11.01.2014, 19:04 | #1 |
Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
|
MotoGóry 2013 - miał być Kaukaz a wyszło jak wyszło :)
Trochę z opóźnieniem ale długie zimowe wieczory to chyba najlepszy czas na czytanie relacji z wyjazdów, szukanie inspiracji i snucie planów na kolejny sezon Tak więc w końcu coś od nas. Na początku szumnie i jakże oryginalnie nazwaliśmy naszą wyprawę "Kaukaz 2013" ale jak się dowiecie śledząc poniższą relację Kaukaz okazał się tylko fragmentem naszej przygody i to nie tak dużym jak miało być. W końcu plany się po to, żeby się ich kurczowo nie trzymać Lecimy!!
Po pierwsze mieliśmy wyjechać 7 września... Ale nie bylibyśmy sobą gdybyśmy wszystko załatwili na czas. Opóźnienia związane z wizami rosyjskimi sprawiły, że termin nieco się przesunął. Ruszam więc z Gdyni 9 września i po 10 w Gdańsku odbieram moją wizę. Uradowany dzwonię do Ernesta, że ruszam do Zambrowa. Wkładam kluczyk do stacyjki, naciskam starter i... gasną wszystkie kontrolki mg: Niezły początek. Sprawdzam bezpieczniki, najpierw skrzynka, potem główny, tylko żeby się do niego dostać trzeba wyciągnąć klucze z samego spodu jednego z kufrów i zdjąć plastikową owiewkę co nie jest takie proste gdy klinuje się ona o śrubę od kufra (niestety jej ponowne wsadzenie okazało się jeszcze trudniejsze). Po sprawdzeniu głównego bezpiecznika przekręcam kluczyk i znowu widzę świecące się kontrolki Naciskam starter i :dupa: Sprawdzam więc wszystko od nowa :egh: Wreszcie okazuje się, że mam niedokręconą klemę do akumulatora. Po jej dokręceniu Trampek od razu odzywa się swoim pięknym V2 k: Droga do Zambrowa mija bez przeszkód jednak gdy tam docieram morale nieco opada. Yamaha Ernesta wygląda tak jakby miała być gotowa do drogi za jakiś tydzień. W zasadzie wszystkie jej części leżą bezładnie po całym garażu a jej właściciel coś kręci, coś lutuje, coś klei. I w sumie to nie wie czy na rano będzie gotowy :ysz: Szczęśliwie gdzieś tak do 14 dnia następnego Ernest jest gotowy. W końcu jesteśmy spakowani i możemy ruszać. Ale nie żeby od razu pofrunąć na południe ku przygodzie oj nie. Lecimy do stolicy. W końcu Ernestowi wiza rosyjska też się przyda. W warszawie stwierdzam, że skoro całą Europę mamy jechać autostradami to ja chcę mieć deflektor. Nowa LS2 wydaje mi się bardzo głośna a i wiatr walący mi z nad szyby prosto w głowę zniechęca mnie do jeżdżenia drogami szybkiego ruchu. Szybki telefon do Darkojaka z prośbą o namiary na jakiś stoliczany sklep gdzie sprzedają jego wyroby i po chwili ruszamy w jego kierunku. Niestety po paru minutach się rozdzielamy. Na szczęście każdy z nas ma nawigację i koniec końców przy moim spóźnieniu spotykamy się pod sklepem. Opuszczamy Warszawę i lecimy autostradą na Katowice. W międzyczasie mam potężny kryzys i prawie zasypiam na motocyklu. Kończy się to interwencją Ernesta i przymusowym odpoczynkiem na stacji benzynowej. Późną nocą rozbijamy się wreszcie na skrawku łąki gdzieś w Tatrach. Niestety pierwszego dnia nie udało się wyjechać z Polski :/ Z rana wita nas smutna pogoda, jest mokro i zbiera się na opady. Po spakowaniu wyjeżdżam z polanki i przed asfaltem czekam na Ernesta. Czekam i czekam i w końcu wracam. Okazuje się, że zaspany Ernest zaliczył poranną glebę obładowanym motocyklem i sam potoczył się kilka metrów w dół Przy okazji obłamał kawałek klamki sprzęgła. Przez cały dzień towarzyszy nam deszcz a temperatura rzadko przekracza 13 stopni. Kilka ładnych widoków na początku Słowacji w niewielkim stopniu poprawia nasze nastroje. Reszta Słowacji i Węgry mijają nam jakoś bezrefleksyjnie. Zaraz po przekroczeniu granicy serbskiej postanawiamy się rozbić na polu za stacją benzynową. Kolejny ranek nie przynosi poprawy pogody. Na jednej ze stacji benzynowych zapominam rozłożyć stopkę i opieram motocykl o dystrybutor. Niestety szybą. Szybkie klejenie i tankowanie i ruszamy dalej. Kolejna przygoda ma miejsce na autostradowej bramce. Niestety bramki takie nie są przyjazne motocykliście, który musi zdjąć rękawice, czasem kask i dłubać w kieszeniach w poszukiwaniu portfela. A napięcie dokoła jak przy kasie w hipermarkecie. I tak właśnie z mojego portfela wylatuje cały plik euro i zaczyna się wesoło przemieszczać wraz z podmuchami wiatru. Schodzę z motocykla i biegam jak głupi za banknotami. Także zamiast szybko jest jeszcze wolniej. Po południu w końcu poprawia się pogoda i wychodzi słońce. Jedziemy pięknym widokowo wąwozem. Temperatura wzrasta. Już po ciemku przekraczamy bułgarską granicę, przejeżdżamy nocą przez piękne centrum Sofii i wylatujemy na autostradę. Po zjechaniu z niej znajdujemy nocleg na polu pełnym kopnego piachu. Rano Ernest wpada na genialny pomysł aby zrobić krótkie ujęcie z zawracania na piachu. A ja niestety to podłapuje. I o ile samo zawrócenie wychodzi wzorowo o tyle potem ponosi byczka deczko i przydzwaniam w ten piach wylatując przy okazji przez kierownicę :thumbsup: Pęknięta boczna owiewka i dziwnie przekrzywiona kierownica, a no i stłuczony bark, to tyle jeśli chodzi o konsekwencje tej zabawy No ale ujęcie jest niezłe, a przynajmniej teraz mnie bawi . Przy okazji znajduje się 50 euro, które wesoło przypiekało się na kolektorze. Po 20 kilometrach zjeżdżamy do serwisu maszyn rolniczych. Tam sympatyczny Bułgar wykręca teoretycznie skrzywioną śrubę, która okazuje się prosta. Po jej ponownym dokręceniu kierownica nieco się wyprostowała ale ideał to nie jest. Ernest przy okazji lutuje zepsutą ładowarkę. Panowie prowadzący warsztat okazuja się również motocyklistami z lokalnego klubu, także przysługa po koleżeńsku.
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/ |
11.01.2014, 22:04 | #2 |
Zarejestrowany: Nov 2012
Miasto: Białystok
Posty: 19
Motocykl: KLR 650
Przebieg: Narasta
Online: 1 dzień 14 godz 51 min 43 s
|
Ładny początek, jedziemy dalej !
|
12.01.2014, 14:55 | #3 |
Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
|
Choć początek dnia mieliśmy kiepski gdzieś koło południa wreszcie udaje nam się dotrzeć do tureckiej granicy. Wykupujemy wizy i ruszamy na zacne jak się okazuje tureckie drogi. W końcu nie musimy narzekać na pogodę. Jest tak jak powinno być w Turcji, ciepło i słonecznie. Odcinek do Stambułu nie poraża niczym szczególnym, z to dosyć mocno się ciągnie. Robimy postój na odpoczynek bo tyłki bolą i jeść się chce. I jakoś tak mamy problem żeby zebrać się i ruszyć dalej.
Granice potężnej aglomeracji osiągamy w godzinach popołudniowych. Wcześniej minęliśmy autostradową bramkę nie bardzo orientując się co z winietami drogowymi. Choć wiemy, że powinniśmy je mieć. Kupujemy je dopiero na kolejnej bramce, choć łatwo nie jest bo informacji po angielsku brakuje a pracownicy jakoś też znajomością języka Szekspira się nie chwalą. Początek tego megalopolis to początek walki o miejsce na drodze. Ruch jest potężny. Kilka pasów w każdą stronę a na każdym mnóstwo pojazdów. Apogeum tego wszystkiego następuje już w samym Stambule. Walczymy o każdy pokonany metr, wszystko praktycznie stoi, manewrujemy objuczonymi motocyklami jak się da, kilkanaście razy jesteśmy blisko jakieś obtarczki, parę razy zatrzymujemy się na milimetry przed zderzakiem poprzedzającego auta. Każdy z nas walczy o to, żeby czym prędzej opuścić ten chaos. Rozdzielamy się, nie widzimy po kilka minut a potem w jakimś przesmyku znowu na siebie wpadamy. W pewnym momencie ktoś z taksówki obok krzyczy do mnie po polsku: Witamy w Stambule! Dzięki za takie przywitanie Wjeżdżaliśmy do Stambułu za widnego, cieśninę Bosforską mijaliśmy już po zmroku, wyjeżdżamy bardzo późnym wieczorem. Jedziemy dalej autostradą a ruch jak na tureckim bazarze. Za to tempo słuszne, szczególnie wielkich autobusów, które co rusz nas mijają z ogromną prędkością przyprawiając o palpitację. Kiedy tak sobie jadę z przerażeniem stwierdzam, że z każdej strony aż po horyzont rozbłyskują światełka zabudowań. To oznacza, że szukanie noclegu będzie prawdziwym wyzwaniem. A jesteśmy już nieźle wykończeni. Wreszcie zjeżdżamy na stację benzynową, za którą znajduje się duży parking dla tirów. Rozbijamy namiot na skrawku trawnika i kładziemy się spać. Niestety szybko okazuje się, że jest to pomysł o kant dupy. O 2 budzą nas jakieś szelesty. Wychylamy głowy z namiotu i jesteśmy przerażeni. Sakwy Ernesta są otwarte na oścież a na motocyklu brakuje 50 litrowej torby. Zrywamy się i rozglądamy czy nikogo nie widać. Przeglądamy straty. Jest fatalnie!!! W torbie mieliśmy cały nasz prowiant, bez mała 40 kilogramów jedzenie w różnej postaci. Z sakw Ernesta zniknął multifuel Primusa, polar, i część jego podgrzewanych ciuchów. Kilka metrów dalej pod drzewem znajdujemy tylko otwartą butelkę oleju silnikowego. Cała reszta wpadła w ręce jakiś skurw... :/ Szczęście w nieszczęściu w ogóle nie ruszyli mojego motocykla. Aluminiowe kufry ich odstraszyły, pomimo tego, że na moim moto również leżała taka sama torba, tyle, że z cenniejszym ładunkiem zawierającym Ernestowe ubrania na wyjście w góry. Nasze morale opada drastycznie, z jednym okiem otwartym, gazem i nożem pod ręką jakoś koczujemy do rana. Po tej rewelacyjnej nocy docieramy do miasta Bolu. Ernest dokupić trochę sprzętu, jakiś polar itd. Wymieniamy walutę i chcąc odetchnąć od autostrady kierujemy się boczną drogą w góry. Niestety zawieszają się ad nimi potężne czarne chmury. Wracamy więc z powrotem na drogę szybkiego ruchu i kierujemy się na Ankarę. Krajobraz dokoła ulega zmianie, pojawiają się tereny górzyste, które w raz z odbiciem na południe przechodzą w rozległe pagórkowate stepy. Czarne chmury zostają za nami i znowu pięknie świeci słońce. To poprawia również nasze nastroje, mocno podupadłe po minionej nocy. Dzisiaj znajdujemy nocleg w olbrzymiej, rozległej nicości i wiemy, że tym razem nie musimy się o nic martwić. Rankiem spokojni i zrelaksowani pakujemy się i powoli ruszamy dalej. Zatrzymujemy się przy potężnym jeziorze Tuz. Jego połyskująca biel jest miłym oderwaniem od towarzyszącego nam do tej pory krajobrazu w kolorze uschniętej trawy. Schodzimy przyjrzeć się mu bliżej. Nie ma praktycznie wody, zaschnięta skorupa soli, która wygląda jak wielka pustynia, nad którą na horyzoncie faluje rozgrzane powietrze. Spotykamy sympatyczną parkę na motocyklu - Hiszpana i Mołdawiankę, których przyjdzie nam jeszcze spotkać później oraz Australijczyka, który akurat nie jest tu motocyklem, ale nadmienia, że w domu czeka na niego potężny GS od BMW. Na szczęście nasze motocykle za rozsądne pieniądze póki co dają radę, i nie muszą stać i czekać w domu Zjeżdżamy na stację benzynową gdzie niestety nie mają benzyny. Nic to, zjadamy nasze pierwsze i chyba najlepsze tureckie jedzenie w tamtejszej knajpie przy okazji nawiązując kontakt ze światem. Kiedy zbieramy się do wyjazdu, zjawia się szef stacji i proponuje nam herbatę. To chyba w ramach skromnych przeprosin za brak benzyny Za Aksaray zjeżdżamy w końcu z głównej drogi i zaczyna być naprawdę ciekawie. Przed nami wyrastają potężne skały, z wykutymi w nich domami i całymi miastami. Pięknie położona miejscowość Yaprakhisar oraz fantastyczny wąwóz Ihlara to kolejne perełki na naszej trasie. Droga wije się to w górę to w dół a rozpalone słońcem złota pola doprawiają całości. Jest pięknie !! Znowu śpimy gdzieś na uboczu w rozległej, rozświetlonej blaskiem księżyca przestrzeni. W dali widać światła pomniejszych osad. Usypiamy w oczekiwaniu na burzę. Na horyzoncie bowiem błyska na potęgę.
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/ |
12.01.2014, 18:43 | #5 |
Zarejestrowany: May 2013
Miasto: Warszawa/Zalesie Górne
Posty: 67
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 6 dni 1 godz 58 min 0
|
Dawaj,, dawaj nie przestawaj!
|
17.01.2014, 19:33 | #7 |
Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
|
Burza nas jednak ominęła. Wstajemy rano i cieszymy się pięknym słońcem. Mamy kilka kilometrów polnej drogi nim dojeżdżamy do asfaltu. A potem znów rozległy turecki interior, pofalowany niczym ocean. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Ernest nie wymieniał oleju przed wyjazdem, miał to zrobić w Bułgarii ale jakoś nie wyszło . Teraz jest najwyższa pora. Pożyczamy niezbędne klucze od pracowników stacji i Ernest zabiera się do roboty. Idzie to całkiem sprawnie choć trochę czasu zajmuje. W końcu Yamaha jest gotowa do drogi.
Wreszcie docieramy do Kapadocji i naszym oczom ukazuje się widok znany z pocztówek czy folderów reklamowych biur turystycznych. Księżycowy krajobraz tutejszych form tufowych jest zaiste niezwykły. Przystajemy kilka razy aby przyjrzeć się tym obrazom przez wizjer obiektywu. Docieramy do miasteczka Goreme. Zaczynamy się kręcić w poszukiwaniu jakiejś jadłodajni z internetem i kończy się to tym, że nie jemy nic. Wjeżdżamy za to w jakieś boczne ścieżki i zaczynamy snuć się pomiędzy skalnymi formami. W ogromnej większości z nich wykuto niegdyś całe domy, osiedla. Niestety to po czym jedziemy to piach, w wielu miejscach w całkiem sporej ilości. Nienawidzę jeżdżenia po piachu (mam też dodatkowy uraz po bułgarskich manewrach ), szczególnie mocno obładowanym motocyklem. Toczę się więc jak ślimak i co chwila przystaje. Trampek nie ma tu ze mną lekko. Kiedy w końcu wyjeżdżamy na bardziej otwartą przestrzeń gdzieś w oddali na wzgórzach przykuwają nasz wzrok dziwne kształty. Wygląda to na starożytne ruiny. Tylko jak tam się dostać? Rozdziela nas szeroka dwupasmowa droga i spory wąwóz po drugiej stronie. Naginając nieco przepisy ruchu drogowego przedzieramy się na drugą stronę drogi i szuterkiem docieramy do podnóża owych wzgórz. Podjeżdżamy nie najłatwiejszą, bo pełną kamieni i wybojów drogą. Kiedy wyjeżdżamy na wypłaszczenie możemy narobić trochę kurzu i nieco przyśpieszyć w kierunku odleglejszych form mijając po drodze inne, do których zajedziemy wracając. Z bliska okazuje się, że nie są to jednak starożytne ruiny a coś jakby formy przestrzenne? Współczesna sztuka Ciężko nam ogarnąć właściwie co mamy przed sobą bo nie ma też żadnych informacji na ten temat, żadnych znaków czy tablic. W większości są to kwadratowe kolumny ustawione w sposób przywodzący na myśl kształty starożytnych budowli. Ale na rozległym zboczu znajdują się również formy przywodzące na myśl rysunki z Nazca, tyle że poukładane z kamieni. Intryguje nas to na tyle, że objeżdżamy prawie wszystkie te obiekty, przynajmniej te do których prowadzi jako taka droga. Mamy stąd również piękny widok na Kapadocję. Zaczynamy myśleć powoli o noclegu i bez wahania spędzilibyśmy go gdzieś wśród tych ruin gdyby nie to, że odczuwamy brak wody i jedzenia. Wracamy więc do miasta robimy małe zakupy i postanawiamy, że fajnie byłoby się przespać w skalnym domu. Okazuje się jednak, że znalezienie takiego, przy którym można by bez obaw zostawić motocykle sprawia nam pewne problemy. Przypadkowo trafiamy do samotnej skały i kiedy objeżdżamy ją dokoła okazuje się, że jest w niej wykuty dom. I to najprawdopodobniej jeszcze kilka, kilkanaście lat temu zamieszkały. Ma nawet antenę. Niestety jest pozamykany na kłódki. Za to miejsca na namiot przy nim nie brakuje. No i jesteśmy w bezpiecznej odległości od cywilizacji.
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/ |
17.01.2014, 22:47 | #9 |
Zarejestrowany: Sep 2011
Miasto: Błażowa
Posty: 1,314
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 2 miesiące 3 tygodni 5 dni 13 godz 26 min 58 s
|
łoooo bladź -ostatnia fotka nawet wina nie trzeba aby dobrze spać...
|
19.01.2014, 21:51 | #10 |
Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
|
Tego dnia wstajemy niezwykle wcześnie. W zasadzie wstajemy w nocy, gdzieś tak przed 4. Mamy około godziny aby dotrzeć w umówione miejsce. Tylko czemu tak wcześnie? Poprzedniego dnia w międzyczasie załatwiliśmy sobie rozrywkę na dzisiejszy poranek. Po szybkich targach ze 120 euro zeszliśmy do 100 i dostaliśmy polecenie stawienia się w miejscu targów o 5 rano. Także jedziemy ciemnymi drogami Kapadocji, mijając urokliwe uliczki Goreme. Po drodze mijamy sporo terenowych samochodów z przyczepami na których znajdują się spore ładunki. Jesteśmy na miejscu w samą porę. Parkujemy maszyny, zabieramy sprzęt foto/wideo i wsiadamy do busa. Po drodze kierowca z kilku hoteli zabiera jeszcze inne ranne ptaszki i jakieś może pół godziny po godzinie piątej docieramy na spory plac (swoją drogę wczoraj tędy przejeżdżaliśmy). Zostajemy zaproszeni na mały poczęstunek i kawę i poproszeni o czekanie na wezwanie. Na rozległym ciemnym placu powoli zaczyna się coś dziać. Nasz przewodnik wreszcie zwołuje naszą grupę i przemieszczamy się ku naszej dzisiejszej rozrywce. Z mroków wyłaniają się potężne kosze z uwiązanymi do nich czaszami. Zaczynają pracować agregaty i robi się dosyć głośno. Tureccy pracownicy jak krzątają się jak mrówki.
Powoli dokoła nas jak grzyby po deszczu zaczynają rosnąć ogromne kształty. W końcu unoszą się nad przywiązanymi do ziemi koszami, potężne czasze balonów. Wchodzimy do środka. Do wielkiego kosza mieści się ponad 20 osób i pilot. Spora część z nich to błyskający na około fleszami Japończycy. Szczęśliwie udaje mi się zająć miejsce z brzegu, także nie będę musiał martwić się o szybki i łatwy dostęp do kadrów A kiedy wszyscy już weszli zrobiło się naprawdę ciasno, w zasadzie ciężko się ruszyć. Przed startem nasz pilot przedstawia się nam i udziela krótkiego instruktażu. Dokoła nas powoli zaczynają startować inne balony. W końcu przychodzi nasza kolej.Liny odwiązane, pilot jeszcze dodaje do pieca i bardzo łagodnie, płynnie odrywamy się od ziemi. Już po kilkunastu sekundach, kiedy milkną naziemne odgłosy robi się naprawdę cicho. I aż słychać to westchnienie, wszystkich niemal jednoczesne. Nabieramy wysokości i dostrzegamy, że nasz plac jest zaledwie jednym z kilkunastu takich, a na każdym z nich jest co najmniej kilka balonów szykuje się do startu. Jest jeszcze szarawo ale powoli się rozwidnia.Już wiem z której strony będzie wschodzić słońce. A nasz pilot właśnie tam nas kieruje. To jest jak medytacja, kompletne wyciszenie, przerywane tylko co jakiś czas gromkim odgłosem palników podgrzewających powietrze. Jest bajecznie, balony są wszędzie: nad nami, pod nami, obok, dokoła i wciąż widać jak startują kolejne. W pewnym momencie zacząłem je liczyć, doliczyłem do 70!!! Niesamowity widok!!! Nagle widzę jak horyzont zaczyna się rozpalać ale zaraz znowu gaśnie bo pilot obniżył wysokość. Po chwili czerwona tarcza znowu się wychyla a my wzbijamy się coraz wyżej. To jeden z najpiękniejszych wschodów słońca jakie przyszło mi oglądać. Ognista kula wschodzi niemal muskając widoczny z daleka, potężny wulkaniczny masyw Erciyes Dagi. Pola i skały pod nami rozpalają się intensywną żółcią. Ktoś z pasażerów pyta pilota jak wysoko jesteśmy - 800 metrów!! Widać dosłownie wszystko, cała Kapadocja jakby narysowana na kartce. Charakterystyczne skały, wzgórza po których jeździliśmy poprzedniego dnia, pola poprzecinane wstęgami dróg. Mijamy skalny masyw i nagle, jak z ukrycia wychylają się zza niego kolejne balony, jeden, dwa, pięć, dziesięć i kolejne. Pod nami zaczynają nerwowo kręcić się samochody z przyczepami, polując na miejsce, w którym wyląduje balon. Już widzę, ku któremu zmierza nasz pilot. Opadamy łagodnie coraz niżej i niżej by wreszcie prawie bardzo delikatnie wylądować wprost na przyczepie. To już koniec. To było marzenie Ernesta, które pielęgnował od 10 lat, kiedy to przejeżdżał przez Kapadocję. W czasie naszej, krótkiej jeszcze podróży zaszczepił je również mi. Także obaj spełniliśmy marzenie Po wyjściu z kosza okazuje się, że to jeszcze nie koniec. Załoga wystawia stolik, na którym po chwili lądują kieliszki i szampan. Honory czyni oczywiście pilot. Wznosimy toast za jego zdrowi i piękny lot. Na koniec dostajemy jeszcze dyplomy. Ładujemy się do busa i przed ósmą jesteśmy przy naszych motocyklach. Plan na dzisiaj, dotrzeć w pobliże jeziora Van. Niedługo po ruszeniu, niebo za nami zaczyna ciemnieć. Po kilkudziesięciu kilometrach spadają pierwsze krople. Na szczęście jesteśmy szybsi niż deszczowe chmury. Droga jak magnes wiedzie w kierunku potężnego masywu Erciyes Dagi. Towarzyszy nam on przez dobre kilka godzin jazdy. Trafiamy na drogę szybkiego ruchu. Ernest jedzie przodem, w zasadzie to spory kawałek przede mną, tak, że w pewnym momencie tracę go z oczu. No i na jednym z węzłów cisnę do przodu a po prawej na zjeździe widzę Ernesta mg: Niestety to dwu pasmowa droga rozdzielona barierkami więc zawrócić nie ma jak. Szczęśliwie obaj mamy nawigacje i ustalony punkt docelowy. Zjeżdżam na właściwą drogę dopiero po kilkunastu kilometrach. Cofam się jeszcze trochę, zęby sprawdzić czy Ernest gdzieś tam nie czeka - nie czeka. Ruszam więc raźnie przed siebie. Za miastem Kayseri droga łagodnie lecz nieustannie pięła się w górę. Przez wiele kilometrów przecinała potężny płaskowyż na wysokości od 1500 do 1900 m. Krajobraz przytłaczał ogromem przestrzeni a ciemne chmury pogłębiały atmosferę rodem z posępnego filmu. W mieście Gurun w przydrożnej knajpie trafiam na Ernesta. Jest więc przerwa na śniadanie i na skorzystanie z internetu. I jak się okazuje ta właśnie przerwa powoduje drastyczną zmianę naszych planów a co za tym idzie kierunku jazdy. Kiedy sprawdzam maila okazuje się, że sympatyczny gość z agencji Key2Persia jakimś cudem (że mu się chciało, swoje już był zrobił) załatwił przesłanie kodu referencyjnego (niezbędnego do uzyskania wizy irańskiej) do konsulatu w Trabzonie ) A w zasadzie od wyjazdu uważaliśmy, że Iran jest dla nas spalony. Za późno ruszyliśmy temat i nie było szansy na załatwienie przed wyjazdem wizy w Polsce. Minuta wahania i decydujemy - Iran!! Jeszcze tylko krótka telefoniczna rozmowa z konsulem i ruszamy. Mamy tam być jutro na 9. Tylko, że jest już zaawansowane popołudnie a do pokonania blisko 600 kilometrów. Za Gurun droga zrobiła się jeszcze bardziej widowiskowa, piękne potężne góry towarzyszyły nam niemal nieustannie. Już po zmroku zjeżdżamy z drogi na pole, rozbijamy się kilkadziesiąt metrów od asfaltu. Pech chciał, że pole było pełne skoszonej, suchej trawy, a do tego niedawno przeszła po nim potężna nawałnica. Tylko, że idąc spać jeszcze nie wiedzieliśmy, że to będzie duży problem. Plan? Wstać o 3 i ruszać na północ, żeby zdążyć na 9. Tak, też się dzieje, choć kompletnie się nie chce. Pakujemy dobytek. Mój motocykl już się grzeje, kiedy Ernest kończy pakowanie swoich gratów ruszam. Niestety ledwie kilka metrów. Trampek grzęźnie w błocie, próbuje ruszać powoli, małymi kroczkami byle do asfaltu, niestety potężnie obładowany motocykle kompletnie nie zamierza się przemieszczać. Nie pomaga pchanie ani nic. W którymś momencie Ernest zauważa, że przednie koła w ogóle się nie obraca. Schodzę z Trampka (stoi bez stopki jak wbity w beton) i przy świetle czołówki zaglądamy do koła. To co znajdujemy pomiędzy oponą a błotnikiem to jakaś masakra. Nie ma wyjścia, trzeba odkręcić błotnik bo inaczej nie pójdzie. Wszystkie bagaże z powrotem na glebę. Razem z błotnikiem ściągam dobrych kilka kilogramów błota i słomy. Odciążony Trampek bez wspomagacza hamulca przedniego powoli wytacza się z pola. Konstruktorzy Yamahay zdecydowanie lepiej rozwiązali ten patent. Jesteśmy na asfalcie. Jeszcze tylko trzeba przenieść wszystkie klamoty. Każdy jeden but waży kilka dodatkowych kilogramów, podobnie jak opony. Możemy ruszać. Jest 6!!!! :mouthshut: Pokonaliśmy kilkadziesiąt metrów w około dwie godziny. Już wiemy, że nie mamy szansy być na 9 w konsulacie. Zmieniam nastawienie, kompletnie się odprężam, postanawiam cieszyć się jazdą. Każdy kilometr, każdy zakręt wywołuje uśmiech na twarzy. Ernest gdzieś tam pomknął przodem, kiedy ja w międzyczasie musiałem zjechać na stację ale nie po to by się tankować tylko przespać. Wiem, że potrafię zasnąć na motocyklu, a już im powieki opadały. Półgodzinki i jestem gotów do drogi. I jadę z tym bananem na ryju, bo droga jest niesamowicie piękna, kręta, pośród fantastycznych gór, raz suchych i szarych niczym popiół innym razem mieniących się kolorami jesieni. Nawet nie martwię się tym, że zaraz skończy mi się paliwo a stacji jakoś nie widać. Na szczęście jednak się nie skończyło. Gdzieś tam na drodze spotykam tureckiego motocyklistę. Pomyka sobie dzielnie mała Tenerką. Niestety nie mówi po angielsku więc wymieniamy uściski dłoni, uśmiechy, robimy fotę i ograniczamy rozmowę do - Motor good? - Yes, good!. Na jakieś 60 kilometrów przed Trabzonem zrobiło się zdecydowanie gorzej. Temperatura mocno wzrasta a droga zamienia się w plac budowy. Tempo spada drastycznie. Wreszcie już o słusznej godzinie docieramy pod konsulat. Niestety, konsula nie ma. Mamy przyjść jutro :/
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/ Ostatnio edytowane przez bathory : 19.01.2014 o 21:59 |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
LS2 MX 456 miał ktoś w garści? | majo | Kaski | 14 | 08.02.2015 14:31 |
MotoGóry 2013 - czyli zdobywamy najwyższe szczyty Kaukazu | airwolf | Trochę dalej | 13 | 03.10.2013 13:33 |
Na Wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja! - Czyli jak planować, żeby wyszło kompletnie inaczej niż się planowało | czosnek | Polska | 61 | 15.02.2011 20:28 |
czy ktos miał styczność z napędami VAZ?? | krystek | Rama, zawieszenia, napęd | 9 | 18.08.2008 01:03 |