05.11.2024, 12:06 | #1 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 85
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 dni 2 godz 5 min 49 s
|
Słoneczne plaże Himalajów, lipiec 2024
Słoneczne plaże Himalajów
Stoimy tak we trzech, porównując widok wokół siebie z niebieską poświatą wyświetlanej w nawigacji mapy. Niby wszystko się zgadza, dojechaliśmy gdzie prowadziła strzałka, ale jednocześnie przecież to musi być jakaś pomyłka. Kolejny raz zerkam na pustkę w koło i nie wierzę. Jesteśmy w dupie i to bardziej z gatunku tych czarnych i głębokich, niźli szlachetnie urodzonych bladych i nie skopanych jeszcze przez życia los parszywy. Słońce już dawno zniknęło za wierzchołkami gór, zrobiło się zimno i ciemno. Zwłaszcza zimno, bo jesteśmy powyżej czterech tysięcy metrów. Od dłuższego czasu jadę na rezerwie, szykowaliśmy się na nocleg, na jakieś miasto, czy choćby wioskę ze stacją benzynową, a stoimy pośrodku gór i najbliższa miejscowość wedle mapy jest 90 km stąd. Nie ma szans bym tam dojechał bez paliwa. Nawet z pełnym zbiornikiem jazda po tych górach po zmierzchu to samobójstwo. No tośmy się w końcu doigrali myślę sobie. A miało być tak pięknie…. - Patrzcie jak pięknie - napisał pół roku temu Michał wysyłając zdjęcie z google maps jeziora Pangong Tzo w Himalajach. Jakoś w listopadzie to było. Od czasu wyjazdu na Bałkany mamy wspólną grupę na komunikatorze z Darkiem. A może w grudniu to było. Nie pamiętam dokładnie, bo dużo się działo. Patrzyłem więc na to zdjęcie i faktycznie malował się na nim kompletnie nierealny krajobraz, bezkres gór, magiczny lazur jeziora i kręta droga ginąca gdzieś w dolinie. Gdyby nie ta woda, teren wyglądałby jak powierzchnia Marsa. Darek zaraz odpisał zaczepnie – Jedziemy? Tylko tego znaku zapytania chyba tam nie było, bo faktycznie wzięliśmy i pojechaliśmy. Może jednak w listopadzie to było, bo w grudniu spotkaliśmy się na nocnych manewrach. To taka rozrywka dla starych ludzi, której oddajemy się niemal regularnie. Wiadomo, że zimą mało jest czasu na aktywność na świeżym powietrzu w świetle dnia…. Więc robimy to w świetle czołówek. Bierzemy plecaki, latarki, kuchenki i łazimy na mrozie nocą, na koniec pichcimy późną kolację na jakiejś polance, czy tam wczesne śniadanie i gadamy o czym nas tam najdzie. Zwykle o motocyklach i dupie Maryni… czasem o innych dupach, ale zwykle jednak o motocyklach. Poszperaliśmy w międzyczasie w internetach sprawdzając ceny biletów, listę szczepień, koszty wynajmu motorków i podjęliśmy decyzję, że w sumie wyprawa z jednej strony niemal jak w kosmos… ale z drugiej da się to ogarnąć. Zwłaszcza Darek nie widział przeszkód. Z podjętą decyzją przebimbaliśmy resztę zimy… aż zaczął nam się ten pomysł rozmywać, rozwadniać w pewnym momencie nawet wydawało się, że skończy się na gdybaniu i rozejdzie po kościach. Rzutem na taśmę kupiliśmy więc bilety, celowo pomijając rubrykę z opcją ich zwrotu - odcinając sobie tym samym możliwość odwrotu. Usatysfakcjonowani spoczęliśmy na laurach…. Znaczy każdy z nas zajął się swoim życiem licząc na jakiś cud, że skoro najtrudniejszy etap podjęcia decyzji już jest za nami, to resztę się w locie ogarnie. No I się jakoś nie ogarniało… Najeździliśmy się już po różnych wygwizdowiach, tak razem jak i osobno, utwierdzając się wzajemnie w przekonaniu o swojej zajebistości. Takie jesteśmy przekozaki, że nie chcemy żadnych zorganizowanych akcji, wszystko sami. Gardzimy biurami podróży i planowaniem – zawsze idąc na żywioł, zawsze na dziko… no i wyszło, że raczej ogóry nam sadzić w szklarni pisane, a nie zagraniczne tripy planować. Chyba za starzy się robimy na takie podejście, bo trochę się nam ono czkawką odbiło… po wielokroć się odbiło, do porzygu niemal. Po kolei więc. Numer jeden to wynajem motocykli. Zabrałem się za to z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Znalazłem firmę, poczytałem opinie i wydawało się spoko. Nie chcemy startować z New Delhi, bo to gigantyczne miasto i wyjazd z niego na kołach jest mocno traumatyzujący, a widoki w zasadzie żadne. Tak mówiły przeczytane relacje i tak doradzał Pan, od którego wypożyczyliśmy motki. Decydujemy się na nocną podróż z lotniska do Manalii, a tam przesiądziemy się na motki. Manali to mniejsza (choć dalece nie mała jak się okazało) górska miejscowość leżąca na głównym szlaku turystycznym - powinna być dobrym punktem wypadowym w stronę Ladakh. Rezerwuję 3 nowe Himalayany - 450 cm pojemności i ponad 40 koni mocy, nowoczesny motocykl na wtrysku z przyzwoitym zawieszeniem - wydaje się idealny na planowaną trasę. Płacę zaliczkę i zaczyna się wesoła korespondencja na whatsupie. -Sir we have only two himalayans. -Jak to dwa jak zapłaciłem za trzy? -No bo myśleliśmy że będą 3 a są dwa, ale mamy nowego Triumpha 400 Scrambler, może być SIR? Może no w sumie może, mi za jedno – liczy się przygoda. Triumph jest pięknym motocyklem i chętnie się nim przejadę, nie wierzę za bardzo w jego dzielność terenową, ale chyba mi się nie rozpadnie pod tyłkiem skoro jest nowy. Mamy więc 3 motki o podobnej mocy z różną dzielnością terenową,ale przejechałbym te Himalaje rowerem gdyby nie było motków, a jak by trzeba i z buta bym poszedł i też bym był zajarany. Mija tydzień i dostaję kolejne powiadomienie… trochę zaczynam się lękać… wychodzi na to, że słusznie. -SIR do you know that you can’t go to LEH on our bikes? -Jak to nie mogę pojechać do LEH na waszych motocyklach? Przecież po to je wynajmujemy. Why not? (czyta się jak ŁAJNO w tej sytuacji pasuje bardzo) -To wynika z porozumień - w Manali jeździmy na motocyklach z Manali a w Ladakh z Ladakh, żeby dla wszystkich było sprawiedliwie. - Ale ja już zapłaciłem zarezerwowałem i co mam zrobić z tą informacją? - Sir to nie problem ja wszystko załatwię, w Leh będą czekały na was motocykle lokalne, zawsze tak robimy z wycieczkami. Są tylko nieco droższe niż nasze i nieco starsze… - To znaczy mam płacić więcej za gorsze motocykle, mając już wynajęte lepsze i płacić za obydwa w tym samym czasie? - Tak sir, tak jest fair dla wszystkich i zawsze tak robimy. Robi mnie w wała, myślę sobie, poprosiłem o czas do namysłu i czytam internety. Rzeczywiście można obejrzeć w sieci filmy jak ludzie są ściągani na siłę z motocykli na punktach kontrolnych lub uciekają przed kontrolą… no dziękuję za takie przygody. Mam duże wątpliwości czy to jest rzeczywiście fair dla wszystkich, ale uzgadniamy z chłopakami, że na czas jazdy w okolicach Leh – na 4 dni dopłacimy za drugie motocykle. Wychodzi po jakieś 400 zł więcej więc bez dramatu… ale czujemy się z tym jakoś zbrukani. Z drugiej strony – bierzemy to jako element przygody – wiadomo, że musi być chaos i trochę dzikości – choć nie z tej strony się jej spodziewaliśmy po prostu. W tym samym czasie Michał już ma za sobą serię szczepień. Ja machnąłem jedno na żółtaczkę bo czytałem, że niezbędne i miesiąc przed wyjazdem mam mieć drugie. Darek też zapisuje się na szczepienia i na miech przed wyjazdem namawiają mnie bym jeszcze machnął dur brzuszny i cholerę, bo ponoć konieczne. Nie chce mi się, ale obiecuję sobie, że ogarnę. Przy okazji drugiego szczepienia na żółtaczkę okazuje się, że nie załatwię tego od ręki i potrzeba lekarza specjalisty i recepty…. No i z moim zapałem mijają kolejne dwa tygodnie. Chłopaki z troski wiercą mi dziurę w brzuchu i w końcu idę prywatnie. Pani patrząc w książeczkę szczepień łapię się za głowę. Jak to za półtorej tygodnia wylot?! Przecież Pan nie ma żadnych szczepień?! - Mam, proszę zobaczyć – na żółtaczkę. Kobieta patrzy na mnie jak na debila i wypala - Ale nie na tą co trzeba! No rzeczywiście chyba nie przyłożyłem się do tematu i teraz pokutuję, biorę pięć szczepionek i wychodzę pokuty jak poduszka na igły oraz lżejszy o 1200 zł. Na wściekliznę nie wziąłem zastrzyku w końcu, bo nie będę dzikich małp głaskał i na malarię też nie bo w górach ponoć nie ma komarów – tak sobie tłumaczę przynajmniej. I kiedy zostaje tydzień do wyjazdu dzwoni Mich żeby mi udowodnić, że jednak ogóry szklarniowe naszą przyszłością, a nie wojaże transkontynentalne. - Piotr zjebaliśmy! – oznajmia radośnie Mich - Chyba TY, ja się zaszczepiłem przecież niemal na wszystko. – odpowiadam z wątpliwością w głosie. -Wizy Piotr! Potrzebujemy wiz! - O fak, zjebaliśmy Mich. – przyznaję niechętnie. I ja niby wiedziałem, że tam są wizy, ale jakoś tak przyjąłem sam przed sobą, że mi wbiją ją do paszportu na lotnisku – jak w Egipcie, z ignoranctwa założyłem, że procedura trwa minutę, ale nie trwa. Sprawdzamy w necie no i wydaje je ambasada, a termin jest bardziej miesięczny niż tygodniowy. Nie panikujemy jeszcze, kolega zna koleżankę, która pracuje w biurze podróży i wyrabia je nam w dwa dni. Teraz jednak mamy już wyraźne poczucie, że nie do końca panujemy nad naszym wyjazdem… a jeszcze się nie zaczęliśmy pakować. Ostatni tydzień to chaos w czystej formie. A wiadomo, że gdzie dowodzi generał chaos, tam trup się ścieli gęsto. Pakujemy się na lekko. Mały plecak na plecy i torba podróżna, którą przyczepimy na bagażnik motocykla. W ciuchach motocyklowych lecimy samolotem i kask bierzemy do ręki… raz tak do Gruzji polecieliśmy i było dobrze. Specjalnie na wyjazd zakupiłem drona, bo spodziewam się epickich widoków, ale rychło okazuje się, że w Indiach są nielegalne. Znaczy można latać dronami, ale tylko lokalnej produkcji i tylko jeżeli masz obywatelstwo i lokalny numer telefonu, inaczej nie możesz się zarejestrować. Wyobraźcie więc sobie, że nie spełniam żadnego z tych warunków. Znów studiuję internety i rzeczywiście policja potrafi aresztować obywatela innej nacji za latanie. Niby DJI mini nie potrzebuje dodatkowych pozwoleń, bo nie przekracza 250 gram, ale nadal jest wyprodukowany na obcej ziemi i no w sumie ja też jestem. Mają w Indiach złe doświadczenia z Pakistanem stąd te obostrzenia. Mich i Darek też mają po dronie jednak podejmujemy decyzję, że za 3 drony to nas na bank za szpiegostwo posadzą, a za jednego może nie. Kto nie ryzykuje ten nie pije kompotu … a ja cholernie lubię kompot. Myślę sobie i znów akceptuję to jako element przygody, albo głupoty własnej, tak czy inaczej decyduję się wziąć go ze sobą. Pakuję drona do głównego bagażu, a baterie do podręcznego – może nie będzie draki. A jak będzie to pokornie w pierdlu posiedzę… może książkę później z tego napiszę. Zawsze chciałem napisać książkę, a jakoś nie było o czym. Jedna z rzeczy która mnie najbardziej wkurza, to jak czegoś mi się zabrania. Odpala się we mnie infantylne dziecko, taki rodzaj buntu, że zrobię po swojemu choćbym pękł i będę jeszcze przy tym cykał zdjęcia. Więc chyba jednak element głupoty. W dzień wylotu jesteśmy gotowi, na tyle na ile udało nam się ogarnąć to szaleństwo. Mam poczucie, że będzie dziko, ale mam też wewnętrzne przekonanie, że sobie z tym poradzimy, chodzi przecież o przygodę, a nie o to żeby mieć wszystko pod kontrolą, przewidywalnie, ułożenie i nudno. Od tego są wczasy all inclusive w Egipcie. Z domu ruszam o 7 rano, sąsiad podwiózł mnie na dworzec w Gdańsku, tam z chłopakami pakujemy się w pociąg do Wawy… Nie planowaliśmy jechać tym pociągiem, to wczoraj padła szybka decyzja jak Darkowy Mondeło dostał diagnozę, że mu uszczelka pod głowicą odeszła na łono Abrahama. To w sumie dobrze, że dowiedzieliśmy się wczoraj, a nie dziś w połowie drogi. Przez ostatnie dni myślimy ciągle o czym jeszcze powinniśmy pamiętać, co przewidzieć, ale ta jedna rzecz udowadnia nam, że to próżny trud. Trza jechać i cokolwiek się wydarzy będziemy sobie z tym radzić na bieżąco. Takie rozpoznanie bojem Korzystając z chwili spokoju w pociągu konfigurujemy dodatkowe internety w telefonach – bo Indie jeszcze nie są w Unii Europejskiej, a co za tym idzie - na roamingu można popłynąć. Nie wiemy jeszcze, że trud nasz jest bezsensowny, bo żadna karta sim w górach nie zadziała, ale przynajmniej mamy zajęcie w pociągu. Wysiadamy na dworcu głównym koło południa i odnotowujemy, że 34 stopni w mieście nas męczy niemiłosiernie zwłaszcza, że jesteśmy w butach motocyklowych i prócz 20 kg torby podróżnej mamy plecak, kurtkę i kask. Ciężko się swobodnie z tym majdanem przemieszczać. Łapiemy taksę i z ulgą meldujemy się na klimatyzowanym lotnisku. Tu chwila czekania i już zajmujemy miejsce w dreamlinerze. Lot to w sumie przyjemność. Dwa posiłki na pokładzie, obejrzałem film w zagłówku fotela, pograłem w Angry Birds, posłuchałem książki i już zaczynałem się robić senny, kiedy samolot wylądował. Minęło ponad 7 godzin, wedle naszego zegarka powinna być jakaś 23, a jest już po 3 nad ranem. Dla nas zaczął się kolejny dzień tylko jakoś nocy nie zarejestrowaliśmy. No nic może odeśpimy w autokarze, myślę sobie - ale nie wiedziałem jeszcze, że żadnego autokaru nie będzie. Trochę jesteśmy przytłoczeni ilością ludzi w kolejkach na lotnisku. Stajemy w jakimś okienku, gdzie mamy podać wszystkie nasze dane łącznie z miejscami gdzie będziemy spać. Pan nie przyjmuje opcji, że nie mamy nigdzie zarezerwowanych noclegów. Każe wpisać adres, gdzie będziemy przebywać i nie daje sobie wytłumaczyć, że będziemy w drodze. System nie przewiduje takiej możliwości, na odczepnego więc wpisujemy dane firmy gdzie wypożyczamy motki. Wymieniamy mniej więcej połowę gotówki z dolarów na Rupi, jak tylko ujrzeliśmy masę papierków jaką otrzymaliśmy za pięć banknotów po sto dolarów, Rupie przechrzciliśmy na Rupiecie. Żeby nie było, na lotnisku kurs był o dziwo w porządku, nie pobierali żadnych dodatkowych opłat i powinniśmy byli zamienić całość – bo w mniejszych miastach był z tym problem później. Ale zrobiliśmy oczywiście po swojemu :P Ledwie wychodzimy z klimatyzowanego lotniska, ścina nas gorąc i duchota. Powietrze jest tak mokre i gorące jakbym wszedł do garnka z gotującymi się pierogami. A nie ma jeszcze 4 rano. W dzień musi tu być piekło. Podbiega do nas jegomość proponując taksówkę… tylko gdzie my właściwie chcemy jechać? Dochodzimy do wniosku, że najlepiej na dworzec autobusowy. Czeka nas 600 km drogi więc im szybciej ruszymy tym szybciej wsiądziemy na motocykle, szkoda nam tutaj marnować czas. Wsiadamy do taksy razem z kierowcą i tym drugim co nas zaczepił, usadowił się na siedzeniu pilota, dziwnie jakoś, okazało się że to taki trochę naganiacz, trochę tłumacz, trochę przewodnik, a z rozmowy wychodzi, że współwłaściciel firmy w której jeździ kilkanaście taksówek. No i oczywiście, kuźwa, bo jakże by inaczej, startuje do nas po Polsku. - Jesteście z Warszawy? - yyy eee – odpowiadam z lotnością kalosza – z Gdańska, ale przylecieliśmy z Warszawy. - Miałem żonę w Warszawie i firmę handlową… - teraz mam tylko firmę w Polsce, a żonę jednak wolałem mieć z Indii. - No tak to tłumaczy czemu tak dobrze mówisz po Polsku - stwierdza ze zrozumieniem Mich- więc masz działalność tu na miejscu i w Polsce? - Mam wspólnika, on teraz pilnuje interesu tam a ja tu, i co rok się zmieniamy. – wytłumaczył. Kurcze jaki przedsiębiorczy gość, pomyślałem. Rozmawialiśmy tak dłuższą chwilę jadąc przez zatłoczone miasto. Ruch na ulicach podobny jak w Warszawie w środku dnia. Gość nam tłumaczy, że w ciągu dnia żeby wydostać się z centrum potrzeba kilku godzin. Cieszymy się, że jesteśmy w nocy i że zdecydowaliśmy się nie wynajmować tu motocykli - to co się dzieje na drogach w koło ma zbyt dużo cech chaosu. Wszystkie auta płyną niczym rzeka, bez migaczy bez sygnalizacji zmiany pasa, w zasadzie linie na jezdni są raczej orientacyjne, bo mało kto nimi się ogranicza. Mijamy dwie stłuczki, choć niegroźne to jednak potęgują element chaosu. W międzyczasie nasz chwilowy przewodnik przybliża nam realia otaczającego świata. Dowiadujemy się, że o tej porze kasy są na dworcu zamknięte, zresztą bilety na te trasy dalsze trzeba rezerwować telefonicznie wcześniej. Tyle że my jako nie obywatele nie mamy opcji takiego zakupu bez lokalnego numeru telefonu. Kierowca wiezie nas do czegoś co w przybliżeniu można nazwać biurem podróży – tam mają nam ogarnąć bilety. Na miejsce dojeżdżamy ok 5 nad ranem. W międzyczasie zrobiło się już widno i poranek ukazuje nam rzeczywistość, która będzie polem naszych działań na najbliższe dwa tygodnie. Boczna uliczka, w której się znaleźliśmy póki co jest opustoszała. Nie licząc śpiących gdzie nie gdzie na chodnikach ludzi, sporej ilości brudu i śmieci oraz biegających po drzewach małp, w zasadzie tu nic się nie dzieje. Miasto się jeszcze nie obudziło. Mam wrażenie, że przed chwilą skończyła się tu jakaś wielka impreza, taki mega koncert połączony z derby i małym kataklizmem klimatycznym. Tylko nikt nie zdążył tu jeszcze posprzątać. Rozglądam się nienachalnie po uliczkach, budynkach, autach i staram się widok akceptować bez zbytecznych ocen i porównań. Jesteśmy teraz tego częścią i trzeba się szybko przyzwyczajać, żeby nie stawać co krok z rozdziawioną ze zdumienia gębą. Jeden kadr mi zapadł w pamięć i umysł na inne tory przestawił. Obraz, który uziemił mnie na dobre w tej rzeczywistości. Hindus, na oko czterdziestoletni, zmęczony i wychudzony, kucający w samej bieliźnie nad dziurą w jezdni, w której zebrała się woda. Zapylony i oblepiony brudem mył w tej kałuży zęby, dokonując porannej toalety pomiędzy przejeżdżającymi autami. Wstyd mi się zrobiło, że na to patrzę. Tak po ludzku głupio, że śmiałem tu przyjechać na urlop, z pachnącej i uczesanej normami Europy. Poczułem się jakoś źle z tym, że jestem czysty, że mam ze sobą tyle ciuchów i sprzętu, że jakoś się tu narzucam ze swoim jestestwem. Zawsze jestem ciekawy świata i mam wielką potrzebę poznawania nowego, ale tu poczułem, że to nadużycie, że to jakaś moja fanaberia. Tym ludziom jest za ciężko i sama moja obecność jest dziwnie nie na miejscu. Pojawiło się we mnie przeświadczenie, że powinienem być przeszczęśliwy ze swojego życia na co dzień i wyjazdy tego typu to wielka ekstrawagancja i luksus, na który ludzi tu nie stać. Co z tego, że odkładałem na to rok cały i mocno budżet domowy nadwyrężyłem? Podobne myśli choć są trochę irracjonalne, ale pojawiały się we mnie jeszcze wiele razy w następnych dniach. Facet ze szczoteczką wrył mi się głęboko w czaszkę i zostanie tam do końca życia, jako wizytówka budzącego się do życia New Delhi. Pomieszczenie biura podróży jest malutkie, lepiące i wygląda jakby ktoś podzielił garaż na 3 różne biura – tyle że ma klimatyzację, a to już dużo. Pan z biura podróży zaczyna od tego jak to jest niemożliwe zdobycie biletu na autobus. Na pewno nie przez najbliższe 48 godziny, bo jakieś strajki rolników, bo rezerwować trzeba wcześniej bo coś tam jeszcze choć już nie pamiętam co to było, ale łzy w oczach miał szczere kiedy opowiadał. Dzwoni w parę miejsc i nawet daje mi słuchawkę żebym sam porozmawiał i rozwiał wątpliwości. Nie wiem za bardzo z kim rozmawiam i o czym lecz oczywiście dowiaduję się, że się nie da. I tak dobre pół godziny z miną zbitego psa serwuje nam po kolei same złe newsy i jeden dobry. Że w sumie to możemy pojechać autem. Jak jest nas troje to wyjdzie po jakieś 400 zł od głowy. I od razu zaczynamy podejrzewać, że ktoś tu chce na nas zarobić. Nie ma możliwości żeby w jednym z największych miast na świecie nie znaleźć autobusu, który zawiezie nas do kolejnej turystycznej miejscowości. Z drugiej strony jesteśmy wywaleni z butów, nie śpimy od ponad doby, upał jest nieznośny, wszystko się klei, nie jedliśmy, torby są ciężkie, no nie chce nam się z tym walczyć, a 400 zł za 600km w taksówce nie brzmi jak zdzierstwo. Zgadzamy się, ale znów czujemy się jakoś zbrukani bo trochę wmanewrowali nas w ten przejazd i podejrzewamy, że dałoby się to załatwić jakoś prościej i taniej tyle, że po prostu nam się nie chce. W ciągu parunastu minut podjeżdża śmiesznie małe autko na gaz i już widzę, że się nie zmieścimy z bagażami. Zwłaszcza, że cały bagażnik zajmuje butla na Gaz. Facet ni w ząb nie mówi po angielsku, ale wrzuca nasze torby na dach i wiąże sznurkiem. Pakujemy się do środka z plecakami i kaskami, upchani jak w cygańskim tobołku ruszamy, nie mogę nawet palcem w bucie ruszyć jest tak ciasno. Zapowiada się piękna jazda na najbliższe kilkanaście godzin. Przejeżdżając przez budzące się miasto mamy wrażenie jakiejś nierealności otoczenia… wszystko jest tak bardzo inne. Człowiek podświadomie działa w pewnych schematach zachowań, wie jak się poruszać, gdzie szukać punktów orientacyjnych. Wie, że jedzenie jest tu, toaleta tam, bilety jeszcze gdzieś indziej. Umysł działa wedle utartych schematów, a tu się w sumie mało co zgadza, nawet na podstawowej płaszczyźnie wizualnej. Nie rozpoznajemy marki żadnego auta, każde logo jest obce, muzyka inna, zapachy dziwne i nieznane. Nie umiemy znaleźć kibla, nie wiemy co do jedzenia zamówić bo obce nazwy nie sugerują nic na temat smaku czy składu dania. Budynki w koło sprawiają wrażenie jakby były już w części wyburzone, a często okazuje się że dopiero się budują, albo budowały, ale ten proces zahamowano i tak straszą od miesięcy, może od dekad. Ciężko określić bo wszystko spowite jest kurzem i pyłem. Trochę jestem tym przytłoczony, czy zagubiony, bo przedmieścia wyglądają strasznie i boję się że większość kraju może tak wyglądać. Z drugiej strony no nie, nie może być tak źle – jedziemy przecież w Himalaje. Góry zawsze są majestatyczne i piękne – tylko trzeba tam dojechać. Czuję w sobie stan pewnej odmienności. Zwykle pierwsze dni wyjazdu to dziki entuzjazm po wielu tygodniach wyczekiwania. Dziś mam w sobie jakąś niepewność i napięcie, staram się to zwalić to na niewyspanie. Chciałbym powiedzieć, że droga minęła szybko, pospaliśmy i wysiedliśmy wyspani na miejscu… ale musiałbym skłamać. Nasz kierowca usilnie puszczał z radia jakieś hinduskie discopolo. Wszystkie kawałki w rytmie nanananananaaijaaaijjaaaaaaananananaa, brzmiały tak samo i boleśnie stymulowały nerwy pod czaszką. Mimo szczerych chęci i głębokiej potrzeby, nie bardzo mogliśmy przysnąć, bo po 4 godzinie jazdy kierowca sam zasypiał i Michał dwoił się i troił by chłopa zagadywać… a szło nad wyraz opornie, bo żadnych słów wspólnych nie znajdowaliśmy. Jechaliśmy więc lekko przerażeni, że zginiemy w epickiej kraksie u podnóża największych gór świata. Kilka razy stanęliśmy na kawę i jakiegoś naan breda i o ile te placki całkiem nam podeszły o tyle szybko się dowiedzieliśmy, że na mocną kawę czy herbatę nie ma co liczyć. Wszystko co oferują miejscowe restauracje to lura zabarwiona mlekiem i doprawiona cukrem. W kraju słynącym z najlepszej herbaty o losie przewrotny – nie uświadczysz nic ponad bawarkę dla dzieci - i to 3 klasy słabszą niż parzyła Ci babcia. No dobra mają jeszcze w arsenale herbatkę po tybetańsku, ale o tym będzie później. Póki co to nie problem, ale po kilku dniach naprawdę marzyła nam się zwykła czarna mocna kawa. Kiedy krajobraz za oknem się nieco pofałdował i zaczęły się góry, przywitaliśmy tą zmianę ze sporym entuzjazmem. Oczy łaknęły już jakiegoś urozmaicenia od dłuższego czasu. Pojawił się za to problem natury technicznej. Mikro suzuki na gazie nie miało dość mocy by załadowane po dach (a w zasadzie z metr ponad dach) podjeżdżać pod duże wzniesienia. I może to się wydać zabawne, ale kierowca na każdym podjeździe musiał klimę wyłączać żeby wykrztusić choć 2 konie więcej z przeciążonego silnika. Myśmy się nie śmiali, bo momentalnie oblewaliśmy się potem w tym upale. Do Manali dojechaliśmy późnym wieczorem, mocno już wygnieceni marzyliśmy tylko by się wyprostować. Wysiedliśmy pod Hotelem co to miał być niby zarezerwowany przez „firmę turystyczną”, która załatwiła transport. Ale okazuje się, że gość wziął połowę kasy jaką od nas dostał i kierowcy przekazał drugą połowę, która miała starczyć na gaz do auta, nocleg i wynagrodzenie dla kierowcy. Ale nie starczyła. Dłuższą chwilę nie wiemy co się dzieje. Nasz kierowca idzie spać do auta – jutro rano ma nas zawieźć do wypożyczalni motocykli, a my dopłacamy jeszcze brakującą część za usługę hotelową czując się delikatnie naciągnięci. Nie jest to dużo bo jakieś 500 Rupii – czyli ok 25 zł. Płacimy i idziemy do pokoju. Standardem jest jedno podwójne łóżko, więc szybko donoszą nam dodatkowy materac. Tak będzie w zasadzie codziennie – że któryś z nas zawsze będzie spał na podłodze. Darek postanowił zostać w pokoju i skorzystać z prysznica, my z Michem idziemy do jadalni coś zjeść. I tu pierwszy szok - wszyscy zasiadający przy stołach nie tyle wlepiają w nas wzrok, co bym jeszcze zrozumiał bo jesteśmy jednak trochę inni wizualnie. Oni bez kozery przysiadają się do nas, nie pytając czy chcemy, nie czując żadnych oporów czy granic. Wszyscy w jadalni do nas podchodzą, młodzi, starzy, dzieci, nawet obsługa z kuchni. Szczerze ciekawi, skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy. Zaliczamy małą sesję fotograficzną i momentalnie lądujemy na instagramowych kontach współbiesiadników. Swoją drogą taksówkarz kręcił z nami filmiki w aucie i wysyłał dalej. Nie zrozumieliśmy w czym rzecz, ale sytuacja będzie się powtarzała wielokrotnie przez cały wyjazd i jak nam to tłumaczono to dla nich wielka radość gościć kogoś z zagranicy. Słyszałem nawet, że to coś jak rodzaj błogosławieństwa. Ale też z pewnością lubią się chwalić zdjęciami znajomym, co najmniej jakbyśmy byli gwiazdami sportu. Darek jest większym introwertykiem i myślę, że po zmęczeniu ostatnich dwóch dni mógłby nie przeżyć takiego napastowania bodźcami - może lepiej, że został w pokoju na górze i ominęły go takie atrakcje. Zjadamy bardzo dobre placki z jakimiś warzywami na ostro i popijamy herbatą. Mich miał ochotę na piwo, ale tu nie ma takich możliwości - w zasadzie poza nielicznymi, sklepami oznaczonymi jako English wine shop, alkohol nie jest dostępny. W mojej głowie Anglia jakoś z wina nie słynie, ale rozumiem, że od czasów kolonialnych się może kojarzyć z alkoholem. Wracamy do pokoju i po szybkim prysznicu kładziemy się spać koło północy – to był cholernie długi dzień więc odpadliśmy ledwo zdążywszy nakryć się kocami. Rankiem zwlekamy się z łóżek z lekkim trudem. Jest 6:30 i czujemy jeszcze szaleństwo poprzednich 2 dni, zmiana czasu też robi swoje. Za oknem widok nie rozpieszcza, ciemno szare niebo zasnute chmurami raczy nas opadami deszczu, nic wielkiego, ale na przejaśnienia się nie zapowiada. Schodzimy na śniadanie z nadzieją na chlebki naan, ale dostajemy tosty z dżemem oraz herbatę z mlekiem i cukrem. Może nie ma szaleństw dla kubków smakowych, ale przynajmniej coś ciepłego zjedliśmy. Jak się szybko okazało wczorajszy kierowca nas olał, znalazł jakiegoś klienta i do miejsca wynajmu motocykli mamy sobie sami pojechać. Rozmawiamy chwilę z obsługą hotelu. Udaje się zorganizować transport, za kilka chwil ktoś podrzuci nas za 500 Rupii na miejsce, to tylko 25 zł za kurs więc cena zdaje się uczciwa. Zanim wsiądziemy na motorki chcemy jeszcze zarezerwować sobie bilety powrotne do Delhi, żeby już nie martwić się o niespodzianki, kiedy będziemy się na samolot spieszyli. Tu z pomocą przychodzi Pan, który przed chwilą ogarnął nam transport, ale po doświadczeniu z dnia wczorajszego mamy poczucie że każdy kto nam coś załatwia bierze z tego dolę dla siebie i płacimy za wszystko dziwnie więcej. Postanawiamy ogarnąć temat w centrum na własną rękę. Przyjeżdża po nas terenówka, za kierownicą siedzi pan ojciec, odwozi trójkę dzieci do szkoły, a nas do koptował przy okazji. Mieścimy się z trudem z naszymi tobołami, dzieciaki z wielkim zaciekawieniem nas obserwują, ale nie bardzo jest jak porozmawiać kiedy nie znają angielskiego. W kilkanaście minut lądujemy w centrum. Miasteczko jest położone w dość malowniczym miejscu, bo w dolinie rzeki na wysokości już prawie 2000m n. p. m. Niby stałych mieszkańców jest tu klika tysięcy, ale jest to punkt wypadowy w góry, na trekking, rafting no i jedna z 2 głównych dróg do Ladakh. Jest więc bardzo tłoczno, no i deszcz też nieco chłodzi nasz entuzjazm do zwiedzania. W miarę sprawnie odnajdujemy firmę: Guliver Adventures. Motocykle już na nas czekają. Szczerze powiedziawszy jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni ich stanem. Triumph ma ledwie 3 tyś km nalotu, chłopaków Himalayany niewiele więcej. Nie widać najmniejszych śladów zużycia. Obsługa biegle mówi po angielsku, jest bardzo przyjazna i pomocna. Chwilę siedzimy nad mapą analizując trasę, dowiadujemy się o najciekawszych miejscach po drodze, omawiamy zasięg motocykli i ewentualne problemy z nim związane, bo będzie trzeba podejść do tematu strategicznie. Wszystko wygląda dość obiecująco. Na naszą prośbę zamawiają dla nas wczesny obiad z lokalnej jadłodalni, organizują też transport powrotny do Delhi za dwa tygodnie - pierwszy raz nie czujemy się tu naciągani. Jedyny problem jest taki, że za motocykle i kaucję musimy zapłacić z góry. Czeka więc nas godzinny spacer po mieście, bo na lotnisku nie wymieniliśmy wystarczającej ilości waluty. Może to i dobrze, mamy bowiem okazję przyjrzeć się bliżej lokalnemu folklorowi. Główna ulica trochę jarmarczna jak na Krupówkach, tylko psów bezpańskich więcej i ludzi proszących o zapomogę. Za to na straganach i w sklepikach mnogość smaków zapachów i kolorów. Poza masą tandetnego badziewia można kupić przyprawy, kaszmirowe chusty, owoce i wypieki których nie umiemy ani nazwać ani nawet zgadnąć ich smaku. Wymiana dolarów to też nie oczywista sprawa, wszystko muszą spisać, skopiować paszporty, wydają na to jakieś papieprzyska potwierdzające legalność zamiany. Jeżeli nie wydamy wszystkich rupieci i przed wylotem będziemy chcieli się ich pozbyć - musimy okazać dowód dzisiejszej zamiany - inaczej nie sprzedadzą nam z powrotem dolarów czy Euro czy co tam będziemy chcieli. Znaczy myślę, że na pewno sprzedadzą, ale powołując się na nielegalność działań przelicznik będzie już zupełnie inny. Z zamienioną walutą wracamy do motocykli i ładujemy na nie szpej. Miło przytwierdzić w końcu bagaż do tych mechanicznych koni i odciążyć plecy. Motki mają boczne stelaże pod sakwy Mich nawet dostał same sakwy. Mój Triumph ma tylko płytę ale torba się na niej mieści bez problemu. Darek ma na stelażach dodatkowe mocowanie do kanistra na paliwo. Dobrze bo uprzedzono nas przed chwilą, że może się przydać. Ruszamy dobrze po 13, ale też nie spieszymy się szczególnie bo mamy dziś ledwie 100km do pokonania. Wyjazd z zatłoczonego Manali to przyspieszona lekcja przetrwania na Indyjskich ulicach. Pierwsze kilometry to przedzieranie się w korku. W Europie nigdy czegoś takiego nie widziałem. Ulice są całkowicie zapchane. Między auta wpychane są motocykle, ludzie, psy i kozy. Nie ma wolnych 5 cm przestrzeni, bo ktoś zaraz wciśnie tam zderzak, koło lub kopyto. Wszyscy przy tym trąbią. Ale nie w irytacji czy złości jak u nas. Po prostu trąbią żeby zaznaczyć swoje miejsce na drodze. Trąbimy i my. I to działa. Migacze są tu tak samo przydatne jak w samochodach marki BMW, czyli można je o przysłowiowy kant dupy potłuc. Za to głośny klakson to skarb. Szybko się uczymy i po 20 km w zasadzie jesteśmy już obcykani… no jeszcze zdarza się zjechać na niewłaściwą stronę drogi… ale i do tego z czasem przywykniemy. Deszcz ciągle siąpi, ale nie dokucza jakoś szczególnie, w gruncie rzeczy jest ciepło. Nastawialiśmy się na przełęcz Rohtang La, dla niej samej warto w Himalaje przyjechać. I tu czeka nas rozczarowanie. Od niedawna wyryli tu przydługi tunel w brzuchu pięciotysięczno metrowej góry, który ciągnie się przez bagatela 8km. Dzięki temu drobnemu zabiegowi, przełęcz stała się niedostępna dla motocykli. Delektujemy się więc jazdą tunelem, spaliny nie bardzo mają gdzie uciekać więc jedziemy w szarej zawiesinie toksycznych zapachów, a najciekawsza droga w okolicy wije się gdzieś nad nami. Niby można wykupić wycieczkę jakimś 4x4, ale nie o to nam chodziło. Za to kiedy wyjeżdżamy po drugiej stronie, piękne widoki wysysają z nas duszę, zapominamy o przełęczy i o wszystkim co tam nam jeszcze chwilę temu zaprzętało rozkołatane umysły. Zaraz za tunelem przekraczamy rzekę i jedziemy wzdłuż jej koryta, w koło nas ciągną się ośnieżone szczyty pięciotysięczników. Japy nam się cieszą, i stajemy co chwila robić zdjęcia. Robi się chłodniej więc doubieram zimowe rękawiczki. Motorki jadą bez zająknięcia, może nie wyrywają się spod tyłka, ale też niczego im nie brakuje na takiej trasie. Szybko się z nimi oswajamy. Opony wyglądają na bardziej szosowe niż offroadowe, ale zupełnie dobrze spisują się tak w błocie jak i na sypkiej nawierzchni. O 18 dojeżdżamy do miejscowości Jispa, pierwszego noclegu na trasie. Uprzedzono nas byśmy nie cisnęli dalej niż wyznaczone punkty, bo bywa że przez 100km nie znajdziemy żadnego noclegu, a 100km w tych górach to może oznaczać wiele godzin jazdy. Dzisiaj co prawda było bardzo cywilizowanie i asfalt znikał tylko na chwile, ale też nigdzie się nie spieszymy no i wypada się wysuszyć. W pierwszym hotelu nie znajdujemy miejsca, ale jest tu spory wybór placówek wypoczynkowych więc udaje się w następnym wynająć izdebkę w której można wysuszyć ciuchy. Szału żadnego nie ma, ale dadzą nam jeść przynajmniej. Jak tylko słońce zachodzi robi się naprawdę zimno, temperatura spada do 3 stopni, ale i tak wybieramy się na spacer. Jest tu w zasadzie tylko jedna droga wzdłuż której tu przyjechaliśmy, biegnąca wzdłuż rzeki. Schodzimy więc do wody, jest surowo i kamieniście. Widać, że masa turystów tędy się przewija. Oprócz hoteli i innych noclegowni są też całe obozy namiotów, obstawione przez dziesiątki motocykli - jedynej słusznej marki Royal Enfield. Nie chodzi o żadne campingi. Namioty są tu rozbite na początku sezonu i zostają do pierwszych śniegów. Wstawiono do nich łóżka i dociągnięto prąd, czasem są nawet kibelki. Drugim najczęściej zaparkowanym przed namiotem pojazdem jest indyjska kopia Jeepa, tu znana pod marką Mahindra Thar. W sumie bardzo ładne auto za ułamek ceny Jeepa, jak dla mnie to patrząc z 10 metrów są nie odróżnienia. Ale ja to bym z tej odległości Sanah od Wieniawy nie odróżnił więc może nie powinienem się wypowiadać. W hotelu dostajemy bardzo fajną kolację. Bardzo mi pasują te chlebko placki w różnych odmianach, ryż i warzywa, no do herbaty z mlekiem muszę jeszcze przywyknąć, ale generalnie odpowiada mi ta dieta. Cena za hotel znów wychodzi syto - po opłatach za motocykl wiele kasy nie zostało, będę musiał pilnować by spiąć się z budżetem przez najbliższe 2 tygodnie. NIewygodna to myśl na początku wyjazdu. Kładziemy się spać bardzo ciekawi następnego dnia… dziś to delikatna przygrywka była dopiero. c.d.n.
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
05.11.2024, 12:43 | #2 |
co za czasy! co za relacje!!!
__________________
'Przestań naprawiać kiedy zaczynasz psuć' - Ojciec matjasa |
|
05.11.2024, 12:47 | #3 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 85
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 dni 2 godz 5 min 49 s
|
Widzę, że to ostatnio popularny kierunek a Asia to już pozamiatała kompletnie.
Dużo mi tej relacji wyszło więc tak po kawałku będę wklejał żeby nie zamęczyć na raz
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
05.11.2024, 13:34 | #4 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 85
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 dni 2 godz 5 min 49 s
|
Wstaję około 7, udało się w końcu odespać ostatnie dni. Poranek jest mokry i rześki, ale szybko się przejaśnia. Na dworze jest 16 stopni więc całkiem znośnie. Wstaję przed chłopakami i zabieram na spacer drona. Jispa jest położona w malowniczym korycie rzeki, chmury wiszą nisko nad wodą i aż się to prosi o dobre zdjęcie. Naczytawszy się internetów mam lekkie obawy żeby mnie nikt z tym dronem nie przyuważył. Cała miejscowość to w zasadzie jedna główna droga, nie bardzo nawet jest gdzie skręcić by zejść z oczu. Po drugim kilometrze znajduję coś jakby dziki sad i tam się kitram z dala od ludzkich oczu. Z lotu ptaka wszystko wygląda jeszcze bardziej magicznie. Wznieść się mogę tylko na 120 m, ograniczony świeżymi przepisami dla lotów dronem, ale nawet tej wysokości wygląda to pięknie. Robię serię zdjęć z której później złożę panoramę - daje ona poczucie że dron się wzniósł 3 krotnie wyżej, więc te 120 metrów nie przeszkadza tak bardzo.
Wracam do hotelu, chłopacy już na nogach i po prysznicu. Śniadanie nam dziś nie przysługuje, ale poprosiłem obsługę o wrzątek i możemy sobie zalać owsianki i dopchać suszonymi owocami. Najbardziej lubię jeździć z namiotem i kuchenką, wówczas mam poczucie kompletnej niezależności. Mogę spać gdzie chcę i gotować kiedy mam ochotę. Jednak do samolotu gazu nie wniesiesz. Mich nawet ma malutki palnik, ale nie znaleźlilśmy nigdzie możliwości kupna gazu. Najsensowniej byłoby wziąć zwykłą grzałkę na prąd jaka była popularna ze 3 czy 4 dekady temu u schyłku PRLU. Jeżeli wybierasz się w te strony to polecam - prąd zazwyczaj jest - choć przez 2 godziny rano i wieczorem. Dziś spaliśmy na wysokości 3200m i w sumie jakoś tego nie odczułem. Mich z Darkiem zapobiegawczo biorą pigsy na wysokość. Jak tylko ruszamy zaczynamy się gwałtownie wspinać. W kilka chwil mamy już 4 tysiące. Niemal nie zwracamy na to uwagi bo widoki są niesamowite i każdy zakręt pieści nam zmysł wzroku. Na drodze jest spory ruch i nie możemy się dobrze rozpędzić, bo regularnie stajemy na punktach kontrolnych. Spisują nam dane z paszportów, numery rejestracyjne i numery telefonów. Nie chodzi tu tylko o nas - wszyscy przechodzą podobną procedurę. Póki co traktujemy to jak element folkloru. Bawią nas też tablice przy drogach z wierszykami i cytatami zwiększającymi czujność i bezpieczeństwo. Niby rozumiem, że jest niebezpiecznie zwłaszcza z lokalnym stylem jazdy, ale hasła typu “Jechał szybko, do domu nie wrócił, bo się przewrócił” chyba nie bardzo ratują sytuację. Do tej pory jechaliśmy główną drogą na Leh, lecz odbijamy w mniej uczęszczany odcinek w stronę Padum. Tu znika nam większość pojazdów z oczu, jedziemy już sami i robi nam to dziwnie magiczny klimat w głowach - jakbyśmy sam na sam zostali z tym księżycowym krajobrazem. Wiecie nie turystycznie, a jakoś tak wyprawowo. Minęliśmy też granicę śniegu wjeżdżając powyżej 5000m. Teraz już ćmi w głowie ból. Michała łeb napierdala, nie ma siły zwlec się z motocykla, położył głowę na baku i nie chce jej podnieść. Jesteśmy w najwyższym punkcie przełęczy i zsiadam zrobić kilka zdjęć. Darek zostaje z Michem, a ja pokonuję parędziesiąt kamiennych stopni na punkt widokowy. I na tych schodach dostałem takiego strzała obuchem w łeb, że aż przysiadłem. Muszę złapać oddech i wyrównać tętno bo ból w skroniach jest nie do zniesienia, czuję się jakby mi ktoś głowę w imadle ściskał. Po 10 wdechach uczucie powoli odpuszcza. Robię kilka zdjęć i schodzę niżej. Bywałem już powyżej 5 tyś metrów, ale wchodząc o własnych siłach, powoli - nigdy nie zdobywałem wysokości tak szybko, organizm nie miał szans się zaadoptować. Darek znosi to lepiej niż Michał, chyba też od nich wezmę tabletkę wieczorem bo bez sensu się męczyć. Ruszamy powoli tracąc wysokość. Michałowi powinno się poprawić niedługo. Cieszymy się widokami i pustą drogą. Asfalt znika już na dłużej. Jest sporo błota i kamulców więc prędkości wielkich nie rozwijamy. Za to przestrzenie w koło są nieokiełznane. Jakbyśmy do tej pory żyli w innej skali. Wszystko zdaje się monumentalne. Przemieszczamy się doliną na wysokości około 4000m, obok rzeka wyżłobiła sobie spory kanion. Jej buro kawowa barwa w pewnym momencie łączy się ze szmaragdowo niebieską nitką innej rzeki. Stajemy oniemieli z Darkiem. Pierwszy raz w życiu widzę coś podobnego. Michał o dziwo zdjęć nie robi, ale jak się później okazało, nie zauważył tego zjawiska, zafascynowany bardziej ciekawym fenomenem, że mózg mu przez pęknięcia w czaszce jeszcze nie wypłynął. Kulamy się tak w tej pięknej krainie większość dnia, po szutrze i błocie, kilka razy pokonując strumienie i niewielkie rozlewiska z topniejących powyżej śniegów. Na jednym z nich Michowi ucieka koło i kładzie Himalayana w wodzie. Na szczęście nie rozwijamy tu rajdowych prędkości, nie było więc jakoś niebezpiecznie i gmole większość przyjęły na siebie. Delikatnie bak ucierpiał, ale bez dramatu. Widzę, że Micha wysokość męczy strasznie, aż mu niedobrze się robi. Na szczęście do Padum już niedaleczko. Dojeżdżamy ok 18 - czyli zgodnie z założeniami, robiąc 165 km. Z jednej strony niby nie za wiele, ale jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani z przebytej drogi. Mam nadzieję, że zdjęcia choć trochę oddadzą potęgę tych gór i bezkres surowej przestrzeni. Głowy nam huczą od nadmiaru rozkoszy zbieranych przez zmysły. A może to niedosyt tlenu. Nie ważne - ale do Padum wpadamy spełnieni. Dziś po drodze nie jedliśmy i w sumie nie robiliśmy żadnych większych przerw, więc na przedmieściach stajemy w pierwszym napotkanym sklepiku. To taka budka z ladą na zewnątrz, w środku ni to kiosk ni stragan. Pani na blacie ma wyłożone wszystko co może być potrzebne: słodycze, czpisy, zapałki, motyki, dętki i chińskie klapki. Uzupełniamy wodę w pierwszej kolejności, bo to towar niezbędny. Kupujemy też jakieś słodycze żeby mieć na przegryzienie w drodze. Nie ma tu żadnej kolejki, ludzie wchodzą przed nas, biorą co chcą płacą i wychodzą, a my jakoś nie umiemy się odnaleźć i czekamy na swoją kolej by zapłacić. Pani ekspedientce nie przeszkadza to, że obsługuje pięć osób jednocześnie - nie traci nawet na chwilę rachuby. Dziwi mnie ta myśl… bo skąd u mnie potrzeba stania w kolejce i bycia obsłużonym w jakiejś kolejności. Skąd się to wzięło, oni przecież tego nie mają. Nikt w nich tego nie zaprogramował, jak i pilnowania porządku czy trzymania się swojego pasa na drodze. Rzeczy oczywiste nie są tu oczywiste. Wiele podobnych myśli będzie mi się kołatało w głowie przez cały wyjazd… z pewnością się nimi podzielę. Samo miasteczko jest otwarte na przyjezdnych, okolica wygląda na trekkingowy raj i zaprasza piechurów do korzystania z lokalnych ścieżek prowadzących do takich atrakcji jak zabytkowy monastyr czy wodospad reklamowany w hotelowej broszurce. Bierzemy pod uwagę opcję by pozostać tu na jeden dzień i pozwiedzać trochę pieszko. Główna droga Padum ma może z 1,5km później zabudowania kończą się nagle jak ucięte nożem. W samym miasteczku jest duży kolorowy dzwon modlitewny (z tych obrotowych) obsiadły przez bezpańskie psy. Jest też kilka sklepików i mniejszych budek z jedzeniem oraz parę dość obskurnych noclegowni. Mam odczucie jakby najdalej kilka dni temu ustał ostrzał tej miejscowości i nie zaczęto jeszcze na dobre sprzątać gruzu. Znów nie wiem, które elementy są budowane, a które wyburzane. Znajdujemy nocleg w miejscu bujnie nazwanym Hotelem, mamy dla siebie całe piętro. Hotel wygląda na nie dobudowany do końca. Nienaturalnie strome schody z gołego betonu i bez poręczy, wiodą nas na piętro. Znów czuję ucisk w skroniach, od zbyt gwałtownej aktywności. Rozglądamy się po surowym piętrze, balkony podobnie jak schody są z gołego betonu i bez poręczy, ale mają piękny widok na dolinę. W pokoju na beton położono chodnik bez dodatkowej izolacji, listew czy czegokolwiek udającego wykończenie. Sam chodnik zresztą też to zlepek różnych kawałków złożonych jak puzzle by z grubsza pokryć podłogę. W oknach są szyby z pojedynczego szkła w ramkach z listew klejonych kitem, więc jak tylko się ściemnia robi się bardzo zimno. Na szczęście kołdry dają tu ekstremalnie grube. Ciepła woda dostępna jest tylko przez kilka godzin na dobę, kibelek trzeba spłukiwać ręcznie bo spłuczka nie robotajet. I broń boże nie narzekam na to miejsce, bo zadowoleni jesteśmy bardzo i wyspaliśmy się przednio. Chciałem tylko opisać pewien standard rzeczy zastanych. Po pobieżnym zwiedzeniu okolicy wytypowaliśmy miejsce na posiłek. To chyba coś na wzór PUBu. Nie ma tu kuchni, ale jedzenie przynoszą ciepłe z jakiegoś miejsca w okolicy. W zasadzie jest to kilka stołów, jakaś gitara na ścianie i sporo futbolowych artefaktów z Europy. Ponoć dziś Polska grała w jakimś Euro czy podobnej imprezie, przegraliśmy chyba, ale właściciel bardzo chwalił Lewandowskiego. Pocmokaliśmy trochę nad kunsztem piłkarskim białoczerwonych choć trochę to dziwnie wyszło, bo Pan większym był fanem polskiej piłki kopanej niż my. Dziś znów zamówiliśmy parthy w różnych smakach - serową, cebulową i ziemniaczaną. Dla nas to podobne do chlebków naan, cieńsze nieco i tym się różni, że w środku można znaleźć inne prócz mąki dodatki. Do tego popijamy herbatę z imbirem i miodem - bardzo słodka, ale pysznie smakowita. Przyjemnie nam się tu siedziało i gaworzyło o atrakcjach dnia minionego. Nie wiemy jeszcze co zrobimy jutro, ale bardziej niż zwiedzać okolicę mamy ochotę pojeździć motorkami. Tego jakby nigdy dość, zwłaszcza że przestrzeń w koło się niemal tego od nas domaga. c.d.n.
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
05.11.2024, 14:12 | #5 |
Pisz pisz
Faktycznie dużo dobrych leracji w tym roku
__________________
www.kolejnydzienmija.pl 2014: Żatki Bolek na promie kosmicznym 2015: Veni Vidi Wypici 2016: Muflon na latającym gobelinie 2017: Garbaty Jednorożec 2018: Czarny Jaszczomp 2019: Rodzina 50ccm plus 2020: Żółwik Tuptuś 2021: Chiński Syndrom 2022: Nie lubię zapierdalać 2023: Statek bezpieczny jest w porcie, ale nie od tego są statki 2024: Uwaga bo ja fruwam |
|
05.11.2024, 19:08 | #6 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 85
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 dni 2 godz 5 min 49 s
|
Kolejny poranek przywitał nas głośnym dźwiękiem intensywnie uderzających kropel w blaszany dach hotelu. Momentalnie odechciało nam się trekkingu po okolicy. Padum znajduje się w rozległej dolinie i w chwili obecnej w całości zasnuły ją deszczowe chmury, lecz u wylotu doliny na samym jej końcu widzimy niebieską plamkę nieba - tamtędy trzeba uciekać. Zjadamy śniadanie we względnej suchości i z dużą przyjemnością sięgamy tu do domowych zapasów. Na stół wjechały głównie suszone owoce i jakaś pół słodka bułka z bananem. Dzisiejszy cel to oddalona o ok 250 km miejscowość Kargil. Tankujemy więc moturki pod korek. Na razie palą raczej niewiele i zasięgi mają spore, ale zgodnie z wytycznymi tankujemy gdzie się da, podejrzewając że karnister na dodatkowe paliwo targamy ze sobą niepotrzebnie. Ruszamy z wysokości 3600 metrów i szybko wspinamy się na ponad 4000. Wczorajszego dnia jechaliśmy głównie offem, dziś z kolei jakieś 70% to względnie asfaltowe drogi. Nic to jednak nie ujmuje z frajdy jaką daje nam jazda. Jedziemy w dolinie otoczonej wielkimi szczytami, ale przestrzeń do nich jest tak ogromna, że mam wrażenie, że skale nam się rozjechały. Stajemy na moście przy krystalicznie niebieskiej rzece i próbuję złapać trochę tych przestrzeni na kliszy w dronie, choć nie wiem czy to w ogóle możliwe.
W sumie nie ustalaliśmy, który z nas na jakim moturze pojedzie, Darek wziął oczywiście czarnego Himalayana, Mich Szarego, a ja ruszyłem Scramblerem - jakoś tak wyszło. I wszyscy jesteśmy zadowoleni. Dziś dla urozmaicenia pozamienialiśmy się trochę. Wskoczyłem na Himalajany, a chłopaki zasmakowali indyjskiego Triumpha. Motocykle mają podobną moc i Himalajany dużo przyjemniej łykają teren co oczywiste z powodu większych kół i skoku zawieszania, ale też mam poczucie że Triumph dużo żywiej reaguje na gaz, i zupełnie nie najgorzej radzi sobie poza asfaltem. Myślę, że to bardzo fajny bzyczek do codziennych dojazdów do pracy, niezależnie od okolicy. Nie ma tu bardzo trudnych technicznie odcinków, więc w sumie wszystkie maszyny sprawują się świetnie. Dzisiaj na drodze przeżywamy tyle wrażeń, że wydaje się to niemożliwością. Przed wizjerem kasku przewijają się niewiarygodnie wielkie góry, i ok niech już im będzie, że tak się pchają na pierwszy plan, zaczynamy się przyzwyczajać do ich widoku. Kiedy nagle mijamy gigantyczną rzekę lodu z pokorą musimy przyznać, że ciężko się jednak do czegoś takiego przyzwyczaić. Wszystko tu jest monumentalne. Tym razem oszołomił nas lodowiec Drang-Drung - jego jęzor ciągnie się przez bagatela dwadzieścia cztery kilometry, na średniej wysokości ponad 4700 m.n.p.m. Stajemy więc na kilka zdjęć. Zaadoptowaliśmy się już nieco do wysokości i nie ma w nas takiego zmęczenia, jak jeszcze wczoraj. Dużo więcej mamy więc frajdy z jazdy i raczymy się widokami w koło. Kiedy stężenie wrażeń zdaje się bliskie zenitu, w pewnym momencie mijamy idące wzdłuż drogi konie, kiedy się z nimi zrównujemy zrywają się do biegu i chwilę galopują obok motocykli. Widok dziko biegających koni zawsze mnie rozczula, to trochę jak taka wizytówka ze świata, który uznaliśmy już za zapomniany. W tym momencie w kadr jeszcze wlatuje gigantyczny ptaszeł, sokół czy inny jastrząb - z tej perspektywy majestatyczny niczym pterodaktyl - powoduje, że czujemy się jak nomadzi pokonujące dzikie przestrzenie. Na deser, niczym wisienka na torcie, przy drodze objawia się nam świstak. Wiedzieliśmy, że możemy je tu spotkać, ale dalej jest to piękna niespodzianka, zobaczyć taką futrzaną patelnię na żywo. Ciśniemy przez te rozległe przestrzenie z manetkami odkręconymi do oporu. Zawrotnych prędkości to nie daje, ale uśmiech na twarzy i owszem. Ze 2 razy odrywam nawet koła od ziemi. Piękny to stan. Mimo, że nie robimy przerw, to dojazd do nizin zajmuje nam niemal 8 godzin. W koło robi się bardziej zielono i jakoś tak przyjemniej po księżycowym krajobrazie poprzednich godzin. Przynajmniej do momentu kiedy Darek urywa stelaż w swoim himaljanie. Jako posiadacz specjalnych mocowań na karnister, to jemu przypadł zaszczyt jego tachania. To dodatkowe 5 kg na wertepach przy w pełni otwartej przepustnicy zrobiło swoją robotę. Nic to i tak doszliśmy do wniosku, że niepotrzebny nam ten zapas. Rozlewamy paliwo po równo do baków i pusty kanister przyczepiamy z powrotem do Darkowego motocykla. O pomoc poprosiliśmy Pana co coś przy płocie swojego domu majstował. Bez zbędnych słów porządnie wzmocnił konstrukcję stelaża drutem wiązałkowym uporczywie broniąc się przed wszelką gratyfikacją za okazaną nam pomoc. Przynajmniej na postoju udało mi się rozdać trochę cukierków okolicznym dzieciom. I tu chyba jest dobre miejsce by napomknąć nieco o ludziach. Najniższa wysokość na jakiej się znajdujemy to ponad 3 tysiące metrów, jak na Europejskie warunki to dość już ekstremalnie, ale tutaj to dopiero punkt wyjścia. Ludzie żyją i mieszkają zupełnie normalnie. Poruszamy się przecież wyżej bo na 4 tysiące metrów, a czasem przekraczamy granicę śniegu powyżej 5 tysięcy metrów, a drogi zupełnie zwyczajne tu wiodą, często nawet asfaltowe, tylko fakt, że zabudowań jest mniej. Co i rusz trafiamy na roboty drogowe. Życie i praca na takiej wysokości wymaga kilku słów komentarza. Po pierwsze wysokość dla nas już jest mocno odczuwalna, o ile nie schodzimy z kanap motocykli jest ok, ale jakikolwiek wysiłek fizyczny jest bardzo męczący. Sam spacer już powoduje kołatanie serca i ból głowy. A droga się sama nie zbuduje ani nie naprawi. Dziesiątki mężczyzn i kobiet w bardzo ciężkich warunkach pracuje tu codziennie by zapewnić przejezdność tych odcinków najwyższych. Roboty jest sporo. Po każdej zimie lawiny zabierają ze sobą całe kilometry dróg. Ale i latem pędzące po zboczach kamienie co i rusz dokonują rozległych zniszczeń. Co uda się udrożnić i odbudować jeden odcinek, to dwieście metrów dalej góra upomina się o kolejny. To syzyfowa praca, ale ktoś to musi robić. Mijamy regularnie gromadki osób zaklętych przez los w roli syzyfa, pracują w technologii sprzed wieku albo i trzech. Mężczyźni młotami rozłupują większe i mniejsze głazy na małe kamyczki. Kobiety wrzucają je do dużych tac i na głowach noszą na pobocze. Tam w wykopanym w dole w ziemi miesza się je z wodą i cementem (również przenoszonymi tymi tacami na głowie) i tak przygotowaną papkę kobiety zanoszą wyżej by zabezpieczyć nią drogę, zalepić dziurę czy stworzyć prowizoryczny murek. Promienie UV wypalają żywcem na tej wysokości. Robotnicy mają więc twarze szczelnie zasłonięte chustami. Wszystkie ubrania są pozlepiane kurzem i brudem, których tu wszędzie pełno. Brak jakichkolwiek ubrań roboczych, klapki na nogach, zero rękawic, kasków czy masek. Ale w sumie to nie to robi na nas największe wrażenie. Wrażenie robią namioty przy drogach. Po skończonej pracy robotnicy kładą się w namiotach na zasłużony wypoczynek. Tak, na 4-5 tyś metrów, śpią w tymczasowych obozowiskach, zrobionych z jakichś szmat i cerat, czasem tylko w konstrukcjach z blachy i kamieni. Myją się w strumieniach, tam też piorą ubrania. Jak skończą jeden odcinek przenoszą się kilometr dalej, choć na wiosnę pewnie wrócą w to samo miejsce - łatać ten sam odcinek. Ścieżka kariery dawno ugruntowana - i praca zapewniona dożywotnio. Tu konkurencja raczej ich nie wysiuda z biznesu - prawda jaka komfortowa perspektywa? A nie ten dziki kapitalizm, gdzie człowiek nie jest pewien jutra. Znów mam takie wewnętrzne ukłucie wstydu, że gdzieś kiedyś mi przyszło narzekać na jakiś gorszy dzień w pracy. A przecież mam ciepły fotel w biurze, kaloryfer zimą, klimę latem, ekspres do kawy i mikrowelę jak mam ochotę pieroga zagrzać. Czasem radio w aucie służbowym trochę trzeszczy, ale jak to kurwa porównać z tym tutaj? Mały szczeniak chowa się za szpadlem i zlękniony zerka na nasze motocykle, dwulatek wisi na ramieniu mamy, która z zaciętością dłubie kijem w ziemi. Nie wszyscy to wielcy silni mężczyźni,w zasadzie mało kto sprawia wrażenie większego niż przeciętny nastolatek. Pracują tu całe rodziny - uśmiechnięci machają nam jak przejeżdżamy. Wielkie jak bursztyny oczy maluchów świecą się do mnie kiedy rozdaje im cukierki. I nie ma w nich zmęczenia, nie ma żalu czy bólu którego mógłbym się spodziewać. Oni nie znają innego życia, nie rozumieją czemu cały drżę w środku. Muszę przestać porównywać, nie mieszać standardów, które tu nie przystają bo to nie ma sensu. Prawie dojeżdżamy już do Kargil, kiedy pakujemy się w mega korek. Jakaś ciężarówka nie zmieściła się na stromym zjeździe i utknęła na sztorc w zakręcie zawracającym o 180 stopni. Wiadomo, że nie jest w stanie pojechać dalej - musi się cofnąć. Ale tu nie ma możliwości ruchu ani centymetra bo wszyscy za nią i przed nią docisnęli się do samego zderzaka i trąbią jakby miało to coś pomóc. Auta zostaną już tu chyba na zawsze, a kierowcy pomrą z głodu. Motocykle przeciskają się jakoś opłotkami, a my z nimi. Trzystu metrowy odcinek pokonujemy ze 40 minut - tylko po to by na końcu zapakować się pod kolejną wojskową kontrolę. Patrzę żołnierzowi przez ramię i po raz kolejny spostrzegam, że oni nie bardzo ogarniają nasz alfabet. Spisuje te litery i cyfry jak splątane makarony, bez zrozumienia. Zamiast nazwiska spisuje moje drugie imię, a do niego numery motocykla Darka, bo obojętne mu kto na którym jedzie, plus numer telefonu z karty sim do internetu, która i tak nie działa. Do dupy takie dane, nie wiem co mieliby po nich ustalić. No, ale nie będę się kłócił. Do Kargil dojeżdżamy przed zmierzchem. Trochę szukamy noclegu ale nie znajdujemy nic poza najpiękniejszym Hotelem w mieście. Złoto, przepych, lokaje witają nas na wejściu chcąc ponieść nasz obłocony bagaż, ale nie uśmimecha nam się żeby ktoś za nas szpej nosił. Nie chcemy tu spać ale ściemnia się i nie mamy też chęci szukać dalej, przepłacamy więc nieco za nocleg, ale na recepcji zapewniają nas że jest ciepła woda i iWifi. To istotne bo od 2 dni w górach żadna karta sim nie działa i nie mamy kontaktu z domem. Pokój jest zupełnie przytulny, jedno łóżko - wiadomo, ale wkrótce przynoszą nam dodatkowy materac. Bierzemy szybki prysznic i idziemy na miasto. Kargil jest blisko głównych dróg, jest tu sporo mieszkańców i dużo wojska. Są też sklepy, rynek, kolorowe chorągiewki wszędzie. Kupujemy dużo owoców i wodę, po czym rozglądamy się za kolacją. Znajdujemy bar na fastfoodową modłę, zamawiamy frytki i wrapy z warzywami. Jest całkiem schludnie i nawet zlew jest żeby obmyć dłonie, ceraty się prawie nie kleją. Nie udaje nam się kupić lokalnej karty sim, nie to że nie ma, tylko obcokrajowcom sprzedać nie wolno - wszyscy mają zasięg tylko nasze karty milczą. Zdaje si, że to jakieś strategiczne posunięcie - blisko granicy z Pakistanem jesteśmy. Po zmroku zaczyna deszcz padać, ale i tak jest znacznie cieplej niż w górach. Wracamy więc do hotelu, gdzie WIFI rzeczywiście jest, ale nie ma wyjścia na świat. Rozczarowani kładziemy się spać w miękkich pierzynach… ale po północy Mich wykrywa, że w powietrzu zwiększyło się stężenie megabajtów. I rzeczywiście przywrócono nam łączność ze światem - to dajemy wszystkim znać, że żyjemy po czymi zasypiamy w spokoju. Rankiem budzę się przed szóstą i idę pod prysznic - w Padum nie załapałem się na ciepłą wodę więc tutaj się wygrzewam do syta. Kurz mamy już wszędzie i aż zgrzyta nam w zębach, dobrze móc to z siebie spłukać. Chłopaki wstają o 7. Hotel mamy bez wyżywienia więc na śniadanie zajadamy wczoraj zakupione owoce. O ile banany czy arbuz są nieco słodsze niż nasze, o tyle mango to istna eksplozja smaku. Ciumkamy je z radością aż sok cieknie po brodzie. Ruszamy przed 10, upał już nam się daje we znaki, dość długo czekamy na swoją kolej na stacji benzynowej gotując się w słońcu. Na cztery stanowiska działa tylko jedno i w związku z tym nie idzie to zbyt sprawnie, a chętnych do tankowania jest sporo. Później w uciążliwym korku toczymy się ze 40 minut i kiedy już kończą się zabudowania miasta, zabudowania rzedną i nabieramy w końcu nieco prędkości - to pod kurtkę wpada mi jakiś owad i zaczyna kąsać raz za razem. Staję niemal w panice i rozbieram się jakby kurtka żywym ogniem płonęła. Nie za mądrze te harce muszą wyglądać bo zrzucam z siebie wszystko i tylko w spodniach zostaję. Dość alergicznie reaguję na ukąszenia, a tu w dodatku nie wiem co mnie ukąsiło. Czuję zastrzyk adrenaliny, bo mam dreszcze na całym ciele, swędzi mnie i piecze, ale żadnego żądła ani robala nie znajduję. Michał daje mi antyhistaminową tabletkę, ubieram kurtkę upewniając się, że nie ma żadnego ukrytego zabójcy w rękawie i niespiesznie ruszamy dalej. Dziś wróciliśmy na główną drogę do Leh, nie spodziewamy się więc fajerwerków, lecz dużego ruchu. Dostajemy jedno i drugie - bo fajerwerki są i to niezłe, a ruch olbrzymi. Droga jest piękna, wiedzie niemal wzdłuż Pakistańskiej Granicy. Momentami wspina się wysoko długimi prostymi - odkrywając niesamowity horyzont i wielką ekspozycję kanionu pod nami, i kiedy wydaje się, że przestrzeń nie może być bardziej rozległa, wspinamy się sporą serpentyną o kilkaset metrów wyżej i stajemy niemal oniemiali z wrażenia. Te przestrzenie są niezmierzone i znów brakuje skali porównawczej. Wraz z nami staje sporo turystów na motocyklach. Tym razem prócz hindusów trafiamy na grupę australijczyków. Z pewnością są pod tak samo wielkim wrażeniem jak my, dla równowagi na skarpie pod naszymi nogami piętrzą się stosy śmieci. Jak okiem sięgnąć walają się plastikowe opakowania, siatki, klapki i opony. Stoimy na szczycie wielkiego wysypiska i aż słyszę zgrzyt rozdarcia w środku. Bezkres gór, piękne niebo, wszystkie odcienie kolorów na horyzoncie i to morze plastiku pod nogami. Nic nie wymyślimy, jedziemy dalej lekko skonfundowani. Nie przemieszczamy się zbyt szybko, często grzęznąc w morzu ciężarówek. W okolicy jest wiele baz wojskowych, i to głównie zielone ciężarówki mijamy na drogach. Mimo, że widoki są epickie, nie mam odwagi wyciągnąć drona w mrowiu mundurowych. Nic to, łykamy setki zakrętów i wyprzedzamy te kopcące lochy z wielką frajdą w sercu, przyjechaliśmy tu z myślą by nacieszyć się jazdą i przestrzenią, teraz czujemy że to miejsce jest motocyklowym rajem. Koło 16 obniżamy loty i zjeżdżamy w doliny. Dopada nas zmęczenie i pierwszy raz od 3 dni robimy sobie przerwę w ciągu dnia na coś do zjedzenia, stając w przydrożnej knajpie. Zamawiamy parathy w trzech smakach i dzielimy się nimi tak by każdy spróbował po kawałku. Do smaku dostajemy różne sosy warzywne i trochę słodkiej posypki na boku. Z tymi sosami i słodyczami bywa różnie, czasem leżą na stole niczym fistaszki - cały dzień i każdy kolejny klient macza w nich swoje placki i oblizane paluszki - z takich dobrodziejstw nie korzystamy pełni lęku o nasze wydelikacone jelita. Tu na szczęście podano je nam na świeżych miseczkach i do tego 3 słodkie herbaty do popicia, tym razem udało się dostać je bez mleka. Chwilę po nas przed wejściem parkują Australijczycy. Mają ze sobą przewodnika na motocyklu i wóz wsparcia, w którym jadą bagaże. Radośnie przeżywają jazdę i głośno dyskutują o wrażeniach jakie dostarczyła im droga. Zawsze zastanawia mnie taka zorganizowana forma podróżowania. Czuję, że nie nadajemy się do podobnego rozwiązania, musielibyśmy dostosować się do innych, do tempa grupy, do przerw na wspólne sikanie, wyboru noclegów i pory karmienia no i wieczornej pory pojenia. Wolimy sami, bez tych zbiorowych wybuchów entuzjazmu. Chłopaki wpadają do knajpy bandą niemal jak gang motocyklowy. Wiadomo, sympatycznie i bez żadnej agresji czy napięcia, ale pochłaniają sobą całą przestrzeń od wejścia i dominują atmosferę. Mam wrażenie, że w takim tłumie jaki przyjechał z nimi z krainy kangurów, umyka coś z klimatu tego miejsca. To trochę tak jakby w dalszym stopniu jedną nogą byli w domu. W sumie nawet my we trzech już tworzymy pewną enklawę Europy na tej ziemi. Najlepiej jeździ się samemu, wówczas najbardziej jesteśmy otwarci na otaczający nas świat, i wówczas świat jest najbardziej otwarty na nas. Ludzie bliżej podchodzą, bardziej się otwierają - do trzech osób ciężko podejść już z tą samą otwartością i zaufaniem co do jednej. Trzech gości trudniej wpuścić do domu niż jednego. Do 10 głośnych kolesi krzyczących do siebie i dyskutujących zamaszyście nie podejdzie otwarcie już nikt poza handlarzami pamiątek. Niby jest zaletą, że jedzie się w grupie, nie trzeba zajmować się noclegami, trasą, w sumie tą logistyką całą, można się skupić na jeździe i widokach. Niemniej jest w tym pewna cena do zapłacenia i chyba przez nią wolimy organizować wszystko samodzielnie. Plus to, że w takiej grupie nie do końca wiesz kto z Tobą pojedzie, jak wielkie ma Ego i ile lubi wypić, a siebie już sprawdziliśmy i dobrze nam się razem podróżuje, czasem śpiewamy wspólnie przez komunikatory w kaskach, czasem je wyłączamy żeby pomilczeć, a bywa, że bezlitośnie z siebie szydzimy lub gadamy o książkach i filozofii. Może stary się robię, ale cholernie mi się to podoba. Dojazd do Leh ciągnie się dość długo bezkresnymi wyżynami. W bok od drogi puste połacie wyglądają niemal jak pustynie. Odbijamy więc ochoczo trochę się wyszaleć, i cóż, że motórkom nieco brak mocy na zabawę - i tak frajda jest niesamowita, kiedy odkręcamy przepustnicę i grzejemy przed siebie poza jakimkolwiek szlakiem. Słońce powoli zachodzi kiedy dojeżdżamy do miasta. Jest absolutnie przepięknie, karmimy się tymi przestrzeniami i nasycić się nie możemy. Wzdłuż drogi kilometrami ciągną się bazy wojskowe i duże lotnisko. W samych bazach ciężko spotkać jakiekolwiek uzbrojenie poważniejsze niż ciężarówki. Strategią bojową Indyjskiej armii zdaje się jest wroga rozjechać, a niedobitków zaczadzić czarnymi chmurami spalin. No dobrze na lotnisku widać jakiś ruch, mają helikoptery i samoloty bojowe. Ale nic się nie umywa do potężnej ilości zielonych ciężarówek z napisem TATA. Zresztą tych cywilnych też jest mrowie. Wyglądają jak świątynie na kółkach. Zabudowane świecącą blachą, tysiącami zdobień, pomponów, chorągiewek i napisów. Z przodu zwykle mają znaczek bawolich rogów, które z początku braliśmy za śmieszne wąsy. Mich nawet prosił kilka osób żeby mu wytłumaczyli o co chodzi z tymi komicznymi wąsami, ale nikt się kwapił by sprawę wyjaśnić. Teraz wiemy, że nie mieli pojęcia o co białasom chodzi. Przez wiele kilometrów nie robimy niczego innego jak tylko wyprzedzamy ciężarówki. W końcu zabudowań cywilnych robi się więcej co niechybnie oznacza, iż niepostrzeżenie wjechaliśmy do centrum miasta. LEH to spora miejscowość i chwilę po niej kręcimy nim typujemy Hotel na nocleg. Za rozsądne pieniądze znajdujemy bardzo ładne miejsce, niemal w granicach starej części miasta. Stąd mamy z 30 minut piechotą do ścisłego centrum, a wokół nas znajduje się sporo podobnych hoteli, taka noclegowa dzielnica dla turystów widocznie. Zresztą Leh nie jest jak inne mijane miasta, to zdecydowanie najprzyjemniejsza miejscowość, w której byliśmy. W pokoju hotelowym niczego nie brakuje, jest i ciepła woda, wifi i balkon z pięknym widokiem na ośnieżone szczyty gór. Bierzemy prysznic i po zmroku ruszamy na miasto. Czeka nas spory spacer, ale podejmujemy się go ochoczo bo bardzo nam się tu podoba i niezmiernie ciekawi jesteśmy co te strome uliczki mają jeszcze do zaoferowania. Leh jest w zasadzie stolicą regionu Ladakh, kiedyś krzyżowały się tu drogi kupców z Kashmiru Tybetu i Indii, obecnie mam wrażenie, że żyje głównie z turystyki. Są tu bankomaty i kantory których próżno szukać w mniejszych miejscowościach. Mijamy europejskie kawiarnie i restauracje, luksusowe sklepy oraz masę drobnych lokalnych sklepików. Widok głównej ulicy robi na nas ogromne wrażenie. Jest to w zasadzie deptak kilkuset metrowej długości. W całości pięknie oświetlony, a kilka metrów nad ziemią mieni się kolorami tysiące kolorowych modlitewnych chorągiewek. Po zmroku robi to wielkie wrażenie. Na końcu uliczki znajduje się przepięknie zdobiona drewnianymi rzeźbieniami budowla, po wieży z zegarem podejrzewamy, że pełni funkcję ratusza. Wysoko nad nią górują ruiny XVII wiecznego królewskiego pałacu (odrestaurowywane obecnie). Długo spacerujemy po gęsto wypełnionych turystami ulicach. Spędzamy ze 40 min rozmawiając z bardzo miłymi Hinduskami na schodach do świątyni - łakomie pochłaniając informacje na temat życia w Indiach. Polecają nam Tybetańską restaurację - ponoć najlepszą w okolicy. Jest tam dość duży ruch, i ludzie czekają w kolejce na stoliki pod gołym niebem. Mamy trochę szczęścia i już po chwili mamy swój stolik w rogu podwórka. Restauracja ma bardzo bogate menu - ponieważ specjalizuje się w kuchni aż trzech narodowości - Tybetańskiej, Chińskiej i oczywiście Indyjskiej, przy czym obiad nie przekracza ceny 25 zł. Zamawiamy Tybetańskie pierożki z warzywami (Mich z Jagnięciną), Tybetańskie Chlebki, których nazwy nie wspomnę i pyszną herbatę z miodem i imbirem. Tak smakowitych i pięknie podanych pierogów jeszcze nie jadłem, ich smak zostanie ze mną na długo. Wiemy że zostaniemy w tym mieście na dwie noce nim udamy się w stronę Pang Tzo lake. Bardzo nas to cieszy bo chyba prócz kurzu drogi potrzebujemy rozsmakować się trochę w lokalnych smakach, zapachach, przedreptać tutejsze chodniki, pogłaskać pieski, kupić jakieś pamiątki i przez chwilę przystanąć. Chłonąc otoczenie i karmić się Indiami.. Jeszcze przed snem wysyłam wiadomość do biura, z którego wypożyczyliśmy motki, że jutro mogą nam już podstawić lokalne maszyny na zamianę. Wedle rozpiski mamy mieć jutro dzień wolny na zwiedzanie więc motki będą wieczorem dnia następnego. Nie ma problemu, okolica wydaje się być bardzo atrakcyjna na pewno dzień sobie wypełnimy.
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
06.11.2024, 00:30 | #7 |
Zarejestrowany: Jun 2016
Miasto: TKI
Posty: 83
Motocykl: TA 700
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 4 dni 10 godz 25 min 3 s
|
Mniam, mniam
|
06.11.2024, 09:20 | #8 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 85
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 dni 2 godz 5 min 49 s
|
Rano wstajemy niespiesznie, bo nigdzie dziś nie musimy dotrzeć. Na śniadanie jemy wczoraj zanabyte owoce, ponownie rozpływając się nad ich soczystością i słodkością. Coś konkretniejszego planujemy zjeść na mieście. Za oknem słyszymy głośną muzykę i jakieś dziwne informacje nadawane z megafonu - po wyjściu na balkon okazuje się że źródłem dźwięków jest dziwne połączenie śmieciarki z rozgłośnią radiową. Postanawiamy przejść się po mieście w świetle dnia, za cel obierając pałac górujący nad całą miejscowością. Wczoraj zaczepiali nas handlarze pamiątek, dziś idziemy tą samą uliczką i już nas wołają po imieniu. Z każdym zamieniamy uprzejmie parę słów, jest to bardzo przyjemny proces wzajemnego poznawania. Nie ma w nich żadnej nachalności, nie namawiają nas na kupno niczego, po prostu rozmawiamy i wydają się szczerze nami zaciekawieni. Wiem niby, że to część ich fachu, ale zdecydowanie to przyjemniejsze niż zaczepianie na straganach jak na ten przykład w Egipcie, gdzie ciężko się uwolnić od natarczywych handlarzy.
Znów docieramy na główny deptak. Nie ma już przyjemnego nocnego oświetlenia lecz chorągiewki nadal mienią się wszystkimi kolorami. Na ziemi rozstawiły się kobiety sprzedające warzywa, owoce i przyprawy. Obok zwyczajowo leżą pokotem psy. Na ławeczkach wygrzewają się ludzie w słońcu. Ruch jest spory, jednak znacznie tu spokojniej niż było wieczorem. Wchodzimy na chwilę to zabytkowej świątyni, jest właśnie przystrajana do lokalnego święta jakie ma być obchodzone dziś po południu. Na wejściu ściągam buty, lecz we wnętrzu w zasadzie poza główną salą nie znajdujemy niczego ciekawego. Bawi mnie tylko napis “To miejsce kontaktu z bogiem, lecz prawdopodobnie nie zrobi tego przez telefon więc wycisz komórkę”. Swojej nie wyciszam, i tak nigdzie w tych górach nie mam zasięgu. Kupujemy kilka drobiazgów do domu, słuchamy o sztuce wytwarzania kaszmiru, i kupujemy wyszywane na miejscu koszulki. Mich zamawia nawet jedną ze swoim himaljanem - jak tu na nie wołają. Jutro chcemy pojechać nad jezioro Pangong Tzo, ale za 3 dni wrócimy tu po nasze motórki - będziemy mogli więc odebrać zamówienie. Na drugie śniadanie stajemy w małej kawiarence. Jej ściany zdobią dziesiątki fotografii. Jesteśmy tu chyba pierwszymi klientami w dniu dzisiejszym, ponieważ dopiero co otworzyli. Właściciel po twarzy wnosząc około sześćdziesiątki zapala kadzidło zawieszone na łańcuchu i omiata nim całą kawiarnię, tak by dym z kadzidła wszedł w każdy zakamarek. Przypomina to trochę chrzest dymem i obserwujemy ten codzienny rytuał z zafascynowaniem. Korzystając z tego, że nie ma jeszcze ruchu podpytujemy właściciela o zdjęcia. Na jednym z nich młody mężczyzna stoi przy swoim Royal Enfieldzie mając za plecami najwyższą przełęczy Himalajów - Khardung LA. Jest uśmiechnięty, jego ubiór i kolorystyka zdjęcia sugerują lata 70te. Ale są tu i starsze czarno białe odbitki. Okazuje się, że rodzina gospodarza to od trzech pokoleń fotografowie, lecz od dłuższego czasu bardziej opłacalne jest prowadzenie kawiarni w Leh. Pasja pasją. ale turyści łakną jedzenia i łatwiej z tego wyżyć niż z fotografii. Jedzenie, z resztą, mają tu bardzo smaczne. To co zamówiliśmy najbliższe jest naszym naleśnikom, podane z pikantną zupą i trzema sosami do wyboru. Tak posileni idziemy dalej korzystać z uroków miasta. Stromymi schodami wspinamy się na wzgórze nad miastem żeby obejrzeć LEH z murów zabytkowego pałacu. Budowla wydaje się ogromna a widok z góry jest fenomenalny. Nie decydujemy się na zwiedzanie, w trakcie śniadania wpadł nam bowiem do głowy inny pomysł. Wczoraj widzieliśmy z góry jak Indus łączy się z rzeką Zaskar, chcemy więc się cofnąć w to miejsce i po eksplorować Dolinę Zaskar. Tymczasem podziwiamy panoramę LEH. W najbliższym otoczeniu mamy jego starą część, która z góry przypomina bardziej slumsy niźli starówkę. Dalej widać lotnisko i co chwila startują z niego myśliwce bojowe i z olbrzymim hukiem przelatują nad ośnieżonymi szczytami gór. Widok jest epicki - niczym z TOPGUNa. Cieszę się bardzo że wziąłem aparat z większym zoomem niż kitowy - teraz bardzo się przydaje. O 13 wsiadamy na motorki i cofamy się 30 kilometrów do doliny Zaskar. Po LEH nie możemy jeździć maszynami z Manali ale 30 kilometrów wcześniej już nie ma problemu. Jakoś poroniona ta sytuacja ale korzystamy z uroków okolicy jak umiemy. W dolinie Zaskar mieszają się dwie wielkie rzeki Indus i Zaskar. Nurt wody jest bardzo silny a dno i brzegi skaliste. Kilkukrotnie mijamy miejsca gdzie wodują pontony i podjeżdża sporo chętnych ludzi do raftingu. Nie jest to lekkie zadanie bo pośrodku nurtu wielokrotnie widać jak znienacka wyłaniają się ostre skały. Rafting odbywa się pod czujnym okiem przewodników, w trudniejszych miejscach pontony są wyciągane z wody i wożone na spokojniejsze odcinki, omijając te potencjalnie niebezpieczne. Jedziemy głębokim kanionem i jesteśmy jedynymi pojazdami na drodze. Wielkie skały kilkukrotnie zerwały asfalt spadając niszczącą lawiną, stąd dla aut dalsze odcinki doliny są nieprzejezdne. My natomiast mamy sporo frajdy kulając się motorami. W końcu jednak trafiamy na szlaban ze strażnikiem, który oznajmia iż dalej już drogi nie ma. Cofamy się kilkaset metrów i odbijamy mostem na przeciwny brzeg rzeki i uderzamy w offroad. Tu już się robi naprawdę dziko i odludnie. Nie mamy żadnych planów jedziemy więc w ten sposób do momentu aż zapala mi się rezerwa i wiem, że czas wracać. Stajemy jeszcze chwilę by nacieszyć oczy przestrzenią, oblatuję okolicę dronem po czym wracamy tą samą drogą do Leh. Kilka kilometrów przed miastem mijamy strome podejście na punkt widokowy. Poprzedniego dnia spieszyliśmy się do miasta, nie chciało nam się stawać by wdrapywać się pod kilkaset metrów kamiennych schodów, ale dziś mamy dość czasu. Podejście zajmuje mi dłuższą chwilę, stopnie są bardzo strome więc najpierw robię przerwę co 100 później już co 50 kroków a pod koniec łapię powietrze jak ryba wyrzucona z wody, a mięśnie ud palą jakbym tu wbiegał z plecakiem pełnym kamieni.. Bardzo wyraźnie czuję wpływ wysokości, głowa pulsuje mi z wysiłku jakby miała eksplodować. Darek został przy motocyklach a Michałowi kontuzjowane kolano odmówiło posłuszeństwa gdzieś w pół drogi. Niemniej na szczycie widok nie jest wcale jakoś bardziej powalający niż w kilku innych miejscach jakie mijaliśmy z drogi. W porządku, jest epicko trzeba przyznać, tylko przestrzenie w koło są tak gigantycznie rozległe, a to że jestem teraz 100 metrów wyżej, nie zmienia szczególnie perspektywy. Robię kilka zdjęć gór na horyzoncie, kiedy podchodzi do mnie żołnierz, który siedział na zacienionej wiatą ławce u szczytu schodów. Zrobił do mnie ładnych kilkadziesiąt metrów spaceru więc nie ma mowy by chciał się tylko przywitać. Teraz dostrzegam, że za jego plecami jest piękny widok na bazę wojskową i zląkłem się nieco, że może nie można tu zdjęć robić, choć nawet nie skierowałem obiektywu w stronę zielonych namiotów. A co jeśli zarekwiruje mi aparat i stracę wszystkie foty, albo co gorsza znajdzie drona w plecaku? Ale facet z daleka się uśmiecha i zagaduje radośnie rozwiewając w oka mgnieniu moje obawy. Standardowo pyta skąd jestem i z wielkim entuzjazmem wyciąga telefon. Nie ogranicza się jednak do tradycyjnego zdjęcia z turystą z Europy lecz od razu dzwoni na wideokonferencję do żony. Gdy na wyświetlaczu pojawia się szanowna małżonka, obejmuje mnie z wielką zażyłością i zaczyna głaskać po głowie bawiąc się moimi włosami. Stoję oniemiały nie wierząc w to co słyszę kiedy się odzywa - Zobacz kochana jakie on ma piękne włosy, nie takie jak Ty, jego są takie miękkie i złote… a ona ze szczerym zachwytem przyznaje mu rację. Umarłem w butach. Bo różnych rzeczy się człowiek w życiu spodziewa ale stoję na szczycie jakiejś nienazwanej góry na drugim końcu świata, 4000 metrów nad poziomem morza, jakiś żołnierz obcej armii głaszcze mnie po głowie i zachwyca się z żoną nad kolorem moich kudłów. Nie wymyślisz takiej abstrakcji jakbyś się nie starał. Stoję więc trochę oniemiały ale w końcu też wyciągam kamerę i nagrywam te głaski, bo myślę sobie, że nikt mi w taki absurd nie uwierzy. Kiedy strażnik odchodzi, widzę, że druga część szczytu jest usłana kamiennymi kopcami, zdaje się upamiętniającymi poległych tu żołnierzy - może tego tu pilnuje mundurowy. Po epizodzie głaskania wracamy przed wieczorem do LEH. Podobnie jak wczoraj idziemy na stare miasto i kierujemy się do tybetańskiej restauracji - tym razem skosztować chińskiej kuchni i ponownie nie rozczarowujemy się. Znów handlarze wołają nas po imieniu, czujemy się tu dziwnie swojsko przez taki drobiazg. Kupujemy zapas świeżych owoców na śniadanie i wracamy do hotelu po 21. Jutro wyjeżdżamy z Leh na trzy dni w stronę Pangong Tzo na “nowych” starych himalajanach. Przywieźli nam je późnym wieczorem. Jeszcze po ciemku zauważmy, że ich kondycja daleka jest od ideału. Od razu muszę zająć się stopką, bo brak nakrętki powoduje, że motocykl kładzie się zamiast stać, dziwne że jeszcze nie odpadła sama. Michał się musi przepakować bo nie ma stelaży na sakwy… no ale wieżymy, że w świetle dziennym maszyny okażą się nie takie straszne. Wiemy, że wrócimy do Leh za 3 dni więc te 24 konne osiołki tylko na chwile są nam potrzebne. Kolejny dzień zaczynamy jednak ze zgrzytem zębów bo ni cholery nie możemy wyjechać z Leh, w każdym wymiarze jest pod górę. Mich jakoś się przepakował z sakw na worek, nie spieszyliśmy się zbytnio i koło 11 jesteśmy gotowi do drogi no i nie ruszamy bo scenę wpada pierwszy fackup tego dnia (będzie tego więcej, znacznie więcej ale po kolei). Darkowy król bezdroży jest niedysponowany, kręci, kręci ale nie odpala. Rozkminiamy różne opcje przez dobrą chwilę, słonko przyjemnie praży, wiadomo 30 stopni w pełnych ciuchach więc już płyniemy. Dochodzimy do wniosku, że rozwalił nas tutejszy zwyczaj spuszczania paliwa. Lokalna polityka bowiem jest taka - klient oddaje zatankowany motocykl, w wypożyczalni spuszczają paliwo do rezerwy i nowy klient musi od razu zaczynać od wizyty na stacji. Na każdym kliencie są do przodu o bak paliwa. W porządku, można się tego spodziewać, no ale spuszczenie całego paliwa tak, że nawet moto nie odpala to już na chamstwo zaskrawa. Chęć zysku jakoś rozumiem ale to już przeginka. No nic mamy jeszcze kanister, jaki kupiliśmy pierwszego dnia i dylamy z Michem na stację żeby przywieźć Darkowi paliwo na start. Na stacji znów sajgon. Na 8 dystrybutorów z benzyną czynny jest tylko jeden a z olejem napędowym drugi. Stoimy w kolejce z 20 pojazdami. WIadomo 30 kilka stopni, pełne słońce i komplet ciuchów na dupie. Robi się przyjemnie ciepło. Po półgodzinie przelewamy paliwo do Darka motura i odpala bez problemu. Ruszamy więc po raz drugi, jest już po 12, na wyjeździe z miasta chcemy zatankować Darka moto do pełna bo na rezerwie daleko nie zajedzie a tu znajduje się ostatnia stacja na bardzo wiele kilometrów. Tu kolejka jest mniejsza i powinno pójść sprawnie. Ale nie idzie. Kiedy stajemy Mich przez zaciśnięte zęby oznajmia nam fackup numer dwa. - Nie mam tłumienia na widelcu - mówi trochę poirytowany a trochę podłamany. Wsiadam na rzeczonego himalajana i rzeczywiście skacze jak piłka - Wiesz Mich, nie masz tłumienia na widelcu stwierdzam. Później wsiada Darek i zupełnie zaskoczony pyta - Mich, a ty wiesz że nie masz tłumienia na widelcu? Mich chyba wie, bo zgrzyta zębami już tak, że widzę jak szkliwo sypie się na rozgrzany asfalt. Sytuacja jest nie klawa bo przed nami dużo offroadu przez najbliższe dni, a to się aż prosi o glebę. Podchodzimy do obsługi stacji z prośbą o dostęp do wifi - karty sim nam nie działają a chcemy napisać do firmy która wczoraj podstawiła motocykle. Pracownicy nie znają dostępu do WFIFIEGO ale po długich prośbach jeden z nich udostępnia nam na chwilę internet ze swojego telefonu. Po kilku chwilach i zaciętej wymianie wiadomości uspokojono nas, że niebawem ktoś podjedzie nam pomóc. I rzeczywiście po 30 minutach przyjeżdża dwóch facetów na jednym motorku. Słońce nakurwia już niemiłosiernie, jest blisko 40 stopni, my w tych ciuchach witamy przybyłych jak zbawców, już ugotowani na miękko. Oglądają moto, chwilę skaczą w siodle jak na piłce i sędziowskim tonem oświadczają: - Wygląda na to że motocykl nie tłumienia na widelcu. Oniemieliśmy z zaskoczenia. Znów zostajemy uspokojeni informacją że, niebawem ktoś przywiezie nam motocykl na podmianę, po czym wybawcy wsiedli na Royala i ulotnili się w poszukiwaniu cienia. Wygrzewamy się kolejne pół godziny w promieniach słońca aż w końcu podjeżdża kolejny Himalayan. Mich wsiada - tłumienie w nowym jakieś jest ale dalekie od ideału, choć tak po prawdzie to w żadnym z naszych egzemplarzy szału nie ma. Za to nowa maszyna oferuje inne rozrywki takie jak niesprawny prędkościomierz i brak ABSu. Najwyraźniej nie ma też silnika bo świeci się kontrolka Check Engine. Motocykl jednak jedzie hamuje i skręca - więc Miś decyduje się że przy nim zostanie. Kolejne pół godziny Mich się przepakowuje oraz przelewa paliwo z jednego zbiornika do drugiego, bo wiadomka że himalajan przyjechał pusty jak łeb kibola. No dobra ruszamy w końcu wymemłani tym przydługim startem, przejeżdżamy całe 20 metrów (to 0,02 kilometra) bo zatrzymuje nas policja. Życzą sobie jakieś permity dla motocykli - to chyba to o czym nas ostrzegali, tylko na lokalnych numerach rejestracyjnych możemy się tu poruszać. Wraz z kluczykami dostaliśmy papiery do Himalajanów więc okazujemy je i jedziemy dalej. Podjazd pod stromą górę ciągnie się ze 20 kilometrów, droga większościowo nie ma asfaltu, więc w solidnym kurzu przeciskamy się pomiędzy setkami ciężarówek. Kiedy w końcu dojeżdżamy na górę kolejna kontrola drogowa żąda od nas permitów. Tu nas trochę sytuacja przytłoczyła bo do akcji wchodzi fackup nr 3 tego dnia. - Ale przecież permity dla motocykli zabrali nam na dole, przy okazji kontroli 20km temu - stwierdzam czując podstęp. - Do motocykli tu nie trzeba skoro zabrali na dole, tu dla ludzi permity sprawdzamy - odpowiada niewzruszony strażnik drogi. - Ale jak dla ludzi skąd dla ludzi, po co dla ludzi, czemu nam tego na dole nie powiedzieli? Pytam z narastającym zdziwieniem i budzącą się frustracją. - No bo na dole sprawdzają tylko pojazdy a tu sprawdzamy tylko ludzi. A permity wyrabia się w mieście. Jak się pospieszycie to jeszcze zdążycie przed zamknięciem biura. Tłumaczy nam cierpliwie oczywiste oczywistości mundurowy. Witki nam opdały, ale szlabanów forsować nie planujemy więc potulnie zjeżdżamy 20 km w dół. W mieście nikt nam nie może wskazać budynku administracji publicznej, błąkamy się z godzinę z miejsca na miejsce i upał już dawno zabił w nas wszelkie chęci do życia. Raz wpadamy do jakiegoś urzędu gdzie nie ma żadnych interesantów a wszyscy urzędnicy śpią na klepiskach trochę oszołomieni że ktoś im spokój zakłóca. Tu przynajmniej skierowali nas we właściwym kierunku bo wiedzą gdzie się inne urzędy znajdują. Podjeżdżamy jeszcze z kilometr i idziemy z Michem do kolejnego budynku administracyjnego. Tu i owszem Pani z chęcią przystawi nam pieczątkę ale nie oni przygotowują permity - Trzeba iść na rynek i tam w biurach podróży i niektórych sklepach przygotują dokumenty i wtedy się wraca do Pani po pieczątkę. Upewniam się że dobrze rozumiem - mamy wrócić na rynek i tam pani z mięsnego nam machnie permita a tu nam podpieczętują? No tak, w zasadzie tak, potwierdza nam urzędniczka nie rozumiejąc skonfundowania malującego się na naszych białych twarzach. Idziemy z Michem na rynek, mijając Darka podrzucam mu kartonik z sokiem jaki kupiłem po drodze, bo wysechł już na wiór pilnując motków w pełnym słońcu. Ogarniamy te permity po kolejnych 40 minutach (nie w mięsnym na szczęście), płacimy za nie jakieś pieniądze, ale nie pamiętam jakie nawet. Mamy już dość tego dnia, jest 16, jesteśmy ugotowani, odwodnieni i głodni a nie ruszyliśmy nawet z LEH… no i w takich nastrojach zatrzymuje nas ten sam gość który 4 godziny temu wziął od nas permity na motocykle i chce je teraz drugi raz. Nosz kurwa nie wytrzymaliśmy i żeśmy na gościa naskoczyli wykrzykując, że nam życie zmarnował swoją bezużyteczną służbą. Gdyby spytał o permity dla ludzi, gdyby choć się zająknął to byśmy nie dylali 40 km bez sensu i nie musiałby nas kontrolować dwa razy. Facet coś burka że bezpieczeństwo wymaga specjalnych zezwoleń (wszystkie za pieniądze wiadomo). Jakie bezpieczeństwo? Gestykulując zawzięcie pukamy się w czoło - na tych drogach jest tylko smród brud, ubóstwo i żadnych pozwoleń nie trzeba bo nikt im ich tu nie rozkradnie a jak chcecie jakieś permity to je sobie wydrukujcie, bo my już mamy wszystko w dupie. Facet chyba zrozumiał, że nie bardzo jest o czym rozmawiać i puścił nas dalej. Z plusów sytuacji - zrobiło się już na tyle późno że nikt się w góry o tej porze nie wybiera, ten sam podjazd idzie więc nam dużo sprawniej niż poprzednio. U góry pokazujemy dumnie papiery, które kosztowały nas tyle zachodu. Pan bierze jeden komplet ale mamy ich 3 kopie dla kolejnych kontroli…. i w końcu możemy wjechać na przełęcz ponad 5000 metrów. Oczywiście nie dojedziemy do doliny Nubra jak planowaliśmy, ale za 40 km na mapie jest jakaś miejscowość i mamy nadzieję znaleźć w niej nocleg nim zrobi się kompletnie ciemno. Póki co jednak zachwycamy się widokami jakie oferuje nam złota godzina przed zachodem słońca. Trochę zaskoczeni że to już zdobywamy przełęcz Khardung La znajdującą się na wysokości 5359 metrów nad poziomem morza. Do niedawna uważano ją za najwyższą przejezdną przełęcz, sprzedawano koszulki i magnesy z jej nazwą i napisem Top of the world. Ale jak się okazało, ktoś się machnął o 300 metrów i Khardung La, straciła swe miano najwyższej na rzecz Semo La. Bawią mnie te wyścigi na wysokość przełęczy, każda powyżej pięciu tysięcy wgniata w ziemię i jest mega przeżyciem. Średnio mnie interesuje nadawanie im punktów lansu bo jedna ma kilkadziesiąt metrów więcej niż druga. No ale ludzie lubią sobie mierzyć i oceniać, choć doprawdy nie wiem czemu ma to służyć. Bo czy nie mając odczytu z GPSa byłoby tu mniej ładnie? Stajemy tu na chwilę, jest już dość chłodno, wszędzie wkoło leży śnieg. Wraz z nami przyjechało tu kilka aut, turyści z innych zakątków Indii i podobnie jak my zachwyceni robią zdjęcia. Tyle żez my robimy zdjęcia panoramy, a oni robią zdjęcia nam. Nie mija chwila jak padają pierwsze pytania: - A czy może sobie z wami zrobić zdjęcie syn? - Oczywiście. - A czy żona? - Nie ma problemu. - A mamusia? - No jasne że tak. Tyle, że jak mamusia nas ścisnęła w objęciu to poczułem się na powrót bezbronny jak mały chłopiec, w objęciach nielubianej ciotki przy wigilijnym stole. Przy okazji tak nas wymacała, że nie wiem czy w ciążę nie zaszedłem przy tej okazji. Zastanawiam się czy jest jakaś definicja gwałtu w ubraniu, ale podejrzewam że jeżeli tak to chyba padłem ofiarą właśnie czegoś podobnego. No nic, musimy zmykać bo zaraz słońce zajdzie a nie mamy pojęcia co się uda załatwić z noclegiem. Ruszamy pięknymi serpentynami, skąpani w ostatnich promieniach słońca, szybko wytrącając wysokość. Droga jest przepiękna ale spieszy nam się w dół więc nie ma czasu na uwiecznianie widoków jakie nacierały na nas z każdej strony. Wpierw minęliśmy kolejnego tłustego świstaka, bardzo pocieszne stworzenie, choć niczego w sreberka nie zawijał. Drugi mniej pocieszny widok jaki zapadł nam w pamięci to himalajan, identyczny jak te na których jedziemy, leżący do góry kołami powyżej naszej drogi. Chyba nikomu nic się nie stało, bo grupka motocyklistów próbowała go wygrzebać z pomiędzy głazów a żadnych roztrzaskanych ciał w okolicy nie zauważyliśmy. Niezwykłość sytuacji polegała na tym, że motocykl nie leżał na boku jak to się zwykło oglądać, lecz tak się wbił między głazy, że obydwa koła sterczały skierowane w niebo.. Rozglądaliśmy się w koło, bo wyglądało to jakby wypadł z jakiejś wyżej położonej drogi, ale niczego takiego nie wypatrzeliśmy. Co jakiś czas mijamy wraki ciężarówek więc wypadki to nie nowość, czujnym trzeba być na tych drogach pełnych niespodzianek, jednak ten tu zrobił na nas wrażenie swoją oryginalnością. Dojeżdżamy z kilometr niżej do miejscowości Khardung. Znajdujemy nocleg zaraz przy restauracji, prowadzonej przez sympatyczne małżeństwo z malutką córeczką. Dostajemy sporą izbę z trzema łóżkami. Kibelek jest na zewnątrz ale brak w nim wody, więc trzeba z wiaderkiem iść na zewnątrz by je napełnić pod kranem i wrócić by spłukać tą naszą nieczystą potrzebę. Umywalka też jest pod chmurką więc myjąc zęby mamy piękny widok na góry w koło. Jesteśmy bardzo szczęśliwi że znaleźliśmy takie sympatyczne miejsce. Dzień był długi i bardzo emocjonujący ale to rozgwieżdżone niebo i pyszna kolacja oraz ciepły nocleg dają nam dużo spokoju. Zastanawiamy się czy uda nam się nadrobić zmarnowany dziś czas, ale miast się tym martwić wyciągamy aparaty i fotografujemy gwiazdy z dachu budynku. To bardzo dobry wieczór w gruncie rzeczy, kładziemy się późno i zasypiamy szybko pod warstwą grubych kołder.
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
06.11.2024, 15:38 | #9 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 85
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 dni 2 godz 5 min 49 s
|
Poranek jest jednym z najprzyjemniejszych na tym wyjeździe. Przed częścią restauracyjną znajduje się zaciszny ogród w nim rozstawiono pufy i dywan, na którym podróżni mogą zaledz i się zregenerować. Malutka córeczka właścicieli, śliczna jak laleczka, tańczy i śpiewa do muzyki jaka sączy się z głośnika. Niespiesznie myjemy się w umywalce na świeżym powietrzu, kiedy właściciele zaczynają krzątać się w kuchni. Na śniadanie dostajemy pyszne omlety z warzywami i całkiem smaczną kawę, po 10 jesteśmy już w drodze. Mamy zagwostkę jak dziś dotrzeć do Pangong Tzo. Mieliśmy nocować w Nubra Valley a brakuje nam dobre pół dnia by tam dojechać. W połowie drogi do wydm Nubry jest odbicie nad jezioro Pangong. Do tego co chwile musimy stawać z powodu ciągnących się prac drogowych. Jest tu sporo ciężkiego sprzętu i niejednokrotnie widzimy głębokie nawierty w które wciskane są laski z dynamitem - nie ma miękkiej gry jak widać. Czasem trzeba wysadzić kawał góry jeśli droga ma być przejezdna. Ciągnie się nam ten odcinek niemiłosiernie bo bardziej stoimy niż jedziemy i czas leci a kilometrów nie ubywa. Jesteśmy na wysokości ok 4tyś metrów a termometr w motocyklach pokazuje 32 stopnie, gorąc też nie pomaga. W końcu udaje się dotrzeć do doliny rzeki - jest przepotężna i piaski wypłukane przez wodę wyglądają niemal jak pustynia. Przy kolejnym przymusowym postoju zaczynamy liczyć kilometry i czas jaki nam pozostał do zmroku po czym dochodzimy do wniosku że nie starczy nam dnia żeby zobaczyć wydmy i dojechać nad jezioro. Zawracamy więc motocykle i odbijamy nad Pangong. Trochę jesteśmy rozczarowani że udało się zobaczyć tylko początek doliny Nubry - ale zdecydowanie bardziej zależy nam na Jeziorze - to głównie dla niego tu przyjechaliśmy.
Mamy pół dnia na pokonanie 130 km odcinka z czego większość jest w offie. Boże jaka to pyszna droga, kilometry kamieni, rzek i piachów. Mimo surowości trasy, nad jezioro podąża wielu turystów, głównie to mniejsze lub większe grupki motocyklistów, terenówki zdarzają się raczej rzadko. Nowa, krótsza droga jest w budowie - ale póki co jest to genialny offroadowy odcinek. Minęliśmy dziesiątki motocykli i nawet uknuliśmy przekonanie, że mimo idealnych terenów mało kto tutaj potrafi jeździć w offie. Wielokrotnie pokonywaliśmy strumienie z radochą na twarzy rozchlapując wodę, kiedy inni schodzili z motocykli i prowadzili je przez wodę sięgającą ledwie do kolan. Nie praktykuje się też jazdy na stojąco co w kamienistym terenie wydaje się jedyną właściwą pozycją. No nic, my bawiliśmy się świetnie zachowując bardzo dobre tempo jazdy, i przy okazji dynamicznych przejazdów przez strumienie kilkukrotnie nas filmowano. W pewnym momencie, jedziemy kanionem o stromych skalistych zboczach i na jego wylocie stajemy zrobić kilka zdjęć, kiedy za naszymi plecami spada lawina kamlotów. Efekty podobnych lawin widzimy co i rusz, dziesiątki ton rozpędzonych z setek metrów sieją spustoszenie na drodze, co i rusz omijamy różne pobojowiska i zerwany asfalt. Ale ta lawina tak świeżo po naszym przejeździe powoduje że aż przeszedł mnie dreszcz. Naprawdę niewiele trzeba żeby się tu wkomponować w krajobraz i zostać na zawsze . W końcu jednak trafiamy na asfalt, nieco rozczarowani jego idealną gładkością, za to kiedy w końcu otwierają się przed nami szmaragdowe wody jeziora, kopary nam opadają z wrażenia i jęzory niemal wkręcają się w szprychy kręcących się kół. Powiedzieć że jest zjawiskowo epicko to jak nic nie powiedzieć. Jezioro Pangong ma niesamowity lazur wody, bardzo kontrastujący z księżycowym krajobrazem w koło. Intensywność kolorów niemal poraża. I do tego znów ta skala nie do ogarnięcia zmysłami. Jezioro ciągnie się przez 140 km i tworzy naturalną granicę oddzielającą Chiny od Indi. To jeden z najwyżej położonych zbiorników wodnych na świecie (znajdujemy się ponad 4200m. n.p.m). Woda jest tu cholernie zimna i miejscami słona, co oczywiście musiałem sprawdzić osobiście. Przejechaliśmy jeszcze jakieś 20 km wzdłuż brzegu i znaleźliśmy sobie bungalowy domek na nocleg. Mich pojechał jeszcze pozwiedzać okolicę a my z Darkiem zapakowaliśmy się do wody. Morsowanie nie jest mi obce ale jakoś nie pomyślałem żeby się dobrze rozgrzać przed wejściem a przejmujący chłód wody niemal łamał kości. Długo ta nasza kąpiel nie trwała. Dochodzi już 18 i słońce powoli chyli się ku zachodowi, ale nie przeszkodziło nam to rozwalić się na plaży na ręcznikach. Tytuł Słoneczne plaże Himalajów nie wziął się znikąd i musieliśmy mu zadośćuczynić. Po chwili zjawia się Michał, ubieramy się szybko bo z każdą minutą temperatura drastycznie spada. Po zmroku idziemy na kolację - bo na szczęście jest taka opcja. Domek ma wodę ale tylko lodowatą i prąd ale tylko 3 godziny dziennie, kiedy pracuje agregat. Kolacja jest przepyszna i wegańska - zresztą jak wszędzie tutaj. Ze względu na brak stałego źródła prądu mięso szybko by się psuło. Lepiej poprzestać na produktach roślinnych. Oprócz gorących chlebków, mamy do wyboru kilka różnych sosów w tym jeden z tofu. Jest też słodki deser na mleku - ale nie podejmujemy tego ryzyka. Po zapadnięciu zmroku zaczyna się druga odsłona powalających widoków. Niby trochę się spodziewałem ale znów nie doszacowałem do końca tego co Himalaje mają do zaoferowania. Niebo, pozbawione zanieczyszczeń światła, które nierozerwalnie towarzyszą ludzkiej cywilizacji, tutaj oferuje niesamowitą widoczność gwiazd. Wyciągam statyw który targam całą drogę na tą specjalnie okazję i robię pierwsze w życiu zdjęcia Drogi Mlecznej. Strasznie jestem tym podniecony dopóki Mich mi nie pokazuje lepszych nawet zdjęć jakie zrobił telefonem. Kosmos dosłownie i w przenośni. Ech no cudnie tu jest. Kładziemy się spać przepełnieni szczęściem. No może Darek mniej - Jego Himaljan tak dobija na wertepach że Darkowi się kręgi poprzestawiały i nie bardzo może się wyprostować. Dostał od Micha cudowną maść GeriatronForteMax którą wsmarował sobie długimi ręcami w plecy (a może to plaster był - nie wiem starałem się nie patrzeć co oni tam w łóżku robią) wiem tylko że zasnął z pewną ulgą. Dnia dziesiątego obudziłem się o 5, chciałem zrobić kilka zdjęć wschodu słońca, ale zjawisko nie zaistniało. Wpierw słońca nie było wcale a kiedy wyszło z za najwyższych szczytów było już oślepiająco białe. No niech będzie, myślę że foty drogi mlecznej wynagrodzą mi tą stratę. Wyleguję się więc w łóżku trochę dłużej, później siadam przed domkiem na krześle i wpatruję się z godzinę w taflę jeziora. Zapewne nigdy więcej tu nie wrócę, więc poprostu siedzę i cieszę się miejscem i chwilą kiedy nigdzie nie zmierzam i nic nie muszę. Nauczyłem się doceniać w życiu takie momenty. O 7 idziemy na pożywne śniadanie. Darkowi wczorajsza kąpiel chyba nie pomogła - dziś jakieś przeziębienie łamie go od świtu, ale po zażyciu połowy apteczki nadaje się do jazdy. Pierwsze półtorej godziny błąkamy się bez celu po okolicy. No może nie tak bez celu - chcemy trochę się tym nasycić nim zawrócimy w stronę Leh. Po drugiej stronie jeziora, trafiamy na gospodarstwa i ogromny wybieg dla koni. Również niesamowicie malownicze miejsce. Choć nie wiem jak CI ludzie są w stanie przetrwać tu zimę - miejsce na pół roku musi być odcięte od świata. Chyba że zjeżdżają na ten czas w doliny. Tylko pierwszy odcinek wracamy po wczorajszych śladach, później odbijamy na kolejną wysoką przełęcz. Droga jest bardzo przyjemna aż nagle utykamy w gigantycznym korku. Kilkaset motocykli i dziesiątki aut. Jak się okazuje znów roboty drogowe wstrzymały ruch w obie strony. Stajemy i rozbieramy się z ciuchów bo nie zapowiada się by coś się miało ruszyć niebawem. Jednak po jakiś 30 minutach z przodu zaczyna się coś dziać. I rzeczywiście po kolejnej dłuższej chwili na horyzoncie pojawia się rządowa limuzyna z napisem COMANDER na szybie. Przed nią idą ludzie i rozpychają pojazydy na bok. Nie jest to łatwe bo droga jest wąska i maksymalnie wypełniona motocyklami. Z jednej strony skała z drugiej urwisko, i na skraju tego urwiska porusza się limuzyna. Dantejskie sceny się działy by udało sie auto przepuścić, wiele pojazdów doznało rys i stłuczeń, kilka się przewróciło ale jak dygnitarz przejechał, ruszyły też motocykle, a więc i my. Przez kolejną godzinę wspinamy się pod górę w wielkim tłoku, dopiero później udaje się ten ruch nieco rozładować. Widoki w koło za to przepyszne, są i jeziora, góry, pojawiają się owce i konie. Znów widzimy śnieg, nieodzowny znak że jesteśmy powyżej 5 tyś metrów. Wkrótce stajemy pod znakiem Chang la Pass - na 5391 metrach. Droga tu jest w pełni utwardzona, nie tylko asfaltem ale momentami też dość ciekawym brukiem. Wysokość już od jakiegoś czasu nie robi na nas wrażenia. Stajemy na chwilę, ale tłum ludzi raczej nie zachęca do robienia zdjęć więc szybko ruszamy dalej. Droga w dół jest chyba jeszcze bardziej widowiskowa niż pod górę. Motorki też jadą dużo żywiej, wspinaczka na tą wysokość wyglądała trochę jakbyśmy próbowali zmusić do galopu osła astmatyka. Z górki jest znacznie przyjemniej. W pewnym momencie przestajemy z wrażenia i robimy kilka zdjęć doliny jaka się przed nami rozpościera. Po wielu godzinach szarości i bieli - oczy w końcu cieszy widok zielonych pól ryżowych. Do Leh dojeżdżamy w okolicach godziny 16, na miejscu jest 36 stopni. Szybko rozkulbaczamy rumaki, szczęśliwi że jutro znów wsiądziemy na mocniejsze i generalnie 3 klasy lepsze sprzęty. Stare Hialajany często są tu nazwywane King of offroad… ale po doświadczeniach ostatnich dni zdecydowane bym je zdetronizował. Był moment że Darek chciał już zepchnąć Offroadowego kinga w przepaść i wracać z buta tak mu się on dał we znaki. Teraz żegna się z nim z dużą ulgą wypisaną na twarzy. Największą jednak ulgę odczuwamy po zaznaniu prysznica - po trzech dniach w kurzu drogi to bezcenne doznanie. Po krótkim relaksie w hotelu ponownie udajemy się na spacer do centrum, tym razem ostatni. Handlarze znów nas wołają po imieniu. Wracamy do miejsca gdzie w piwnicy przy nikłym świetle, wyszywa się koszulki. Mich odbiera swoje zamówienie z Himaljanem. Okazuje się że omyłkowo w nazwie zrobili literówkę. Michał z udawanym oburzeniem wytargował zniżkę, ale w skrytości serca cieszy się że będzie miał jedyną taką koszulkę na świecie. Obowiązkowo też odwiedzamy naszą ulubioną restaurację i w drodze powrotnej uzupełniamy zapas owoców. Wspaniale czujemy się w tym mieście i szkoda się będzie z nim jutro żegnać. W ogóle czujemy już że to powoli odwrót - widzieliśmy wszystko co planowaliśmy, objechaliśmy najwyższe przełęcze, najpiękniejsze miasto i jezioro Pangong, w sumie to co najpiękniejsze na tej trasie było do zobaczenia. Teraz będzie już tylko niżej. Tak nam się w przynajmniej zdawało ale Himalaje mają to do siebie żę potrafią zaskoczyć i szybko będziemy musieli zmienić zdanie. Wieczór spędzamy na dachu hotelu, znów robimy kilka zdjęć choć z powodu świateł nie widać już tak gwieździstego nieba jak wyżej w górach. Niemniej miasto z tej perspektywy wydaje się dziwnie spokojne i mamy sporo radości spędzając tak wieczór.. Podobnie robimy rano, przynosimy na dach arbuza, mango oraz banany i pałaszujemy je ochoczo popijając herbatą w pierwszych promieniach słońca. Cieszymy się ogromnie że udało nam się znaleźć wyjście na ten hotelowy dach, to chyba najlepsze miejsce żeby pożegnać się z miastem i nacieszyć jego panoramą. Jeszcze na spokojnie uzupełniam pamiętnik jaki prowadzę wyjeździe. Robię tak od lat nauczony doświadczeniem, po miesiącach wspomnienia jednak bledną i dużo szczegółów ucieka a emocje się wygładzają. Spisane tak łatwo nie uciekną. Ciekawe rzeczy dzieją mi się z atramentem w długopisie - to chyba te zmiany wysokości powodują że przez kulkę wycieka mi czarna posoka, plamiąc pamiętnik. Nigdy tak nie miałem a tu po każdym zjeździe z gór taka niespodzianka. Bardzo ciekawie też wyglądały nasze dłonie po zjeździe z 5 tyś metrów, w ciągu godziny strailiśmy niemal 2 tyś metrów wysokości. Palce były cieniutkie obciągnięte skórą jak przeźroczystym pergaminem. Dłonie chude i sine mrowiły wściekle - jakby ktoś krew z nich odessał. Ale też niesamowite jest to jak szybko ludzkie ciało potrafi się zaadaptować do takich zmian. Teraz już niczego podobnego nie odczuwamy, bóle głowy też dawno minęły.
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
06.11.2024, 18:50 | #10 |
Zarejestrowany: Sep 2015
Miasto: Glisne
Posty: 972
Motocykl: RD03
Przebieg: posiada
Online: 2 miesiące 5 dni 12 godz 56 min 52 s
|
Czytam kolego i cos mi tu nie gra, wyjechaliście z Manali i wylądowaliście w Pandum?
Sprawdzam na mapie i faktycznie widać nitkę drogi od Darcha. W 2018 jechaliśmy do byłego księstwa Zanskaru przez Killar, Kishtwar, Srinagar, Kargil i nie było przejazdu trzeba było wracać. Dzięki za relację, wspomnienia wracają.
__________________
Świeć pomimo wszystko Bierz przykład ze słońca Ma w dupie,czy kogoś razi |
Tags |
himalaje , idnie , royalenfield |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Branna 2024 14-15.09 | Artek | Imprezy forum AT i zloty ogólne | 48 | 14.09.2024 11:01 |
1/2 tet ro 2024 | Danny | Trochę dalej | 2 | 30.07.2024 12:47 |
Rpa 2024 | Sub | Trochę dalej | 9 | 02.04.2024 23:39 |