24.09.2013, 14:35 | #1 |
Zarejestrowany: Jun 2009
Miasto: Lubaczów
Posty: 307
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Galeria: Zdjęcia
Online: 4 dni 2 godz 57 min 22 s
|
Bułgarski bastion komunizmu 2013 - filmik
Z uwagi na to, że w tym roku mam osłabioną prawą rączkę postanowiliśmy wyjechać blisko i bez nadwyrężania się po bezdrożach. Rzeczywistość i tak robi swoje.
Czy w ogóle wyjedziemy ? Losy tegorocznego urlopu zależały ode mnie ponieważ długo oczekiwany zabieg na oko pokrzyżował wszystkie plany. Raz kozie śmierć. Miętki Głazio ? Dwa tygodnie po zabiegu wyruszamy (zaznaczam do połowy stycznia nie wolno mi biegać ani jeździć na rowerze). Nikt nie wspomniał o motocyklu a ja przezornie za bardzo w szczegóły nie wnikałem. Pierwsza część opisu wraz ze zdjęciami już umieszczona na stronie. Teraz zostaje tylko opcja kopiuj - wklej. Tegoroczna wyprawa od samego początku stała pod znakiem zapytania. Do ostatniego dnia nie wiedzieliśmy, czy uda nam się gdzieś wyrwać. Mimo tylu znaków zapytania i niepewności mieliśmy w zanadrzu pewien zarys trasy, którą chcieliśmy przejechać. Kto raz posmakował podróży już nigdy nie zazna spokoju w domowym zaciszu – każdego dnia będzie tęsknił za atmosferą wyjazdu, znowu będzie pragnął przeżyć ekstremalne przygody, otrzeć się o niebezpieczeństwa i ryzykowne sytuacje, poznać nowych ludzi, zobaczyć raz jeszcze ulubione miejsca i odkryć nowe zakątki. BMW spisało się w tym roku na medal i nie sprawiło nam żadnej przykrej niespodzianki. Pogoda „pod znakiem skwarka” czyli upały, upały, upały! Świat – za bezgraniczne oddanie i uwielbienie podróży odwdzięczył nam się znowu niesamowitą dawką wrażeń, wspaniałych ludzi i niezapomnianych wspomnień… Nasze drogi poprowadziły nas przez Ukrainę, Węgry, Serbię, Kosowo, Rumunię i Bułgarię. Mieliśmy też kilkuminutowy epizod na Słowacji i Chorwacji. Dzień 1. (3. sierpnia – sobota) W tym roku rozpoczęliśmy naszą wyprawę trochę nietypowo. Pierwszym przystankiem po wyjeździe z domu był Majdan Nowy k. Biłgoraja – mała miejscowość, w której znajduje się „wypoczynkowa dacza” Brzezika i Małej. To właśnie tu odbywała się impreza powitalna na cześć naszego kolegi Stówki, który co roku – spełniając swój patriotyczny obowiązek wobec kolegów motocyklistów – przylatuje ze Stanów. Na imprezę przybyła grupa starych znajomych z RoztoczeRiders. Cóż można napisać o tym wieczorze? Tańce, śpiewy, gitarowe popisy, ogniste trunki, wyborne żarcie i nocne motocyklistów rozmowy do białego rana… Trzeba przyznać, że Stówka zawsze wita się i żegna w niezłym stylu!!! Rano wszystkich tak samo boli głowa ale emocje i wspomnienia są niezwykle pozytywne. Dzień 2. (4. sierpnia – niedziela) Z samego rana bierzemy kąpiel w miejscowym zalewie, żegnamy się ze Stówką i kierujemy do przejścia granicznego z Ukrainą (Korczowa – Krakowiec). Na granicy dość długa kolejka samochodów osobowych, którą standardowo sprawnie omijamy wciskając się w wolne miejsca. Spotykamy tu dwóch motocyklistów z Niemiec na BMW, którzy jadą na wschód (jeden z nich dosiadał BMW R 1150 GS a drugi 1200). Wymieniamy się spostrzeżeniami na temat podróży po wschodniej Europie – są pod wrażeniem naszego przebiegu z ostatniej wakacyjnej wyprawy. Pomagamy im trochę w przebrnięciu przez granicę, ponieważ jak przystało na praworządnych Niemców staliby grzecznie w kolejce cały dzień. Od jednego z nich dostajemy nietypowy prezent – polską walutę obowiązującą w czasach PRL – u. Niezły numer! Dając nam banknoty nasz kolega z zachodu jest przekonany, że możemy je wymienić w banku na aktualnie obowiązującą u nas w kraju walutę. Po południu dojeżdżamy do Borysławia (miasteczko położone ok. 100 km od Lwowa), gdzie zatrzymujemy się u rodziny. Tu wieczorem odbywa się międzynarodowe spotkanie polsko – ukraińsko – rosyjskie, na którym ma miejsce degustacja międzynarodowych alkoholi. Jak się nie trudno domyślić od tego wieczornego przepychu trunków rano większość cierpi na delikatny ból głowy. Tu, na Ukrainie życie płynie inaczej – ludzie mają dla siebie więcej czasu, dbają o rodzinne więzi. My – Polacy żyjemy już często według zachodnio-europejskiego stylu. Nie mamy na nic czasu, zżerają nas stres i wygórowane ambicje. Uczucia wyższe odkładamy do pudełka po butach, które trzymamy na samym dnie szafy. Dzień 3. (5.sierpnia – poniedziałek) Nasz kolejny dzień na Ukrainie zaczynamy od zwiedzenia bimbrowni, którą urządził u siebie w domu nasz kuzyn. Zmusiła go do tego trudna sytuacja życiowa i chęć przetrwania. Oprowadzając nas po mieszkaniu M… z dumą wyjaśnia cały etap przygotowania bimbru. Podczas naszej wizyty, do drzwi co chwilę pukają niespokojni wielbiciele jego wyrobów, których apetyt właściciel fabryki bimbru zaspokaja z anielską cierpliwością. Wychodząc z mieszkania M… na ławce pod blokiem poznajemy „głównego smakosza bimbru”, którego wytyczne decydują o smaku, doborze składników i w końcu kontynuacji lub zakończeniu destylacji. Kolejną atrakcją tego dnia jest piknik nad rzeką Stryj w Karpatach. Sam dojazd tam jest ekstremalnym przeżyciem dla nas, ponieważ drogi boczne w tej części Karpat są w koszmarnym stanie, szczególnie jeśli podróżuje się rozklekotanym, dziurawym busem. Wzdłuż drogi w oczy rzucają się szyby naftowe, z których większość jest już nieczynna. Dumą tego regionu Ukrainy jest lecznicza woda o zapachu nafty tzw. „Naftusia” wydobywana w Truskawcu. Nad rzeką pieczemy szaszłyki i mamy okazję zobaczyć gościa, który gołymi rękoma łapie w wartkim nurcie pstrągi. W drodze powrotnej w okolicach wsi Dowhe oglądamy z bliska niedokończoną zaporę na rzece Stryj. Na przełomie lat 80. i 90-tych XX wieku miała tu powstać „Karpacka Elektrownia Wodna” – świadectwo mocy i potęgi elektrycznej ZSRR. Ta monumentalna budowla nie została niestety ukończona z powodu braku środków finansowych. Pod dyktando towarzysza Lenina, który powiedział kiedyś: „…Komunizm – to jest władza radziecka i elektryfikacja całego kraju…” planowano wysiedlić ok. 30 tysięcy osób i na potrzeby budowy zalać teren pięciu wsi. Dziś serce kraje się na widok popękanych murów i plątaniny rdzawego żelastwa, które nieubłaganie bierze we władanie dzika natura. Turyści, którzy lubią podziwiać i fotografować niepowtarzalne konstrukcje oraz zachwycać się pięknem przyrody mogą swobodnie zorganizować obóz lub biwak nad głębokim jeziorem położonym tuż przy zaporze. Końcowym przystankiem tego dnia jest „Twierdza Тустань” (Tustań – dosłownie tu stań, zatrzymaj się tu) – fantastyczne formacje skalne z piaskowca oraz staroruskie zamczysko wzniesione przez króla Kazimierza Wielkiego we wsi Urycz. Narodowy Rezerwat Historyczno – Kulturowy Tustań położony jest w Beskidach Wschodnich w regionie skolskim. Warto się tu wspiąć i z bliska pooglądać cztery grupy skał: Kamień, Mała Skała, Ostry Kamień i Żołob, które wznoszą się majestatycznie w tym przepięknym zakątku Ukrainy. My mieliśmy okazję podziwiać urodę tego miejsca w promieniach zachodzącego słońca… Dzień 4. (6. sierpnia – wtorek) Nasze pożegnanie przeciąga się prawie do obiadu. W końcu udaje nam się jednak spakować i wyruszamy w kierunku granicy z Węgrami. Początkowo jedziemy po drogach z bardzo kiepską nawierzchnią więc tempo jazdy jest dość wolne. Dopiero kiedy docieramy do drogi głównej (gładkiej i asfaltowej) możemy rozwinąć normalną prędkość. Tak się ekscytujemy tą prędkością i pięknymi górskimi widokami, że po przejechaniu zaledwie kilku kilometrów zostajemy zatrzymani przez patrol milicji ukraińskiej. Uroda gór tak przykuła naszą uwagę, że nie zauważyliśmy ograniczenia prędkości (80, 60 i 30 km). Pertraktujemy z milicjantami po polsku i ukraińsku, którzy otwarcie proponują nam łapówkę. Na nasze pytanie : „To tak można?” odpowiadają z uśmiechem i bez ceregieli: „Tu nie Polska. Tu wszystko można”. W tym miejscu dalszy komentarz jest chyba zbędny. Płacimy 200 hrywien (panowie milicjanci zażądali na początku 1500 hrywien) i w zamian otrzymujemy informację o kolejnych patrolach w następnych miejscowościach. Trzeba przyznać, ze ukraińscy milicjanci są naprawdę mili – jak się im zapłaci to chętnie dzielą się służbowymi informacjami. GŁAZIO: Mimo pięknych widoków monotonia drogi asfaltowej wywołała u mnie zew natury. Zapragnąłem kontaktu z szutrem i dziurami mimo, że z pewnych względów miałem unikać tego typu terenów. Zew natury okazał się mocniejszy! Znalazłem nie tylko drogę szutrową, którą przejechałem się z ogromną przyjemnością ale przeprawiłem się przez rzekę. TAMARA: Wiedziałam, że tak będzie!!! Nie mógł się powstrzymać! Najpierw znalazł jakąś dziurawą dróżkę, na której wzniecił tumany kurzu a potem wjechał do rzeki. Cały Głazio. Ja oczywiście zostałam na przeciwległym brzegu z aparatem w jednej ręce i kamerą w drugiej oraz zadaniem do wykonania – uwiecznić, sfotografować i nakręcić! Podróżując przez Zakarpacie wydało nam się, że w pewnym momencie przekraczamy niewidzialne granice z 1939 roku, między dawną Polską, Czechosłowacją a Węgrami. Zaniedbane pola, jakie można zobaczyć na każdym kroku na Ukrainie ustępują miejsca skoszonym łąkom i ogromnym połaciom ziemi obsadzonym winoroślami. Mamy dziwne wrażenie, ze jesteśmy już na terytorium Węgier, mimo, że nie przekroczyliśmy jeszcze granicy. Bez większych przygód po popołudniu docieramy do miejscowości Mukaczewo, w której na górującym nad miastem wzgórzu wznosi się majestatycznie zamek PALANKA wybudowany przez króla Węgier Bela IV. Zadaniem tej budowli było strzec wschodnich rubieży Królestwa Węgier przed najazdami tatarskimi. Mimo, że byliśmy już w tym miejscu kilkakrotnie, zawsze chętnie tu wracamy. Może zamek ma jakąś magiczną siłę przyciągania?! Na przejściu granicznym Czop – Záhony, które mieliśmy przejechać bez większych problemów, czeka nas niespodzianka. KU naszemu zaskoczeniu – ukraińscy celnicy bardzo dokładnie sprawdzają nam kufry i rozgrzebują apteczkę. Wyciągają wszystkie tabletki, sprawdzają nazwy i pytają o ich skład! Pamiętajmy, że na teren Ukrainy nie wolno wwozić żadnych środków zawierających tramadol. Z kolei Węgrzy, chcąc chyba dotrzymać kroku swoim ukraińskim kolegom, dają nam do wypełnienia dziwaczny formularz, w którym musimy podać rok, miesiąc i dokładną godzinę (z minutami!!!) wjazdu na teren Węgier, ilość paliwa w baku oraz przebieg motocykla. Prócz tego węgierska służba celna … … cdn. Niecierpliwi zapewne znajdą szybszą wersję ponieważ trudno kopiować na różne strony czy fora w tym samym czasie. Do następnej części już wkrótce :-)
__________________
http://www.radiator-mototurystyka.pl/ |
08.10.2013, 02:16 | #2 |
świeżym warto być:)
Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: DWR
Posty: 1,242
Motocykl: RD07a
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 4 dni 10 godz 52 min 48 s
|
I co dalej?
__________________
pozdrawiam Pan Bajrasz |
15.10.2013, 20:37 | #3 |
Zarejestrowany: Jun 2009
Miasto: Lubaczów
Posty: 307
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Galeria: Zdjęcia
Online: 4 dni 2 godz 57 min 22 s
|
... cd
Trochę to trwało ale pogoda za bardzo sprzyjała innym wyjazdom :-) Nadrobiłem zaległości :-) Wyciągają wszystkie tabletki, sprawdzają nazwy i pytają o ich skład! Pamiętajmy, że na teren Ukrainy nie wolno wwozić żadnych środków zawierających tramadol. Z kolei Węgrzy, chcąc chyba dotrzymać kroku swoim ukraińskim kolegom, dają nam do wypełnienia dziwaczny formularz, w którym musimy podać rok, miesiąc i dokładną godzinę (z minutami!!!) wjazdu na teren Węgier, ilość paliwa w baku oraz przebieg motocykla. Prócz tego węgierska służba celna … … cdn … … i graniczna równie skrupulatnie sprawdza nasz bagaż! Węgry witają nas wielkimi upałami – temperatura w ciągu dnia nie spada poniżej 35 stopni Celsjusza. Duży plus poruszania się po Węgrzech to obowiązujący na drogach głównych zakaz ruchu ciągników rolniczych, zaprzęgowych i rowerów. Takie znaki pojawiają się bardzo często i stoją praktycznie przy każdym wyjeździe z pól. Ułatwiają życie kierowcom i zwiększają bezpieczeństwo poprzez ograniczenie gwałtownego hamowania. Może należałoby pomyśleć o tym w Polsce?! Nie musimy przecież czerpać wzorców wyłącznie z krajów zachodnich, które zdecydowanie różnią się infrastrukturą od krajów Europy Środkowej! Wieczorem dojeżdżamy do miejscowości Sárospatak, gdzie w centrum znajduje się zamek Rakoczych. Na sporych rozmiarów budowlę składają się pięciopoziomowa Czerwona Wieża z XV wieku oraz XVI-wieczne skrzydło pałacowe Perényich otoczone podwójnym kręgiem murów zamkowych. Po zwiedzeniu zamku robimy krótki rekonesans w terenie i znajdujemy fajne miejsce na nocleg. Namiot rozkładamy w zaroślach nad rzeką, praktycznie u podnóża zamkowych murów. Kolację spożywamy na tratwie przycumowanej do nabrzeża a naszymi towarzyszami tego wieczoru są wyjątkowo upierdliwe komary. Przed kolacją Głazio, któremu tego dnia upał dał się we znaki, zażywa chłodnej kąpieli w rzece. Nocą spacerujemy wokół zamku i robimy sesję zdjęciową. Z doświadczenia wiemy, że zdjęcia podświetlonych obiektów są wspaniałe! Po powrocie do namiotu jesteśmy zmuszeni do zrobienia dodatkowego kamuflażu z gałęzi naszego obozowiska od strony rzeki, ponieważ regularnie pływają po niej patrole i oświetlają halogenami brzegi. Nie chcemy się rzucać w oczy i pozostajemy niewidoczni! W dodatku nie wiemy czego i kogo szukają ?! Dzień 5 (7. sierpnia-środa) Zrywamy się wczesnym rankiem, zwijamy manatki i po kilkunastu kilometrach docieramy w pobliże ruin średniowiecznego zamku Regéc wznoszącego się wśród trudnodostępnych szczytów górskich. Nie ma o nim nic w przewodniku ale na szczęście mamy dobrą mapę! U podnóża szczytu robimy krótki postój na śniadanie, które spożywamy do spółki z osami. Zapach naszej konserwy turystycznej przyciągnął niezły rój z pobliskiego lasu. Do zamku prowadzi droga szutrowa. Jest ona rzadko uczęszczanym szlakiem turystyczny, którym oczywiście wjeżdżamy praktycznie na samą górę! Zamek Regéc pochodzi prawdopodobnie z XIII wieku ale jego złote lata przypadają na XVII wiek, kiedy objął go w posiadanie Ferenc Rakoczy I. Ruiny zameczku są dość urokliwe i atrakcyjnie położone. Rozciąga się z nich wspaniały widok na okolicę. Aktualnie zamek jest intensywnie restaurowany i na jego terenie trwają bardzo zaawansowane prace budowlane. Warto tu jednak zajrzeć podróżując po północno-wschodnich Węgrzech! Wracamy szutrem do drogi asfaltowej i kierujemy się do Boldogkőváralja – miejscowości położonej przy granicy słowacko – węgierskiej w paśmie gór Zempléni. Początkowo naszym oczom ukazują się mizerne cygańskie osady, które szpecą węgierski krajobraz do granic wytrzymałości. No cóż, Romowie – to największa mniejszość narodowa, których liczbę na Węgrzech szacuje się aktualnie na około 400-500 tysięcy. Czy to się komuś podoba, czy nie stanowią nieodłączny element węgierskiej społeczności i należy się z tym pogodzić. Według statystyk w 2050 roku co piąta osoba na Węgrzech będzie Cyganem (oczywiście przy zachowaniu aktualnego wskaźnika dzietności). Stopniowo widok nędznych wiosek cygańskich ustępuje malowniczym wzgórzom porośniętym winoroślami i drzewkami morelowymi. Wśród tych fantastycznych morelowych połaci na najwyższym wzniesieniu pasma gór Zemplen wznosi się majestatycznie zamek Boldogkőváralja czyli „morelowa twierdza”. Zamek jest nietypowy i w niczym nie przypomina standardowych fortyfikacji z XIII wieku. Jego znakiem rozpoznawczym jest kształt – od jednego ze skrzydeł zamku odchodzi wąski, kilkunastometrowy wypust obronny. Ten element konstrukcji wywiera piorunujące wrażenie, ponieważ przypomina grań skalną prowadzącą do następnego nieistniejącego szczytu. Na drodze prowadzącej do zamku zaliczamy punkt parkingowy, na którym siedzi gość i inkasuje niezbyt wygórowaną „kwotę parkingową”. Morelowy zamek prezentuje się niesamowicie i mimo potwornego upału kierujemy do niego nasze kroki. Za zamkowymi murami czeka nas niespodzianka – podziemia udostępnione do zwiedzania witają nas orzeźwiającym chłodem. Można tu zobaczyć dawne narzędzia tortur i wystawę minerałów. Obchodzimy cały zamek, oglądamy ciekawe makiety bitewne i fotografujemy zapalczywie „oryginalny wypust obronny”, który trzeba przyznać wywiera niesamowite wrażenie. Wspaniale musi wyglądać o świcie lub przy zachodzie słońca oświetlony pierwszymi lub ostatnimi promieniami słonecznymi…! W nieustającym upale opuszczamy morelowy zakątek i kierujemy naszego GS-a do Miszkolc – trzeciego największego miasta Węgier, w którym dość harmonijnie średniowieczne zabytki koegzystują z wielkimi blokowiskami, fabrykami i wyjątkowo brzydkimi postindustrialnymi nieużytkami. ... cdn
__________________
http://www.radiator-mototurystyka.pl/ |
22.10.2013, 19:49 | #4 |
Zarejestrowany: Apr 2008
Miasto: Wroclaw
Posty: 2,392
Motocykl: RD04
Przebieg: 40.000
Online: 3 miesiące 2 dni 40 min 31 s
|
czytamy czytamy...
__________________
Agent 0,7 |
25.10.2013, 11:14 | #6 |
Zarejestrowany: Jun 2009
Miasto: Lubaczów
Posty: 307
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Galeria: Zdjęcia
Online: 4 dni 2 godz 57 min 22 s
|
W nieustającym upale opuszczamy morelowy zakątek i kierujemy naszego GS-a do Miszkolc â trzeciego największego miasta Węgier, w którym dość harmonijnie średniowieczne zabytki koegzystują z wielkimi blokowiskami, fabrykami i wyjątkowo brzydkimi postindustrialnymi nieużytkami.
... cd ... W Miszkolc naszym celem jest ogromny XIII-wieczny zamek położony w dzielnicy Diósgyőr. Dłuższą chwilę kręcimy się po uliczkach w okolicy zamku próbując znaleźć sensowne miejsce parkingowe. Jak się okazuje nie jest to na Węgrzech takie łatwe! Na każdym kroku pełno parkometrów, których nie możemy rozszyfrować! Nie znamy węgierskiego!!! Zmęczeni walką z miejskimi parkometrami stawiamy motocykl na jakimś małym placyku i zastanawiamy się, czy po powrocie będzie czekał na nas mandat. Zamek Diósgyőr jest bardzo oryginalną budowlą, której groźnego charakteru nadają cztery prostokątne wieże wznoszące się monumentalnie na wysokość 22 metrów. Przez wiele lat zamek służył węgierskiemu królowi Ludwikowi Węgierskiemu, był schronieniem węgierskich monarchiń i przeciwstawiał się tureckim nawałnicom. Do zamku prowadzą wąskie i malownicze uliczki, na których nie brakuje pensjonatów, hotelików i urokliwych, smacznie pachnących restauracji. Zbliżając się do naszego motocykla widzimy stojący tuż obok patrol policji. I teraz pytanie â czekają na nas czy po prostu stoją sobie ? Dyplomatycznie czaimy się chwilę w najbliższej bramie i obserwujemy dyskretnie węgierskich policjantów. Po około 15 minutach koszmarny upał wyciska z nas resztki potu i cierpliwości. Raz kozie śmierć! Podchodzimy do motocykla i w pełnym słońcu zaczynamy się przebierać w motocyklowe ciuchy. Policjanci siedząc w klimatyzowanym radiowozie ignorują nas totalnie. Tym razem nam się upiekło! Jedziemy na obrzeża miasta do położonej najdalej od centrum dzielnicy â kurortu Lilafüred. Wąska i kręta droga, którą jedziemy jest bardzo uczęszczana przez rzesze motocyklistów. Widać, że to jedna z ulubionych tras pasjonatów dwóch kółek. Dzielnica leży na terenie Parku Narodowego Gór Bukowych w wapiennym wąwozie nad brzegiem jeziorka Hámori. Podjeżdżamy pod eklektyczny, biały budynek niczym z bajki â Hotel Pałacowy Palotaszálló i mamy kolejny problem z zaparkowaniem. Droga jest tu bardzo wąska i zastawiona z dwóch stron samochodami. Po chwili udaje nam się w końcu znaleźć kawałek wolnego miejsca. Idziemy na krótki spacer â w planie mieliśmy zwiedzenie wiszących ogrodów pałacowych, obejrzenie 20-metrowego wodospadu Szinva oraz jaskini AnnaâBarlang. Teren wokół pałacu okazuje się być w przebudowie, ogrody nie są udostępnione turystom, dojście do jaskini jest zamknięte! Jak pech to pech. Zadowalamy się tylko wspaniałym wodospadem i widokiem hotelu odbijającego się kokieteryjnie w jeziorku. Tu, w Lilafüred upał nie daje się tak we znaki. Korzystamy więc z tej chwili ochłody i przygotowujemy się na następne starcie z wysoką temperaturą. Po powrocie do motocykla Głazio robi krótki przegląd sprzętu i okazuje się, że mamy pęknięty tylny plastikowy chlapacz. Wjechaliśmy w ogromną dziurę w jednym z tuneli prowadzących to Lilafüred. Jedna z zapieczonych śrub stawia mocny protest i po kilku próbach ukręca się. Chlapacz odkręcamy i mocujemy na kufrze centralnym â będzie tak podróżował z nami do końca wyprawy! Z miejsca parkingowego możemy podziwiać kolejkę wąskotorową, która obwozi turystów po najpiękniejszych zakątkach Miszkolca. Ruszamy dalej. Piekielny upał (40 stopni) towarzyszy nam praktycznie od rana. Co jakiś czas zatrzymujemy się na stacjach benzynowych na coś zimnego do picia. Upał sprawia, ze jesteśmy otumanieni, śpiący i potwornie zmęczeni. Cholera, gdybyśmy pragnęli urlopu w takich temperaturach wybralibyśmy się do Turcji albo jeszcze dalej na południe!!! Dość tego! Czas na ochłodę. Sprawdzamy mapę i postanawiamy jechać nad Jezioro Cisa (węg. Tisza-tó) czyli drugi co do wielkości zbiornik wodny na Węgrzech. Marzymy o kąpieli w chłodnej wodzie, odrobinie cienia i odpoczynku od tego męczącego skwaru. Przejeżdżamy przez turystyczną miejscowość Tiszafüred, mijamy podmokłe łąki , oczka wodne, kolonie rozkwitniętych lilii wodnych a wszystko to na terenie Parku Narodowego Hortobágy wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Z motocykla podziwiamy różne gatunki bardzo rzadkich ptaków w ściśle chronionym ptasim rezerwacie, np. czaplę siwą. Wieczorem docieramy do miejscowości Abádszálok, która ma być mekką turystów w tej części Węgier. To tu chcemy skorzystać z najdłuższej nad jeziorem plaży. Jest tylko jeden problem â nikt nie potrafi nam konkretnie wskazać gdzie ta plaża się znajduje i jak do niej dotrzeć! Nasza cierpliwość zostaje wystawiona na kolejną próbę! W końcu udaje nam się ją zlokalizować. Przed nami szlaban, bramki i kasa, w której mówią wyłącznie po węgiersku. Przechodnie oraz ochrona też w niczym nie pomogła. Rezygnujemy chwilowo z plaży i zajmujemy się znalezieniem jakiegoś miejsca na nocleg â znajdujemy kemping. Jak się można było spodziewać na kempingu tzw. âczeski filmâ â zamknięty szlaban i zaspany portier bełkoczący coś po węgiersku. Wszelkie nasze próby dogadania się w różnych znanych nam językach (angielski, niemiecki, rosyjski) spełzają na niczym! Żeby w Europie człowiek czuł się jak na innym kontynencie?! Wkurzeni i zmęczeni rozbijamy się na wskazanym przez Węgra miejscu i skoro nie możemy skorzystać z plaży idziemy pod prysznic, na zimne piwo i kolację. Obsługujący nas kelner napawa nas optymizmem swoim âCan I help you?â, ale jak się za chwilę okazuje na tym jednym zdaniu kończy się jego znajomość j. angielskiego. A już myśleliśmy, że zasypiemy go gradem pytań. Na nasze szczęście przynajmniej menu było w znanym nam języku. Dzień 6 (8. sierpnia-czwartek) Rano po wyjściu z namiotu tuż obok nas widzimy leżących na ziemi młodych ludzi. Wygląda na to, że nieźle się poprzedniego wieczoru ujarali ziołem z fajki wodnej, którą przekazywali sobie ochoczo z rąk do rąk. Było wesoło niemal do rana. Teraz wyglądają jak obozowisko zwłok, które ktoś rozrzucił bez ładu i składu. Pojedyncze zwłoki wykazują mizerne oznaki życia. Rezygnujemy z kąpieli w jeziorze. Chcemy załatwić formalności i jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę. Ta czynność zabiera nam więcej czasu niż się spodziewaliśmy. Komunikacyjne schody okazują się nie do pokonania â nikt z obsługi kempingu nie zna innego języka niż węgierski. Po długich perturbacjach, których nie będziemy tu opisywać szczegółowo udaje nam się w końcu wyjechać z pechowego kempingu. TAMARA: Pełna nadziei udaję się do kasy, w której mam uiścić opłatę za korzystanie z kempingu. Dwie panie siedzące w pomieszczeniu nawijają do mnie po węgiersku. Na każdą moją próbę porozumienia się w innym języku reagują wzruszeniem ramion. Jezu Chryste! Litości. Co to za kraj!!! Ze zwierzętami lepiej idzie mi dogadanie się niż z mieszkańcami! Pod kasą spędzam przeszło pół godziny stojąc w piekielnym upale. Nie rozumieją mnie, nie potrafią spisać z mojego dowodu podstawowych danych i jak na złość zawiesza się komputer. Co ja takiego w poprzednim życiu zrobiłam, że mam takiego pecha? Jedyna pozytywna strona tego zdarzenia jest taka, ze podczas czekania na załatwienie sprawy nauczyłam się z nudów kilka słów po węgiersku, które znacznie ułatwiły sprawę. Tak więc â moi drodzy â na naukę nigdy nie jest za późno i każde miejsce jest dobre! GŁAZIO: Zostaję przy motocyklu studiując mapę. Nastawiam kolejne baterie do ładowania. Mija ponad pół godziny i z upływem czasu zaczynam się denerwować. Co mogło się stać? Jakie mogły wyniknąć komplikacje? Ktoś porwał mi żonę? Niemożliwe, przecież to nie muzułmanie. W końcu mamy zapłacić tylko za jedną noc. Czekając chodzę w kółko zataczając coraz większe kręgi. Jest,widzę ją, wraca ale w jakiejś obstawie. O co chodzi? Niesie plik jakichś papierków. Czyżby Węgrzy okazali się służbistami?! Po załatwieniu formalności odwiedzamy centrum miasta w celu zakupienia ładowarki, która dziwnym trafem przestała działać. Przez przypadek trafiamy na punkt informacji turystycznej. Niestety słabo zaopatrzony obiekt nie jest w stanie zaspokoić naszych turystycznych zapotrzebowań. Ponadto jego pracownicy nie mówią w znanych nam językach. Finał jest taki, że ładowarki nigdzie nie możemy kupić a w punkcie turystycznym dają nam jakieś bezużyteczne ulotki, które z turystyką nie mają nic wspólnego. Jedziemy w kierunku Hortobágy. Upał znowu zaczyna dawać się we znaki. Wjeżdżamy na tereny puszty węgierskiej czyli obszarów stepowych. Charakterystycznym widokiem są tu tereny trawiaste i stada bydła, nad którymi unoszą się tumany pyłu i kurzu. Dawniej dominowały tu zajmujące ogromne tereny państwowe gospodarstwa rolne. Hortobágy to nie tylko wioska turystyczna ale pierwszy węgierski park narodowy (Hortobágyi Nemzeti Park) chroniący rozległe tereny pastwisk oraz osobliwości przyrodnicze. Miejscowość Hortobágy, do której nadłożyliśmy sporo kilometrów skusiła nas dziewięcioprzęsłowym mostem, który miał być fantastyczny, niezwykle romantyczny i w ogóle cudowny. Okazał się â ku naszemu rozczarowaniu â mało atrakcyjnym obiektem. W ferworze poszukiwań przejechaliśmy przez niego dwa razy nawet o tym nie wiedząc! Punkt Informacji Turystycznej był nieźle zaopatrzony i dostaliśmy kilka fajnych ulotek, ale większość była w j. węgierskim. Podczas podróży zdarzają się rozczarowania i niewypały â Hortobágy było jednym z nich! Kolejny etap naszej podróży doprowadza nas do Egeru â miasta znanego przede wszystkim jako stolicy wina âBycza krewâ. W Egerze znajduje się kilka interesujących obiektów, którymi wnikliwy turysta nie pogardzi np.: trzecia pod względem wielkości węgierska świątynia, Pałac Arcybiskupi, czy nowoczesne obserwatorium astronomiczne. My przybyliśmy tutaj ze względu na zamek egerski, wznoszący się praktycznie w centrum miasta. Obiekt jest wspaniale odrestaurowany i trzeba przyznać, że ze względu na swoje rozmiary robi duże wrażenie. Obchodzimy zamek, spacerujemy po starówce wspinamy się na samotny minaret, który pozostawili po sobie dawni tureccy najeźdźcy. GŁAZIO: Wchodząc do minaretu odczuwam miły chłód. Bardzo kręte, strome schody, po których wspinam się niemal na czworaka mając pozycję stojącą. Barkami ocieram się o słupek nośny a za chwilę ścianę. Bardzo wąsko. Myślę sobie, jak wchodzą tu osoby poważniejszej postury? Może rezygnują w samym wejściu? Wewnątrz panuje mrok, który w tak wąskiej wieży może potęgować odczucie klaustrofobii. Wióreczek wspina się za mną licząc schody, których ilość podała nam kasjerka przy wejściu. Docieramy na tarasik, na którym niegdyś muezini nawoływali na modły. Tamara staje jakby pojawiła się przed nią ściana. Zdziwiony pytam o co chodzi? Wygląda na to, że przeraziła ją nagła zmiana klaustrofobicznego klimatu panującego wewnątrz na olbrzymią przestrzeń, którą ujrzała. Wejście na bardzo wąski taras stało się dla niej poważnym wyzwaniem. O co chodzi? Nigdy nie miała lęku wysokości. Stworzyliśmy korek w najważniejszym miejscu-wejściu na tarasik. Nie da się już cofnąć. Przecież za nami idą kolejni ciekawi tego widoku. Na tych schodach nie da się wyminąć. Te argumenty przekonały ją na przekroczenie niewidzialnej bariery. Bardzo wąski taras, na którym nie da się wyminąć faktycznie może powodować lęki. Po udrożnieniu wejścia tarasik niemal zapełnił się tak, że trudno było obejść go wokół. Z góry rozciąga się wspaniały widok na stare miasto oraz na egerski zamek. Po zaspokojeniu ciekawości panoramą i nagleniu Wiórka schodzimy na dół. Niemal na własnej skórze zaczynam odczuwać Wiórka przerażenie, kiedy zaczyna opowiadać o swoich emocjach. TAMARA: Skuszona widokiem, jaki rozciąga się z góry meczetu zaczynam wspinać się na 40-metrową wieżycę. Już po przebyciu kilku schodków w półmroku ogarnia mnie jakieś dziwne uczucie. ⌠... cdn
__________________
http://www.radiator-mototurystyka.pl/ Ostatnio edytowane przez Głazio : 25.10.2013 o 11:35 |
25.10.2013, 12:35 | #7 | |
Cytat:
|
||
29.10.2013, 19:50 | #8 |
Zarejestrowany: Jun 2009
Miasto: Lubaczów
Posty: 307
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Galeria: Zdjęcia
Online: 4 dni 2 godz 57 min 22 s
|
Navaja - było bardzo podobnie z małą różnicą mówili nieco wolniej z nadzieją, że cokolwiek zrozumiemy po węgiersku...
Druga część zakończyła się na wspinaczce na samotny minaret w Egerze. W tej części pojawi się polska duma komunizmu na Węgrzech. Obchodzimy zamek, spacerujemy po starówce wspinamy się na samotny minaret, który pozostawili po sobie dawni tureccy najeźdźcy. GŁAZIO: Wchodząc do minaretu odczuwam miły chłód. Bardzo kręte, strome schody, po których wspinam się niemal na czworaka mając pozycję stojącą. Barkami ocieram się o słupek nośny a za chwilę ścianę. Bardzo wąsko. Myślę sobie, jak wchodzą tu osoby poważniejszej postury? Może rezygnują w samym wejściu? Wewnątrz panuje mrok, który w tak wąskiej wieży może potęgować odczucie klaustrofobii. Wióreczek wspina się za mną licząc schody, których ilość podała nam kasjerka przy wejściu. Docieramy na tarasik, na którym niegdyś muezini nawoływali na modły. Tamara staje jakby pojawiła się przed nią ściana. Zdziwiony pytam o co chodzi? Wygląda na to, że przeraziła ją nagła zmiana klaustrofobicznego klimatu panującego wewnątrz na olbrzymią przestrzeń. Wejście na bardzo wąski taras stało się dla niej poważnym wyzwaniem. O co chodzi? Nigdy nie miała lęku wysokości. Stworzyliśmy korek w najważniejszym miejscu-wejściu na tarasik. Nie da się już cofnąć. Przecież za nami idą kolejni ciekawi tego widoku. Na tych schodach nie da się wyminąć. Te argumenty przekonały ją na przekroczenie niewidzialnej bariery. Bardzo wąski taras, na którym nie da się wyminąć faktycznie może powodować lęki. Po udrożnieniu wejścia tarasik niemal zapełnił się tak, że trudno było obejść go wokół. Z góry rozciąga się wspaniały widok na stare miasto oraz na egerski zamek. Po zaspokojeniu ciekawości panoramą i nagleniu Wiórka schodzimy na dół. Niemal na własnej skórze zaczynam odczuwać Wiórka przerażenie, kiedy zaczyna opowiadać o swoich emocjach. TAMARA: Skuszona widokiem, jaki rozciąga się z góry meczetu zaczynam wspinać się na 40-metrową wieżycę. Już po przebyciu kilku schodków w półmroku ogarnia mnie jakieś dziwne uczucie. … cdn … Strasznie tu wąsko i moja pseudo-klaustrofobia zaczyna mi krzyczeć w uchu: Zginiemy tu! Ściany się zwężają! Wracaj, durna, wracaj!Dłonie mam spocone i z niepokojem pokonuję ostatnie schodki. Na górze plama oślepiającego światła- wychodzę i absolutnie wszystkie włosy na ciele stają mi dęba. Przede mną tarasik (wąski jak cholera), poprzeczka na wysokości pasa i w dole widok na miasto! Rany boskie dlaczego tu tak mało miejsca? Przykleiłam się do ściany po jednym rzucie oka na dół i skamieniałam. Nie wiem co mis ię stało?! W momencie, kiedy ja przeżywam jeden z najgorszych momentów w moim życiu na meczet włazi coraz więcej ludzi i Głazio karze mi się przesuwać dalej. Chyba oszalał. Stoję sztywna, mam zamknięte oczy a ten mnie nagrywa i pyta czy mi się podoba? Zeszłam jako pierwsza i dopiero na samym dole poczułam ulgę. Stach minął jak ręką odjął. A jednak udaje mi się zaskakiwać samą siebie. Życie jest ciekawe i zaskakujące! Wyjeżdżamy z gorącego Egeru i 8 km dalej na wschód zatrzymujemy się w wiosce Sirok położonej na terenie Gór Matra. Tu na wzgórzu wznoszą się ruiny gotyckiego zamku z XIII wieku, z którego roztacza się piękny widok na zachodnią część Gór Bukowych. Zamku nie zwiedzamy ale za parking i tak musimy zapłacić! Co za paradoks z tymi parkingami! Zadowalamy się zdjęciami u podnóża budowli i kierujemy się do miejscowości Mátraháza – turystycznego i sportowego centrum regionu. Droga jest prawdziwą przyjemnością – jedziemy fajnymi serpentynami wśród leśnych ostępów. Z miejscowości w cztery minuty dojeżdżamy malowniczą, pełną zakrętów drogą na „błękitny dach” czyli najwyższy szczyt Węgier (Kékestető 1014 m n.p.m.). Bez większego problemu można tu dojechać nawet samochodem osobowym ale ze szczytu nie ma najlepszego widoku – wszystko zasłaniają drzewa. Przez Gyöngyös dojeżdżamy do Hollókő – pierwszej na świecie wioski wpisanej na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Hollókő oznacza dosłownie Kruczy Kamień a z nazwa wiąże się wiele tajemniczych legend. W skansenie o strukturze ulicówki można zobaczyć 67 zabytkowych chałup i bielony kościółek z drewnianą wieżą w samym środku. Wioska od dawien dawna jest zamieszkana przez owiany mgiełką tajemnicy lud Połowców. Połowcy zwani też Komanami wywodzą się ze stepów Kazachstanu i południowej Syberii. Prawdopodobnie są spokrewnieni z Turkami seldżuckimi. Golili głowy pozostawiając dwa długie warkocze. Do naszych czasów potomkowie Połowców w Europie przetrwali jedynie na terenach położonych na zachód od Gór Matra w północnych Węgrzech, jednak ich zachowana przez wieki odrębność i kultura obecnie szybko zanika. Spacerując uliczkami skansenu zaglądamy na podwórka, ponieważ chcemy zobaczyć przedstawicieli ludu Połowców w stroju regionalnym. Niestety, ponieważ jest już po 17 nie udaje nam się spotkać mieszkańców wioski, która za dnia tętni zyciem a wieczorem wydaje się opuszczona i niezamieszkała. Naszą uwagę przykuwają górujące nad wioską na wzgórzu Szárhegy ruiny średniowiecznego zamku. Wracamy do motocykla, przebieramy się i jedziemy dalej. TAMARA: Nagle po kilku minutach coś mnie tknęło. Zaczęłam gorączkowo przeszukiwać kieszenie i tragedia! Okazuje się, że zgubiłam portfel! Nie ma go tam, gdzie powinien być. Zmęczona upałem i kilkakrotnym w ciągu dnia przebieraniem ciuchów zapomniałam o nim. W pospiechu wracamy na miejsce postoju do wsi – przeszukujemy parking, przetrząsamy bagaże, wszystkie kieszenie i nic. Po portfelu ani śladu. Nie zważając na ciągle panujący upał w pełnym rynsztunku (w ubraniu motocyklowym) pędzę po wsi i przeszukuję chodniki i uliczkę. Powoli zaczyna zalewać mnie panika! W portfelu mam dowód, gotówkę (nie jakąś bajońską sumę) i kartę płatniczą. Wracam do Głazia i ponownie przeszukujemy teren w pobliżu motocykla. NIC! Tutaj warzą się losy naszej dalszej podróży ... ... cdn
__________________
http://www.radiator-mototurystyka.pl/ |
11.11.2013, 17:20 | #9 |
Zarejestrowany: Jun 2009
Miasto: Lubaczów
Posty: 307
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Galeria: Zdjęcia
Online: 4 dni 2 godz 57 min 22 s
|
NIC!
Tutaj warzą się losy naszej dalszej podróży ... ... cd ... Tamara (cd): Wskakujemy na siedzenie i jedziemy powoli przejechaną trasą przeszukując nerwowo pobocza, zaglądamy do rowów i ciągle nic. Jak to możliwe? Jak to się mogło stać? – te pytania obijają mi się z hukiem po głowie. Przecież ja nigdy nic nie gubię! Raz po raz mamroczę do siebie wierszyk, który pamiętam z dzieciństwa: „Święty Antoni Padewski, wspomożycielu niebieski, niech się stanie wola Twoja, niech się znajdzie zguba moja”. Ostatni raz wracamy na parking i postanawiam jeszcze raz poszukać mojej zguby. Obchodzę motocykl dookoła i znajduję portfelik na wzmocnieniu stelaża od kufra! Święty Antoni mnie wysłuchał a cuda się zdarzają! Skrzynka piwa dla konstruktora stelaża Piotrka G. po powrocie do kraju! Późnym wieczorem, przejeżdżając przez skrawek Słowacji i omijając drogie przeprawy promowe przez Dunaj docieramy do kolebki Królestwa Węgier i zachodniej Bramy Zakola Dunaju czyli Esztergom. Parkujemy w centrum i idziemy pstryknąć kilka nocnych zdjęć. Fantastyczne wrażenie robi na nas najwyższe wzniesienie miasta na którym wznosi się oświetlona z każdej strony monumentalnie klasycystyczna archikatedra zwana bazyliką. Jest to największa świątynia na Węgrzech, której budowa trwałą kilka dziesięcioleci. Dość sprawnie tego wieczoru znajdujemy nieopodal centrum nad Dunajem kemping. Kemping okazuje się dużym ośrodkiem i nie mamy kłopotów z dogadaniem się oraz załatwieniem formalności. Szybko rozkładamy namiot na dość dziwnym podłożu (w ogóle nie ma tu trawy) i przez kolejną godzinę szukamy w pobliżu kempingu czynnego baru, restauracji lub sklepu. Nasze poszukiwania kończą się fiaskiem! Wszystko jest już zamknięte na cztery spusty. Wracamy na kemping i miły pan szczegółowo objaśnia nam jak trafić do Tesco. Tej nocy delektujemy się smakiem węgierskiego piwa siedząc nad Dunajem i wsłuchując się w głośne rozmowy hałaśliwych sąsiadów z Polski. Ten dzień był naprawdę pełen emocji i przygód. Dzień 7 (9.sierpnia – piątek) Rano znowu budzą nas hałaśliwi sąsiedzi Polacy. Dopiero w dziennym świetle dostrzegamy ślady powodzi jaka przeszła niedawno przez te tereny – zupełny brak trawy i mnóstwo robactwa. Poziom wody z Dunaju na kempingu osiągnął kilka metrów, co wyraźnie widać było na rosnących drzewach. Sprawnie spakowaliśmy się i zdążyliśmy skorzystać z basenu kempingowego – co za luksus! Wyruszamy w trasę i po drodze podziwiamy urodę Dunaju. Kolejnym punktem wyznaczonym na trasie, w którym się zatrzymujemy jest Wyszehrad. Jest to malutkie miasteczko ale dla Węgrów jest jednym z ważniejszych pomników narodowej pamięci. Miasto wspaniale prezentuje się na tle wysokich wzgórz i meandrującej pomiędzy nimi potężnej rzeki. Spacerkiem dochodzimy do 32-metrowej Wieży Salomona, w której wieziony był swego czasu wołoski wojewoda Wład Palownik zwany Drakulą. To nie ostatnie miejsce związane z postacią Drakuli, które odwidzimy podczas tegorocznego wyjazdu. Ulicą Panorama Utca objeżdżamy wspaniale położony nad miastem Zamek Górny. Jeszcze kilka lat temu z tej drogi musiały się rozciągać fantastyczne widoki ale zarastające stopniowo pobocza wysokie drzewa znacznie ograniczyły widoczność. http://www.radiator-mototurystyka.pl...0/P1170065.jpg Dalej bardzo malowniczą drogą wiodącą przez Góry Wyszehradzkie kierujemy się do Dobogókö. Wariat Hołek prowadzi nas drogą z zakazem ruchu ale nie brakuje tu ładnych widoków i serpentyn. W Dobogókö – urokliwej górskiej mieścinie można się zrelaksować, odpocząć od zgiełku i pooddychać świeżym powietrzem. Ze szczytu, który wznosi się na wysokości 699 m n.p.m. podziwiamy panoramę Zakola Dunaju. Pełno tu reliktów z komunistycznych czasów – tablic pamiątkowych oraz posagów ze śladami kul. Z Dobogókö jedziemy do Szentendre – południowej bramy Zakola Dunaju. Szentendre położone na wzgórzach Pilis znane jest pod wieloma nazwami: „miasto cerkwi”, „miasto Serbów”, „miasto malarzy”. Zwiedzamy tę oryginalną metropolię spacerując wybrukowanymi kocimi łbami uliczkami i placykami, przy których aż roi się od cerkwi. Historia miasta jest ściśle związana z Serbami, którzy przybyli tu pod koniec XVII wieku. Prawosławni uchodźcy pozostawili po sobie nie tylko cerkwie ale także tak ważną do dziś dla Węgrów sztukę uprawy winorośli. Wraz ze sztuką uprawiania winorośli pojawiła się umiejętność robienia win, z których najbardziej znane pochodzą z Tokaju i Egeru. Sercem miasteczka, na którym zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę jest placyk otoczony kolorowymi kamieniczkami. Wznosi się na nim charakterystyczny „krzyż morowy” postawiony przez Serbów jako pomnik upamiętniający zarazę. Peryferiami Budapesztu (Bogu dzięki za Hołka, który uratował nas od błądzenia po stolicy i stania w korkach) docieramy szutrami do niewielkiej miejscowości Martonvásár, w której znajduje się pałac Brunszwików. Głód daje nam się we znaki i upał przeczekujemy w maleńkiej restauracji, w której spożywamy węgierski gulasz i pijemy węgierską oranżadę. Z pełnymi brzuchami podziwiamy pałac Brunszwików, który jest jednym z najpiękniejszych w kraju przykładów architektury angielskiego neogotyku. Pałac Brunszwików – własność hrabiego Antala Brunszvika był w pewnym okresie ulubionym miejscem Beethovena. Biografowie wielkiego kompozytora spekulują, że Beethoven kochał się w jednej z sióstr Brunszvik i to ona była natchnieniem muzyka. Dziś w pałacu działa Muzeum Beethovena a wokół obiektu rozpościera się rozległy park w stylu angielskim, w którym chętnie fotografują się nowożeńcy. Opuszczamy tajemnicze Martonvásár i jadąc wzdłuż Dunaju docieramy do położonego przy granicy z Serbią miasta Baja. Jest już późno i ciemno, dlatego trudno byłoby nam znaleźć w okolicy nocleg pod chmurką. Postanawiamy poszukać jakiegoś hotelu lub pensjonatu – dawno nic nie pisaliśmy na forum i nie zrzucaliśmy zdjęć. Dość sprawnie znajdujemy motel na obrzeżach miasta, którego właściciel płynnie mówi w języku niemieckim. Starszy pan jest niezwykle uprzejmy i stara się nam dogodzić jak tylko potrafi. W pewnym momencie w tej swojej uprzejmości staje się odrobinę natrętny – chyba nie ma zbyt wielu okazji, żeby porozmawiać po niemiecku. Dużo więcej czasu zajmuje nam znalezienie sklepu w tym niemałym przecież mieście – krążymy ponad pół godziny zanim udaje nam się zlokalizować TESCO. To nasza ostatnia noc na Węgrzech. Jutro już będziemy w Serbii. WĘGRY-PODSUMOWANIE Waluta: forint (HUF) 100 HUF= 1,42 PLN Religia: 37 % stanowią Rzymskokatolicy Język urzędowy: węgierski Drogi: Drogi główne dobrej jakości; ruch pojazdów przebiega płynnie ze względu na wszechobecne znaki zakazujące ruchu pojazdom wolnobieżnym, furmankom i rowerom. Drogi boczne asfaltowe o dość dobrej jakości, zdarzają się łaty lub niewielkie dziury. Noclegi: Bardzo dobra baza noclegowa (hotele, motele, pensjonaty, kwatery prywatne, kempingi – różnej jakości i w różnej cenie); istnieje także możliwość biwakowania „na dziko”. Zwiedzanie/obiekty: Ciekawy, czysty, zadbany i niezwykle zróżnicowany pod względem obiektów turystycznych kraj (zamki, pałace, jaskinie, skanseny), mnóstwo kwiatów, ładne widoki i krajobrazy. Największe wrażenie zrobiły na nas: „morelowa twierdza” w Boldogkőváralja i pałac Brunszwików w Martonvásár Największe niedogodności podczas podróży: dotkliwe i uciążliwe upały. W drodze do Serbii … cdn
__________________
http://www.radiator-mototurystyka.pl/ |
06.12.2013, 19:07 | #10 |
Zarejestrowany: Jun 2009
Miasto: Lubaczów
Posty: 307
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Galeria: Zdjęcia
Online: 4 dni 2 godz 57 min 22 s
|
Sorki za zwłokę.
Największe niedogodności podczas podróży: dotkliwe i uciążliwe upały. W drodze do Serbii … cd … Dzień 8 (10. sierpnia – sobota) SERBIA Z samego rana wyruszamy z Baja w stronę serbskiej granicy do przejścia Bački Breg, od którego dzieli nas około 30 km. Prawie natychmiast odczuwamy, że pogoda się zmienia. Tu, w pobliżu Serbii nie jest już tak upalnie. Zmienia się także otaczający nas krajobraz – zadbane węgierskie miasteczka i wioski ustępują obdrapanym i chylącym się ku upadkowi domostwom, zaniedbanym budynkom i cerkwiom. Serbia jest pięknym i bardzo ciekawym krajem. Większość osób nie kojarzy jej z żadnymi godnymi polecenia zabytkami lub miejscami atrakcyjnymi turystycznie. Nic bardziej mylnego … Park Narodowy Tara, strzegąca Wąwozu Đerdap twierdza Golubac, Wieża Czaszek w Niszu i Belgrad (więcej+zdjęcia >>>) – to tylko kilka niezwykłych skarbów kultury serbskiej, które zachwycą najwybredniejszego turystę. Węgiersko – serbskie przejście graniczne działa dość sprawnie i formalności celne nie zajmują nam zbyt dużo czasu. W pierwszym większym serbskim mieście o wdzięcznej nazwie Sombor zatrzymujemy się aby kupić mapę Serbii, ładowarkę do baterii i wymienić walutę. Początkowo jedziemy wzdłuż chorwackiej granicy i nawet na krótką chwilę udaje nam się wjechać do Chorwacji. Chorwacki epizod trwa jakieś pięć minut ale przejeżdżamy przez Dunaj i za chwilę z powrotem jesteśmy na serbskiej ziemi. Dziś chcemy dotrzeć do monastyru Studenica – największego i najbogatszego klasztoru prawosławnego w Serbii. Jedziemy głównymi i pobocznymi drogami trasą Sombor – Bač. Polanka – Srem. Mitrovica – Šabac – Valjevo – Požega – Ivanjica. W pobliżu miasta Šabac zauważamy jadący przed nami motocykl (Honda CBR) z polską rejestracją. Rozmawiamy chwilę jadąc obok siebie i okazuje się, że Marcin i Ewelina są z Brzozowa i znają nas. „Tak w ogóle, to się znamy z Waszej prezentacji!” – takie zdanie słyszymy na powitanie. Świat jest jednak mały! Zatrzymujemy się na stacji benzynowej, żeby pogadać chwilę z rodakami. Marcin i Ewelina nie mają praktycznie bagażu. Ograniczyli się do minimum – kilku podstawowych i najpotrzebniejszych rzeczy. Nocują w pensjonatach lub motelach a posiłki jedzą w restauracjach. Byliśmy przekonani, że z tak małym bagażem podróżują wokół komina zainstalowani gdzieś w pobliskim motelu. Ich z kolei zaszokował widok naszego pokaźnego bagażu. Też mamy tylko najpotrzebniejsze rzeczy ale preferujemy inny model podróżowania. Z rozmowy wynika, że część naszej trasy pokrywa się i następnych 90 kilometrów jedziemy wspólnie z nowo poznanymi motocyklistami z Polski. Pierwszą część trasy, ze względu na dobrej jakości asfalt pokonujemy sprawnie i dość szybko. W kolejnym etapie podróży Valjevo – Požega nasi znajomi zaczynają wyraźnie odstawać. Honda CBR nie lubi dziurawych dróg z wybojami. Co kilkanaście minut musimy się zatrzymywać i czekać aż pojawią się w lusterku. Ale to nic nadzwyczajnego – pozycja kierowcy i pasażera na Hondzie CBR nie jest zbyt komfortowa a zawieszenie tego motocykla nie radzi sobie tak dobrze z nierównościami kiepskiej drogi jak nasz GS (szczególnie na zakrętach). Trasa Valjevo – Požega okazuje się być – mimo kiepskiej nawierzchni dróg – bardzo malownicza i atrakcyjna. Ogromna ilość winkli i wysokie góry zapewniają dużo emocji oraz ładnych widoków. Po południu dojeżdżamy w końcu do Požega, gdzie rozstajemy się z naszymi znajomymi. Marcin i Ewelina jadą na zachód – w kierunku granicy z Czarnogórą. Czekają ich wspaniałości Parku Narodowego Tara i wizyta w Žabljak – najwyżej położonym mieście Bałkanów otoczonym malowniczymi górami i jeziorami. My jedziemy dalej niezwykle widokową i z całą pewnością godną polecenia trasą z wijącymi się zakrętasami serpentyn. W niewielkiej miejscowości Arilje zatrzymujemy się na obiadokolację w schludnie wyglądającej restauracyjce przy drodze głównej. Kelnerzy nie mówią niestety w języku angielskim ale o dziwo nie mamy żadnych trudności w komunikacji. Są niezwykle mili i obsługują nas niczym królewską parę. Udaje nam się spróbować tradycyjnej serbskiej kuchni we wspaniałym wydaniu – ćevapčići (drobne kawałki mielonego, grillowanego, przyprawionego mięsa wieprzowego, kebab oraz sałatki z pomidorów posypanych regionalnym słonym serem). Odwdzięczamy im się sowitym napiwkiem i z pełnymi brzuchami wsiadamy na motocykl. Do górskiej miejscowości Ivanjica docieramy dopiero około godziny dziewiętnastej. Ponieważ jesteśmy wysoko w górach, dość „gwałtownie” zapada tu zmrok. Niepokoją nas także wiszące nad górskimi wierzchołkami burzowe chmury. Musimy szybko znaleźć nocleg zanim zapadnie całkowita ciemność. Wtedy szukanie noclegu można będzie porównać z przysłowiowym poszukiwaniem igły w stogu siana. W małym sklepiku, którego właścicielka okazuje się być naciągaczką i złodziejką robimy zakupy. Kupujemy tylko chleb i kilka piw a płacimy jak za dziesięć bochenków i transporter wybornych importowanych browarów. Zgodnie z naszymi kalkulacjami cztery puste butelki są droższe niż cztery pełne. Niezwykły paradoks! Pocieszający jest fakt, że ludzie stojący za nami w kolejce patrzą na właścicielkę ze wstydem i wyrzutem – wyraźnie nie podoba im się jej zachowanie. ... cdn
__________________
http://www.radiator-mototurystyka.pl/ |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Filmik z kolskiego | Magnus | Trochę dalej | 46 | 03.12.2014 21:52 |
Ktotki filmik na zakonczenie sezonu 2013 | kris74 | Trochę dalej | 10 | 03.12.2013 09:06 |
krótki filmik Ukraina enduro maj 2010 | motormaniak | Polska | 6 | 30.06.2010 22:54 |