzmotów. Może to przez pęd powietrza, syk opon przecinających mokrą drogę. Nie zastanawiam się zbyt długo, bo nieprzerwanie muszę kontrować wściekłe podmuchy wichru. Plusem jest to, że samochody jadące z naprzeciwka, nie sypią na mnie błotem i wodą. Wiatr wszystko przewiewa w drugą stronę. Minusem jest to, że kiedy jadę za kimś nie widzę nic a kiedy nikt nie jedzie przede mną, też niemal nic nie widzę. Przestaje to mieć znaczenie, kiedy nastaje ciemność niemal całkowita. Fenomen zjawiska leży w tym, że jak spojrzeć w lewo, widać czarną wściekłość natury, a kiedy spojrzeć w prawo, widzę jak ryba z akwarium. Zielone wzgórza oświetlone pełnym słońcem, podlewane strumieniem burzowej wody. Ja sam w tym diabelskim kotle czuję się tak mały i nieważny, że niezauważalny dla potęgi dzieła natury. Bo gdybym został zauważony, to byłby koniec.
Tak oto swoją moc, przyroda po raz kolejny łaskawie pokazuje mi na mnie samym mi samemu.
A więc psy czy burza? Co lepsze? Tej zagadki nie rozwikłam.

Wyjechawszy cało z potopu, na postoju rozebrałem się z przeciwdeszczówek które niezbyt pomogły, żeby wyschnąć w popołudniowym słońcu.







Czterdzieści kilometrów od Urmii przydrożny stragan a w nim napoje. Sprzedawca wyskoczył na jezdnię i woła i zaprasza uprzejmie a jego koledzy wtórują. Bardzo chcę pić. Kupiłem napój limonkowy gazowany prosto z chłodziarki. Dostałem kubek i miejsce w fotelu, których tutaj trzy. Na sofie rozsiedli się szef straganu i jego koledzy.
Z rozmowy udało się nam dojść do tego skąd jestem, dokąd jadę i że to 45 km stąd. Zaspokoiwszy pragnienie tak zimnym napojem, że mrozi mózg, pożegnałem się ze wszystkimi i odjechałem.
Coraz większy ruch, coraz więcej klaksonów i więcej kurzu mówią mi, że jestem na przedmieściach. Do Hosseina trafiłem bezbłędnie za pomocą GPS. Zielona, metalowa brama otworzyła się zanim dotknąłem dzwonka. Przywitał mnie ojciec Hosseina, bo ten jeździ z grupą Szwedów po Iranie w roli przewodnika. Za to jest jeszcze matka Hosseina i za chwilę wróci ze szkoły jego młodszy brat Araz. Czuję się jak w domu. Tym bardziej, kiedy wszyscy przypomnieli sobie, że trzy lata temu już ich odwiedziłem.
Opłaciłem pokój za dwie noce. Jestem w dużym mieście. Jutro zrobię porządek z psującą się kamerą z lusterkiem motocykla, wymienię Dolary na Riale. Może też uda się przegrać materiał z kart pamięci na dysk twardy.
Wieczorem pokręciłem się po okolicy bez celu. A może i miałem cel jakiś, ale dziś myślę tylko o psach i burzy o psach i o burzy.















Mapy






* CPD - https://www.pzmtravel.com.pl/dokumenty-celne.html
** Hossein Sheiklou – Wydaje się, że aktualnie zawiesił swoją działalność.
*** Sarabi - https://doglime.com/sarabi-persian-mastiff/ Jest całkiem prawdopodobne, że w stresie pomyliłem te psy z inną, „mniejszą” rasą Sage Mazandarani ( https://nationalpurebreddogday.com/a...ches-its-size/ )
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie.
https://www.facebook.com/CFact1/
CeloFan jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 05.03.2021, 09:02   #68
aadamuss


Zarejestrowany: Dec 2017
Miasto: Poznań
Posty: 1,256
Motocykl: nie mam AT jeszcze
aadamuss jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 3 dni 16 godz 38 min 20 s
Domyślnie

Super, że wklejasz mapy :-)
aadamuss jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 05.03.2021, 13:33   #69
CeloFan
 
CeloFan's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
CeloFan jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 18 godz 2 min 36 s
Domyślnie



18 dzień. 7 maja.
Iran, Urmia.


97492
0 km swoim motocyklem.

Płaski chleb, którego nazwy nigdy nie pamiętam. To znaczy nie taki całkiem płaski. Jest posypany nasionami. Do tego biały ser bardzo kwaśny i bardzo słodki dżem. Jajko na twardo i herbata.
Koniec kulinarnej podróży, więc biorę się za motocykl.
Napęd w porządku. Trzeba dolać olej do silnika. Dokręcić śrubę osłony pompy hamulcowej i jedną śrubę plastiku. Poprawiłem też pęknięty plastik osłony dłoni, która nie wytrzymała wywrotek w Rumunii w górach.









Poprosiłem ojca Hosseina, żeby wskazał mi miejsce, gdzie naprawię mocowanie lusterka. Muszę przywrócić do używalności mój jedyny śrubokręt. Na razie, służy tylko za usztywniacz w miejscu pęknięcia.
Warsztatu nie wskazał, tylko zatelefonował. Za pół godziny przyjechał specjalista od takich robót. Rozpoznałem go, ale on mnie nie. 3 lata temu, zmieniał uszczelnienie wysprzęglika w tym samym motocyklu, którego pręt lusterka właśnie ma zamiar naprawić. Wykręcił co trzeba i zniknął. Będzie gotowe na wieczór.
Z bagażu pousuwałem zbędne rzeczy. Zostawię w domu Hosseina podpinki, membrany od ciuchów i nadmiar oleju na dolewki i filtr powietrza. No i trochę innych niepotrzebności. Wrócę do Urmii, to zabiorę.

Trzeba załatwić kilka spraw. Nie sam i nie swoim motocyklem. Będzie mnie woził ojciec Hosseina swoją 220-tką o wdzięcznej nazwie, Baja Pulse.



Na nikim nie robi wrażenia jazda chodnikiem i nikogo nie szokuje przejechanie pod prąd.
Nie czuję się zbyt pewnie. Stary wolno, chybotliwie wciska się w każdą wolną lukę między samochodami. Jeździ pod prąd i jeśli trzeba chodnikiem, co dla takiego jak ja mieszczucha jest niecodzienne. Tylko kierowca ma obowiązek mieć tu kask. No może nie obowiązek. Zwyczaj. Ja nie muszę.









Najpierw bazar. Tutaj ojciec Hosseina chce załatwić mleko w proszku dla dziecka siostry Hosseina. To chyba towar deficytowy i spod lady, bo mężczyźni rozmawiają nie za głośno i jakoś tak… w konspiracji. Mój kierowca rozmawia ze znajomym kilka chwil. Ten odchodzi gdzieś w wąskie uliczki bazaru. Wraca za kilka minut, ale z niczym.
Teraz karta SIM z dostępem do Internetu. Potrzebny jest paszport do rejestracji karty. Ojciec Hosseina, po załatwieniu formalności odwraca się do mnie i wyciąga rękę.
- 20 Dolarów – oznajmia.
Czy 10GB Internetu tyle kosztuje, nie wiem.



Z kartą SIM jedziemy do speca od eFBe. W klimatyzowanym pomieszczeniu, za białym, nowoczesnym biurkiem siedzi młody człowiek. Przed nim laptop, dużo przejściówek i kilka telefonów w trakcie naprawy albo konfiguracji. Na przeszklonej wystawie kamery sportowe, etui do telefonów, dyski twarde i inne gadżety. Uwinął się w dziesięć minut. Wgrał aplikację VPN omijającą rządowe zabezpieczenia przed zakazanym eFBe, YT i nie wiem czym jeszcze. Ma działać miesiąc. Ojciec Hosseina, po załatwieniu sprawy odwraca się do mnie i wyciąga rękę.
- 10 Dolarów – oznajmia.
Płacę dychę za aplikację.

Jedziemy.
Salon SONY. W sprawie kamery sportowej Sony.
Znów chłód klimatyzowanego pomieszczenia a na półkach telewizory, kamery i inne produkty SONY. To salon autoryzowany. Za nowoczesnym biurkiem z napisem firmy na ścianie, mężczyzna. Ojciec Hosseina rozmawia z nim o mojej popsutej kamerze. Ten ogląda ją pobieżnie, ale w końcu rozkłada bezradnie ręce i kieruje nas do serwisu. Też autoryzowanego. Jest całkiem niedaleko.





Zatrzymujemy się w bocznej uliczce. Wchodzi się przez oszklone, metalowe drzwi, jakich wiele. Tu nie ma salonowego szyku. W środku panuje pewien nieład. Wszędzie porozstawiane większe i mniejsze telewizory. Wszystkie nowoczesne, płaskie. W oddali pod ścianą urządzenia serwisowe na długim stole. Monitor do komputera, narzędzia, lutownica i nieprzebrana ilość różnych części. Pracuje tu trzech młodych ludzi i chyba ich szef w wieku około pięćdziesiątki. W kącie przy wejściu, na drewnianym krześle siedzi wychudzony starzec. Jego twarz to jedna wielka zmarszczka. Nie opiera się plecami, a jego głowa zwisa smętnie na stare dłonie, obejmujące długą, drewnianą laskę. Zdaje się być jak rzeźba. Ten człowiek na pewno nie czeka na nic. Po prostu tu jest.
Ojciec Hosseina rozmawia krótko z szefem serwisu o moim problemie. Oddaję kamerę. Szef idzie z nią do stołu z narzędziami. Zakłada okulary i ogląda urządzenie pod podświetlanym wielkim szkłem powiększającym. Próbuje coś tam gmerać, coś skleić, ale to na nic. Po kilku próbach poddaje się. Mówi to, o czym już wiem, czyli dlaczego nie działa włącznik. Zaproponował, że ściągnie całą klapkę z wyłącznikiem z Dubaju. Jeśli będę w podróży, to mogę odebrać ją w Teheranie za tydzień. Tam mnie nie będzie przecież. Poza tym, aż tak mi nie zależy. Odpada. Zresztą już widzę oczami wyobraźni, ile by to kosztowało. Wychodzę z niczym. Dobre jest to, że ojciec Hosseina nie zażądał zapłaty.









Jedziemy jeszcze raz do człowieka od aplikacji VPN i eFBe. Pomyślałem, że laptop, który tam widziałem, świetnie nadałby się do zgrania materiału na dysk.







Kartę z rejestratora dźwięku zgrywa na poczekaniu. Kartę z materiałem z kamery zostawiam, bo ma to trwać kilka godzin. 64GB kilka godzin. Pozostałe, z aparatu, nie są widziane nawet przez laptop.

Później okaże się, że ojciec Hosseina pojedzie po dysk i zgraną kartę sam. Po powrocie wyciągnie rękę i… - 10 Dolarów – rzeknie.
Mam już pewność, że stary doi ze mnie ile uważa. Skoro tu przyjechałem, to moje finanse z łatwością powinny to wytrzymać. Z drugiej strony poświęcił mi swój czas. Niech ma.










***

Jest popołudnie. Araz, młodszy brat Hosseina wrócił ze szkoły. Jak ten pełen energii chłopak pomoże swojej mamie przy małym siostrzeńcu, pójdziemy poszukać kantoru i na Stary Bazar.











Ulice pełne ludzi. Sprzedawcy i ich zachęcające pokrzykiwania, butiki z ciuchami, stoiska z warzywami. Właściwie sprzedaje się wszystko gdzie, kto znajdzie miejsce na handel.
Kantor jest oddalony od bazaru kilka kilometrów. Jest na rogu ulic. Idzie się tam arterią pełną sklepów. Wchodzi się do małego pomieszczenia. Jest monitoring i szyba z okienkiem, oddzielająca dwóch ludzi. Na ścianie wisi monitor z aktualnym kursem walut. W jednej chwili stałem się milionerem.










































***

Bazar. Po drodze na stary bazar zatrzymaliśmy się przy czymś w rodzaju fastfudu. Rano jadłem nieduże śniadanie, a już jest późne popołudnie. Araz też ma chęć na coś dobrego, bo w domu pilnują jego diety. Obok naszego stolika zasiada młode małżeństwo z dzieckiem. Trzeba wiedzieć, że ludzie tutaj są bardzo otwarci i skorzy do rozmów, nawet z obcymi. Zagadują od razu, bo żaden ze mnie Irańczyk. Za duży, za blady, źle ubrany i nie gada jak trzeba. Rozpytują skąd, dokąd, jak i co. Są uprzejmi i nienatrętni. Jak zaczynam swoje próby językowe, to czekają cierpliwie, aż skończę łamać sobie język na angielskim. Zresztą to Araz bardziej z nimi rozmawia, a ja tylko przytakuję, sporadycznie coś dodając albo odpowiadając na bezpośrednie pytania. Jeśli zrozumiem.
W końcu wszyscy będący w środku słuchają Araza i jego opowieści. Trochę to krępujące.
Na dodatek chyba naopowiadał niestworzonych historii, bo przy kasie nalegają, żebym zapłacił tylko połowę rachunku! Na to nie pójdę. Wdaję się w dyskusję na ten temat, ale słabo działa. Dopiero po jakimś czasie uprzytomniłem sobie, że być może to przez Taarof. Trudno pojąć ten fenomen.
Taarof* to sztuka konwersacji werbalnej i niewerbalnej, wykraczająca poza utarte schematy zachowań społecznych z kręgu europejskiej kultury. To dlatego Iran jest uważany za krainę najbardziej przyjaznych i uprzejmych ludzi na świecie. Taarof to różne, ustalone formy grzeczności. Nie odwracanie się plecami. Goście wchodzą jako pierwsi przez drzwi. Siedząc na dywanie, nie pokazuje się stóp, chyba że w spoufaleniu. Uprzejme pogawędki w sklepie albo w urzędzie to tradycja. Ludzie ci uważają, że o sobie, jeśli już, należy mówić skromnie a o rozmówcy z szacunkiem. To nie wszystko. Ta uprzejmość istnieje też w strefie handlu i usług, czyli pieniędzy. Co bym powiedział, gdyby ktoś nalegał i nalegał, że nie trzeba zapłacić za obiad czy taksówkę? Podziękowałbym w końcu. Tu jest inaczej. Tu obowiązuje Taarof. Słyszysz, że jesteś najważniejszym z gości, że to zaszczyt, że tu jesteś, że taka znakomita osoba zapłacić nie może, bo to hańba a poza tym, jedzenie nie było wystarczająco dobre na Twoje podniebienie.
Wtedy trzeba odpowiedzieć podobnie. Że ta restauracja jest najlepsza ze wszystkich, że jej właściciel może gotować dla szlachetnie urodzonych, a moje zwykłe podniebienie nie jest warte tych smaków i że zapłacę po trzykroć, a to i tak będzie za mało. Na to znów odpowiada restaurator, znów Ty i znów restaurator aż w końcu płaci się tyle, ile się należy.
W ten sposób można usłyszeć zaproszenie na obiad do domu, propozycję noclegu, jeśli jest się w podróży, „otrzymać” suwenir z półki na bazarze albo nie zapłacić za taksówkę. To bardzo duży nietakt, jeśli zrobi się to zbyt wcześnie. Jeśli zna się, choć pobieżnie tutejsze zwyczaje, to wiadomo, że NALEŻY odmawiać. Dopiero trzecie zaproszenie jest właściwe i można z całą pewnością przyjąć je lub nie. Bez takiej wiedzy bieda.
Czytałem o tym. Tylko nie znam perskiego a angielski na poziomie przedszkolnym, nie obrażając przedszkolaków Nie mogę i nie potrafię odpowiednio się zachować. Ucinając to, co miało nastąpić, pytam Araza, ile trzeba zapłacić. Odliczam pieniądze, zostawiam na ladzie, kłaniam się lekko, przykładając dłoń do serca na wzór Irańczyków i szybko wychodzę.

W Urmii Stary Bazar to miasto w mieście. Alejki, korytarze, puste zaułki, zatłumione przejścia. Większość pod ceglanym dachem z łukami i kopułami, oczywiście o historycznym pochodzeniu. Na jego terenie jest łaźnia, meczety, część mieszkalna i nawet synagoga.
Sprzedawcy krzyczą zachęcająco lub stoją w swoistym stanie apatii, ale wszystko tu żyje. Ludzie tu pozwalają się fotografować, a niektórzy wręcz zachęcają do tego. Szczególnie zapamiętałem miejsce w którym wyrabia się kosy, sierpy i noże. Chyba jeden kupię, kiedy będę wracał.
































Wieczorem przyszedł mechanik, który zabrał złamane lusterko do naprawy.
Ojciec Hosseina jako pośrednik, po załatwieniu sprawy znów wyciąga rękę.
- 20 Dolarów – oznajmia.
Nie ma w tym człowieku ograniczeń żadnych, jeśli chodzi o pieniądze. Zaciąłem się. Dostał 15 Dolarów, choć to i tak o wiele za dużo.
Araz na swój dynamiczny sposób opowiadał historię naszego spaceru a ja po zmroku urządziłem sobie krótki spacer po okolicznych uliczkach. Tu ludzie nieprzerwanie pracują.


















Widziałem też zakład fryzjerski dla kobiet. Zakłady takie nie są wyeksponowane. Nie wypada…



W domu, po spacerze rozebrałem kamerę, ułamałem co trzeba i przekleiłem w inne miejsce. Pousuwałem zbędne części i po kłopocie. Póki co, działa.







Mapy





CF

*Taarof - https://en.wikipedia.org/wiki/Taarof
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie.
https://www.facebook.com/CFact1/
CeloFan jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 05.03.2021, 19:35   #70
nabrU
Gość


Posty: n/a
Online: 0
Domyślnie

Super

Tylko jakoś mało "maseczkowo" jest na Twoich zdjęciach, co mnie bardzo zaskakuje.

Druga sprawa wyjaw może jak udaje Ci się robić takie "personalne" zdjęcia na ulicy. Nie było czasami jakiegoś wyraźnego sprzeciwu?
  Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz


Zasady Postowania
You may not post new threads
You may not post replies
You may not post attachments
You may not edit your posts

BB code is Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wł.

Skocz do forum

Podobne wątki
Wątek Autor wątku Forum Odpowiedzi Ostatni Post / Autor
Junakiem po świecie Neo Kwestie różne, ale podróżne. 8 23.12.2021 09:34
Kraina krętych dróg – Korsyka 2018 Hermes Trochę dalej 5 09.04.2020 18:00
Polskie zakątki na świecie QrczaQ Przygotowania do wyjazdów 8 22.10.2014 23:11
50 najleszych dróg motocyklowych na świecie sambor1965 Umawianie i propozycje wyjazdów 10 24.06.2010 22:39


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:27.


Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.