25.07.2023, 09:56 | #1 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 85
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 dni 2 godz 5 min 49 s
|
Triglav Project - Slovenia, Alpy, Włochy, 2023
Często mam tak, że pomysł na kolejny wyjazd rodzi się w głowie jeszcze w trakcie trwania poprzedniego. Choćby w formie zalążkowej myśli. W ubiegłym roku przeżyliśmy niesamowitą galopadę po Bałkańskich bezdrożach. W trzy tygodnie przekroczyliśmy kilkanaście granic, zasmakowaliśmy wielu kultur, kuchni nachapaliśmy się pocztówkowych widoków jak wygłodniała świnia żołędzi. I pod koniec wyjazdu dopadła mnie refleksja, że trochę za dużo tego, za szybko, zbyt intensywnie. Że nie jestem w stanie należycie się tym nacieszyć, nie nadążam trawić bodźców. Wpadłem do domu jak po dobrej rockowej imprezie z hukiem w głowie i rozedrganymi z emocji rękoma, nie wiedziałem za co się zabrać, jak to wszystko przetrawić. Chciałem nieco zweryfikować ideę następnej wyrypy, zredukować trochę galopadę na rzecz wolniejszego kłusu, może nawet przejść do stępa momentami. Nacieszyć się jednym krajem, posmakować go na spokojnie bez wszechobecnego zapierdolu na czas. Niby proste, ale nie łatwo się pozbyć tego wciąż smagającego batem woźnicy, który siedzi w głowie. Druga składowa niezbędna do ogarnięcia wyjazdu to obrać właściwy kierunek. Trochę tak dla domknięcia tripu po Bałkanach wybieram kraj, którego do tej pory mocno nie doceniłem - Slovenia. Dwa czy trzy razy przejeżdżałem w zasadzie przez sam jej narożnik, tranzytowo, bez zadumy, bez postoju. A doszły mnie słuchy, że oni tam mają Alpy, jedne z najpiękniejszych gór na świecie. Mają niesamowite jaskinie, Adriatyk, piękne miasteczka, wodospady, mosty i drogi kręte tak, że każdy motocyklista oblewa się potem niczym ksiądz na widok ministranta. To ta zachodnia część Bałkanów, nieco bardziej uczesana grzebieniem Europejskich norm, gdzie płatność kartą jest ogólnie dostępna, drogi są w bardzo dobrym stanie i po angielsku porozumieć się to nie problem, to ona ma Miłość w nazwie i musiałem sprawdzić dlaczego. Plan więc z grubsza mam i tym razem realizacja ma przyjąć nieco odmienną niż zwykle dla mnie formę. Pierwsza różnica polega na celowym spowolnieniu, wplatam więc miedzy motocykl element górski w Słoweńskich Alpach, poza zwykłymi klamotami targam dodatkowy zestaw ciuchów, wysokie buty podejściowe, uprząż, lonżę i parę innych drobiazgów. Nie ma może tego jakoś bardzo dużo, bo zawsze staram się pakować na lekko, ale i tak Trampek jest dużo bardziej objuczony niż kiedykolwiek wcześniej, a na plecach mam jeszcze 45 litrowy plecak. Na szczęście jestem doposażony w nowe sakwy IRONCLAD i nachwalić się ich nie mogę. Druga różnica polega na tym, że jadę sam. Nie udało nam się jakoś zsynchronizować zegarków z chłopakami i każdy jedzie w swoim czasie i własną drogą. Doskonale nam się razem jeździ, wspólnie dzieląc przeżycia i problemy, niemniej i wyjazd solo to odmienne doświadczenie i chyba od dawna tego potrzebuję. Ruszam pod koniec czerwca mając zaledwie 10 dni wolnego, lecz wstępnie analizując trasę nie zakładam przejechać wiele więcej niż 3000 km. Spokojnie powinno wystarczyć. Dzień zaczynam z nastawieniem tranzytowym. Chciałem wstać i ruszyć jak najszybciej, ale o 5 rano leje więc się nie zrywam i leżę spokojnie do 6, kiedy ulewa zaczyna się wyciszać. Biorę jeszcze piesa na dłuższy spacer, żeby choć dziś miał okazję się wyżyć z rana. Będzie mi brakowało jego kudłatej mordy, choć to niby tylko 10 dni. W międzyczasie asfalt trochę przesycha, bez wielkich rewelacji, ale przynajmniej kałuż już nie ma. Ostatecznie ruszam po ósmej i wybieram boczne drogi z planem, by na wieczór się zameldować w Szklarskiej Porębie. Podobnie jak w zeszłym roku, postanowiłem sobie urozmaicić wyjazd glebą na rolkach. Tydzień przed startem, wyłożyłem się niefartownie. Pizgłem może mniej groźnie niż w ubiegłym roku, ale dość dokuczliwie, bo zbiłem sobie tyłek. Rozbiłem też doszczętnie GoPro, ale nowy przyszedł w ciągu kilku dni, a dupa jednak ta sama. Coś tam naciągnąłem chyba, bo ciężko mi wysiedzieć 15 min w bezruchu. Na miękkim to jeszcze jak cię mogę, ale na czymś twardym jak mam usiąść, to czuję się jak na przesłuchaniu przez świętą inkwizycję. I jak Boga kocham wszystkich bym na tym przesłuchaniu wsypał i jeszcze sporo od siebie dodał o czarach herezji i obcowaniem z demonami, byle dupa już nie bolała. Ale jakoś o nic nie pytają, a wysiedzieć trzeba. Umawiam się sam ze sobą, że nie będę robił przerw częściej niż co 100km. Trampek mi dobrze leży i długie odcinki jadę po prostu na stojąco. Do każdej wioski czy miasteczka wjeżdżam niczym Napoleon wyprostowany i podziwiający z góry podległe mu włości. Zaczynam podejrzewać, że spora część z imperialnych podbojów historii miała swe źródło w czyimś bólu dupy… ale nie o tym nie o tym. Mam jednak w tym trochę farta, bo Polska cała burzowa. Leje i wieje, ale zwykle trafiam na ślady ulewy, która przeszła dopiero co, a sam jestem suchy. Gdzieś w połowie dnia odwalam grubszą manianę i wstyd się przyznać, ale niech będzie, jak relacja to ma być rzetelna. Każdy kto mnie zna, przyzna, że nie jestem wzorem zorganizowania, skupienie uwagi to nie moja supermoc, raczej kroczę w chaosie i oparach ADHD. Jadę więc wzdłuż torów kolejowych I Google pokazuje mi na nich nawrotkę. Patrzam w telefon z uwagą czy dobrze interpretuję to co na ekranie kiedy z zadumy wyrywają mnie dzwonki na przejeździe. Jestem dokładnie obok sygnalizatora, na którym właśnie zapaliło się czerwone światło. Stanąłem od razu bo i tak ledwie się toczyłem. Patrzę jak po przeciwnej stronie opada szlaban i myślę sobie, że dziwne trochę że tam jest szlaban, a tu nie ma. Podnoszę głowę za siebie i w tym momencie szlaban opada mi za plecami blokując się miedzy mną a kufrem. No szlag! Złażę z trampka i cofam się za szlaban. Nic mi mądrego do głowy nie przychodzi. Ludzie patrzą trochę jak na wariata, a trochę jak na wioskowego przygłupa. Stoję oparty o latarnię i mam wrażenie jakbym zjadał gile w trakcie jakiejś oficjalnej kolacji - wszyscy się gapią. Nic to, zjebałem to mam. Czekam aż przejedzie pociąg. Lecz szybciej niż pociąg przyszła obsługa stacji. Dwóch chłopaków podniosło szlaban, wyciągnąłem z pod niego motór odciągając go na bok i trzeci sympatyczny gość przepraszającym tonem zaczyna mi wyjaśniać: – Oj zdarza się to co jakiś czas, na szczęście nic się złego nie stało. – Ech no gapa ze mnie, rzeczywiście fart, że nic nie uszkodzone – odpowiadam ze skruchą w głosie – No tak tak – kiwa ze zrozumieniem głową - Tylko ten mandat – dodaje złowieszczo – Jaki mandat? Pytam niby zdumiony. – No wie Pan, za wyłamanie szlabanu i wtargnięcie na tory to 2000 zł - wyjaśnia spokojnie. – O rany to faktycznie nie tęgo. - przesrane pomyślałem, bo to większość budżetu na ten wyjazd. Stres zaczął się wlewać zimnymi strumieniami w żyły. Zjebałem, w zasadzie mogę już zawracać. – No niestety, wie Pan kiedyś to dałby Pan na czekoladę czy coś i byśmy zapomnieli o sprawie, ale teraz to muszę poinformować służby, monitoring sam Pan rozumie. – Nadal tłumaczy, jak dziecku spokojnie. – No tak widzę kamery wszędzie, na szczęście szlaban cały nie wyłamany i nikt przez niego nie przejechał na tory – próbuję jakoś wybrnąć z opresji. – No tak niby, ale wie Pan kamery ja muszę zgłosić… kiedyś to na czekoladę by Pan dał i po sprawie by było a tak sam Pan widzi. – Patrzy na mnie dobrodusznie. – No tak tak widzę, jak Pan musi niech Pan zgłasza. – mówię z rezygnacją – No kiedyś to prościej było bez monitoringu, wystarczyło dać na czekoladę, a teraz sam Pan rozumie nie mogę przyjąć muszę zgłosić. – No rozumiem jak mus to mus.. Facet na mnie patrzy… jak na tego debila zagubionego przy stole i zjadającego własne gile, co to trzech aluzji o czekoladzie nie zrozumiał i w końcu odpala: – A jedź Pan w cholerę i zapomnij o sprawie. Podziękowałem, serdecznie poklepaliśmy się po plecach i pojechałem… ale adrenalina jeszcze mnie długo trzymała. Bo ja szczerze wam powiem, serio nie skumałem tego o czekoladzie. Skoro mówi, że nie może to przecież nie będę faceta narażał na jakieś problemy skoro to ja zgłupczyłem. I dopiero jak pojechałem to skojarzyłem, że on o tej czekoladzie 3 razy mówił chyba nie bez powodu… nic to obiecałem sobie być czujniejszy. Ale wiele razy sobie takie rzeczy w życiu obiecywałem… zwykle z podobnym skutkiem. Późnym popołudniem krajobraz staje się przyjemnie pagórkowaty, a drogi bardziej kręte, w delikatnym deszczu dojeżdżam do Szklarskiej Poręby. Jest tu znajomy camping w samym centrum, na którym nie raz już nocowałem. Znany mi od wielu lat kolorowy wigwam i zabytkowe czerwone volvo. Nic tu się nie zmieniło od kiedy byłem studentem, a od kiedy byłem studentem zmieniło się przecież tak wiele. Pierwszy wyjazd rowerowy ze 20 lat temu, wówczas też spałem w szklarskiej, przestraszony noclegami w lesie, niepewny co mnie czeka po przekroczeniu granicy, niepewny w sumie wszystkiego co nowe, obce. Przede wszystkim niepewny siebie przecież. Tak wiele się zmieniło, ale Szklarska Poręba ma dla mnie symboliczne znacznie - takiej bramy wyjściowej na szeroki świat, na przygodę jaką ma do zaoferowania. Lubię tu wracać. Przygrzewam sobie kolację na dużym głazie, i zjadam słuchając szumu strumienia, jest rześko bo ledwie 13 stopni, więc szybko zamykam się w namiocie. Dziś jakieś 530 km ani mało ani dużo, ale zmęczenie szybko mnie kładzie do snu. Dzień 2 Położyłem się w trzech warstwach, lecz nad ranem dostałem dreszczy, temperatura spadła do 8 stopni, doubrałem więc softshell. Na śniadanie rozgrzałam się owsianką z Lidia i gorącą kawą. Kawiarka jest jednym z nielicznych luksusów na jaki sobie pozwalam w trakcie wyjazdów. Śmiało mógłbym odciążyć sakwy o jej gabaryty, ale uwielbiam ten smak i zapach o poranku. Widoki wówczas wchodzą inaczej, dzień zaczyna się od celebry. I ja wiem, że to subiektywna pierdoła, ale takie drobiazgi kształtują nam optykę, i to ona ma wpływy na to jak postrzegamy rzeczywistość. Mnie to bardzo nastraja więc wciskam kawiarkę do sakw zawsze, choć rozpuszczalna wydaje się prostszym wyborem. Mży delikatnie, więc nie śpieszę się jakoś za nadto, ale też i nie ma co się jakoś przeciągać zbytnio. Dziś dzień również transferowy,choć nie określam sobie drogi ni celu. Chciałbym zanocować w Austrii żeby jutro być w Alpach… ale to bardzo ogólny koncept. Powoli przeciera się i wychodzi słońce. Ruszam przed 9, jest już 10 stopni ale przynajmniej nie pada i ruch jest minimalny - więc od początku jedzie się przyjemnie. Zwłaszcza, że tak po Polskiej jak i Czeskiej stronie drogi wiją się przepięknie. Niby nadal transfer, ale jakby przyjemniejszy niż wczoraj, trochę inne widoki, inna architektura, dalej od domu to i sama przygoda jakby na nieco wyższy stopień wskoczyła. Znów obieram boczne drogi, czasem trafiają się szutrowe nawet, ale to bardziej niechcący niż celowo. Znów nie staję za często, nie robię za wiele zdjęć, i mam nawet o to trochę żal do siebie, ale priorytetem na dziś jest by dojechać jak najbliżej Alp, tak by rano zacząć od drogi na Grossglockner. O 15 jestem już w Niemczech i zdumiewają mnie uroki małych miasteczek. Chwilę później jestem już w Austrii i malowniczość małych miejscowości jest urzekająca. Wszystko jest urokliwie zadbane, ale tak nienachalnie, nie na pokaz lecz dla satysfakcji właścicieli. Bardzo przyjemnie czuję się mijając takie miejsca. Zjadam w Lidlu bułkę z jogurtem w ramach obiadu i kolacji. Gdzieś koło 19 na horyzoncie majaczą już góry, wynajduję camping nad jeziorem Abtsdorfer See niedaleko Salzburga. Zaraz po rozstawieniu namiotu zachodzi słońce, daję więc nura do wody w tych złotych kolorach. Wypływam na środek jeziora i przed sobą mam widok na rozświetlone ogniem ostatnich promieni szczyty Alp. Jest pięknie, mimo że dzień zmęcc transferu, od jutra zaczyna się magia ALP a już dziś czuję jej przedsmak. Jakieś 500km na dziś pyknęło. 3, Dzień zaczynam od gorącego prysznica, bowiem w Szklarskiej Porębie nie udało się załapać na taki luksus. Dziś już się tak nie spieszę, siadam więc nad brzegiem jeziora przy drewnianym stole i odpalam kuchenkę podziwiając widoki. Na śniadanie szprot z puszki i oczywiście kawa. Dużo mam w tym radości, w jedzeniu na świeżym powietrzu, w pierwszych promieniach słońca, w widoku gór do śniadania, w tym że jestem tu tylko na chwilę i zaraz mnie nie będzie. To nadaje chwili takiej unikalnej wartości. Przeciągam nieco start, delektując się tym wszystkim, co zaowocuje na koniec dnia pewnym niedoczasem… ale teraz jest ranek, mam czasu mnóstwo - stać mnie na pewną rozrzutność. Jedzie się pięknie, zachwyca mnie pocztówkowość Austrii, póki co nie ma może jakiś bajecznych widoków, ale wszystko jest estetyczne, zadbane, spokojne, drogi ładne, ale też takie przejezdne, w sensie przepustowe Ograniczeń prędkości jakby mniej. W ogóle jakoś tak prosto zorganizowane, nieprzekombinowane, jedzie się po prostu płynnie i przyjemnie. Jest coś frustrującego w naszym rodzimym ruchu ulicznym i tutaj bardzo wyraźnie czuję różnicę. Im bliżej zbliżają się na horyzoncie góry, tym bardziej wzrasta epickość okolicy. Jeszcze tylko tankowanie, opłata za wjazd na odcinek drogi Grossglockner Hochalpenstrasse i mogę się cieszyć jazdą jedną z najsłynniejszych dróg na świecie. Odcinek ma 47 km i jest najwyższą wyasfaltowaną drogą w Austrii. 30 Euro za wjazd to nie mało, ale z pewnością warto zapłacić żeby móc się nią przejechać. Setki motocykli, rowerów i sportowych aut ciągnie tu z całej Europy, żeby nacieszyć się winklami, wijącymi się wśród Alpejskich przełęczy. Droga wspina się na ponad 2500 m n.p.m. i z każdej strony napierają strome ściany Alpejskich szczytów. Zielone polany pełne są pasących się krów, dzwonki na ich szyjach i śnieżne szczyty w koło, tworzą wyjątkowy krajobraz znany z reklamy wszem i wobec znanej marki czekolad, brak tylko fioletowego umaszczenia. Byłem już na Transfogarskiej i na Transalpinie, porównania same się cisną na usta, ale to nie konkurs, każda z tych dróg jest niepowtarzalna i wspaniale jest móc się nią przejechać. Nasze mózgi mają częstą tendencję wpadania w zero jedynkowość. Musimy określić co jest najlepsze, najpiękniejsze, musi być jakaś forma by to zmierzyć, określić, ocenić bo przecież nie może być tak, że są dwie najlepsze trasy motocyklowe warte przejechania. Trzeba raz na zawsze ustalić, żeby już wiedzieć i się nie zastanawiać. Żeby mieć jasną odpowiedź co jest warte naszej uwagi. Przez potrzebę dokonania takiego wyboru coś automatycznie zostanie odebrane, któraś opcja jest zdeklasowana do rangi drugiej, tej nie najpiękniejszej. Mamy taki imperatyw wartościowania i oceniania, najlepsze wino, najlepszy motocykl klasy adventure, najlepszy olej Do silnika. Albo konkurs Miss Polonia, serio ktoś wpadł na pomysł wybrania najpiękniejszej kobiety w kraju? Naprawdę musimy się tak ograniczać, tak spłycać, tak zawężać. Nie na wszystko są zero jedynkowe odpowiedzi. Lubię elastyczność i otwartość, pozwala dostrzegać dużo więcej w życiu. To zajebiście piękna droga i majestatyczne góry. Staję na przełęczy, w koło setki motocykli i jakiś zlot Lamborghini. Nie jestem wielkim entuzjastą motoryzacji, lecz muszę przyznać, że te auta mają w sobie coś, taką wartość nie użytkową, coś więcej niż silnik, krzywa mocy i trzymanie w zakrętach. Kunszt wykonania chyba zahacza o sztukę, i o ile nie jestem raczej jej typowym odbiorcą to rozumiem, że można się nimi zachwycić. Wśród setek maszyn dostrzegam swojego trampka, znaczy nie mój, ale identyczny jak mój, ten sam rocznik to samo malowanie. Powoli staje się to rzadkością, na drogach dominują nowoczesne motocykle i spotykam takie zabytki coraz rzadziej, ale trafić w to samo malowanie i rocznik nie zdarza się właściwie wcale. Śmiało zagaduję kierownika, okazuje się nim bardzo sympatyczny Duńczyk, z którym nie tylko dzielę ten sam motocykl, ale jak się okazuje jest również moim imiennikiem. Trzy miesiące pracuje na wielkich promach, a kolejne 3 miesiące jeździ po świecie. Ma też crf 250 jako moto do turystyki offroadowej. Nie przepada za dużymi i ciężkimi motocyklami, liczy się dla niego żywotność, elastyczność i prostota. I tu chyba mamy bardzo podobnie, z tym, że on jest bliski już emerytury i spędza pół roku w trasie. Może i mi się z czasem uda zbliżyć do podobnego wyniku. Tymczasem muszę się zbierać bo zmitrężyłem tu z półtorej godziny, a mam jeszcze dziś w planach dotrzeć na Słowenię i zobaczyć jezioro Bled — sztandarową widokówkę tego kraju. Zjazd po przeciwnej stronie jest równie widowiskowy, nie wiadomo czy cieszyć się jazdą czy foty trzaskać. Bliższy jestem tej pierwszej opcji, co najwyżej kamera na kasku zapisze trochę widoków. Drugie śniadanie zjadam na przystanku autobusowym, kiedy odkrywam że słoik masła orzechowego wylał mi się w kufrze. Miał to być zapas kaloryczny na Triglav, ale że zapominam jeść w trasie to wylizuję reklamówkę do czysta. Granica ze Słowenią jest nie daleko, ale dupa blada z tego wychodzi bo zaraz po jej przekroczeniu trafiam na kolizję lawety ze ścianą, skały posypały się na drogę i widać, że wiele godzin droga będzie nie przejezdna. Znaczy bym się przecisnął wiadomo, ale ciężki sprzęt pracuje i służby nikogo nie puszczają. Cofam się na granicę z Austrią i tam kierują mnie na godzinny objazd przez Włochy. Trochę się późno robi no, ale umówmy się, objazd przez Włoskie drogi pośród Alp to żadna kara, jadę wiec ochoczo. Nad jezioro ostatecznie trafiam koło 19. Rzeczywiście wysepka z kościołem na środku, otoczona chabrową wodą i zamknięta pierścieniem ośnieżonych gór w koło wygląda obłędnie. Nie długo delektuje się tym widokiem, bo mam się jeszcze cofnąć pod Triglav, gdzie jutro chcę zostawić trampka i udać się w stronę szczytu. Pięknie się jedzie o zachodzie słońca wśród tych gór. Morda mi się w kasku cieszy pełnią szczęścia. Dojeżdżam do campingu co to był najbliżej góry, ale mocno niepokoi mnie, że do szlaku stąd jest 20km. To za dużo na treking z rana, sporo czasu i sił stracę, a później nie zdążę wejść na szczyt. Rozmawiam trochę z parką obok co to widać, że po górach chodzili i uprzejmie mi wyjaśniają, że jestem w dupie i to raczej głową do przodu i tylko buty wystają. Albowiem powinienem być po przeciwnej stronie góry jeżeli chcę iść ferratami. Na końcu rozmowy okazuje się, że cala dysputa po angielsku była niepotrzebna, bo jak na krajanów przystało, całkiem przyzwoicie mówią po Polsku. Miał być luźny dzień, a ja już po ciemku objeżdżam górę, niezupełnie małą i szukam kolejnego campingu. Trafiam nieźle, stąd do początku szlaku będę miał 12 km. Od 1 lipca kursuje tu autobus, ale dziś jest 29 czerwca więc czeka mnie spacer. Dziś 434 km i wielka radość że jutro idę w góry Dzień 4 - ten bez motocykla. Wstaję po 6 i zaczynam przepak. Mam 45 litrowy plecak i pakuję się w niego na dwa dni. Trochę jedzenia, bielizna na zmianę, dwie wody, uprząż, lonża, przeciwdeszczówka, apteczka, softshell, powerbank i poza jakimiś pierdołami to w zasadzie limit. Plecak dopinam już z pewnym wysiłkiem, a lustrzanka mi nie weszła nawet. No dobrze miało być możliwie na lekko - do robienia zdjęć GoPro musi styknąć. Chciałem ruszyć prędzej, lecz po tej trzydniowej galopadzie potrzebowałem się wyspać. Ostatecznie ruszam przed ósmą, motocykl, namiot i większość sprzętu zostawiam na campingu. Po przejściu 3 km łapię stopa i uprzejmy Pan podwozi mnie 2km, za chwilę łapię kolejnego i Pani podwozi mnie kolejne dwa. Bardzo chwali pomysł wejścia na Triglav, mówi że w młodości weszła na Blanca, a tu sprowadziła się na emeryturę i nie dziwię się jej wcale bo okolica jest przepiękna. W sumie z 12km podejścia 7 już mam zrobione. Kolejnych 5 to wspaniały treking wzdłuż strumienia. Podejście jest strome i męczące ale absolutnie piękne. Lasy w tej okolicy są niewiarygodnie zielone, strumień krystalicznie czysty, formacje skalne tworzą rozległe zadaszenie i jamy w środku których można się schronić, może nawet przytulić do jakiegoś misia. Nie wiem czy tu są misie? Dopada mnie trans, łapię rytm kroków i w głowę dzieje mi się coś wspaniałego Najpierw takie spowolnienie, że już mi nigdzie nie śpieszno. Jestem tu gdzie miałem być i jest mi tu dobrze. Taka czysta infantylna radość się w środku rozlewa i wzruszenie, że tak tu pięknie. Z tyloma osobami chciałbym się tym podzielić, w tym momencie łzy same cisną mi się do oczu. To chyba jakaś tęsknota. O rany jak mi dobrze. Treking wraz z podwózką zajmuje mi 2,5 godziny, z 12 km przeszedłem 8 i gdy mijam Dom Aljazev jest 1030. Tu zaczyna się szlak, dobrze byłoby być tu wcześniej, ale i tak jazda na stopa zaoszczędziła mi z godzinkę. Zaraz na początku szlaku wychodzę na większą polankę i przede mną rysuje się pionowa ściana skał. I ja mam wejść na TO? Kurczę, nachodzą mnie pewne wątpliwości, respekt przed górą miałem od początku, ale teraz zmaterializował się w postaci pionowej ściany. Wyciągam słuchawki z uszu dla pełni skupienia i ruszam przed siebie z nadzieją, że z bliska będzie mniej pionowa. W tym miejscu szlak przecina strumień, uzupełniam w nim zapas wody i schładzam się nieco, bo od rana grzeje zacnie. Znów zachwycam się malowniczością wszystkiego w koło. Zaraz za nim zaczyna się strome podejście i bardzo szybko zdobywam wysokość. Przestaję liczyć czas, bardzo dobrze mi się idzie, choć wysiłek jest spory, tętno czasem dobija mi do 170. Po płaskim to całkiem szybko muszę biec żeby tak je rozhulać. Nie robię jednak przerw, staram się iść równo. Niebawem zaczynają się ferraty. Bardzo na nie czekałem, bo to pierwsze w moim życiu. I nie zawiodłem się. Trasę wybierałem świadomie, miało być ciekawie, ale na pierwszy raz bez przegięć. Idę drogą Pot cez Prag, ekspozycja momentami jest onieśmielająca i robi w głowę ciekawe rzeczy, ale że zwykle jest się do czego przypiąć czuję się raczej komfortowo. Koło południa robię przerwę na batonika i spoglądam za siebie. Widok robi wielkie wrażenie, szeroki strumień który dopiero co przekraczałem majaczy głęboko w dole, niemal nierozpoznawalną niebieską niteczką. Idąc wydaje mi się, że się poruszam bardzo powoli, tylko tętniąca w skroniach krew mówi o tym że to nie odległość do przodu jest wysiłkiem tylko pięcie się w górę, gdzie grawitacja stawia opór. O 14 zjadam dwudniową bułkę z resztką masła orzechowego i figami. Posiłek jem przy łatach śniegu, przyjemnie schładzają powietrze. Na szlaku do tej pory spotkałem dwie pary tylko. Po godzinie mijam trójkę Czechów. Powoli schodzą w dół. Pierwszy niesie dwa plecaki, drugi kuleje wyraźnie, za nim jeszcze idzie kobieta. Rozmawiamy chwilę, facet miał pecha i skręcił nogę, widzę że idzie z dużym wysiłkiem, ale tu jest w miarę płasko, za to poniżej są pionowe odcinki ferraty, nie bardzo wiem jak je pokonać bez podparcia w nodze. Musieliby go na linie opuszczać. Okazuje się, że schodzą niżej by złapać zasięg i wezwać helikopter. Mówiłem, że przy ostatnim postoju rzeczywiście zasięg był i że to powyżej ferrat więc powinni dać radę. Chłop idzie dzielnie, ale widać że nogi pod nim drżą z wysiłku. Po kilku chwilach spotykam dwóch chłopaków z Krakowa, Piotrka i Marka. Też im wysiłek dał w kość. Mam wrażenie, że w Tatrach chodzę dużo szybciej i męczę się mniej ale też nie pamiętam żebym gdzieś tak szybko zyskiwał wysokość jak tu. Rozmawia nam się sympatycznie więc planujemy spróbować wejść na szczyt razem. Czekają jeszcze na trzech kolegów, którzy są gdzieś niżej. W trakcie naszej rozmowy słyszę poniżej ryk helikoptera, widocznie podjął kontuzjowanego Czecha. Dobrze, że się udało. Gdzieś nie daleko powinno być już schronisko, ale mam poczucie, że wlokę się niesamowicie i wejście na szczyt dzisiaj jest poza zasięgiem. Schronisko jest z 500m poniżej szczytu, więc żeby choć tu się udało dostać, skoro ruszyłem za późno. Ale już za najbliższą skałą wynurzają się zabudowania. Dochodzę do schronu o 15:20, stąd do szczytu jest jeszcze jakieś półtorej godziny. Moje obawy o to, że mi dnia zabraknie były bezpodstawne. Plan od początku miałem by w schronie zanocować. Schronisko na wysokości 2500 m n.p.m. Ma swój klimat i skoro chciałem poczuć Alpy w pełni to chyba będzie najlepszy sposób. Nocleg zarezerwowałem jeszcze w Polsce, zapłaciłem też za obiad i śniadanie. Wszystko tu drogie jak smok, bo zapasy na tą wysokość dostarcza helikopter, ale dalej wygodniej tak niż taszczyć je na plecach. Czekając więc na pozostałych cieszę się makaronem z warzywami i zabijam bezalkoholowym radlerem. U góry jest już Andrzej i rozmawiając chwilę ustalamy plan gry. Startujemy o 1630, pogoda się psuje i za 3-4 godziny mają przyjść opady i burzy. Już teraz szczyt pokrywa się chmurami. Mam cichą nadzieję, że jeszcze się przetrze choć na chwilę by złapać widok ze szczytu. Ale póki co trzeba się skupić na podejściu, bo tu ściana znów z daleka wygląda na pionową, na szczęście szlak jest dobrze oznaczony i zabezpieczony. Znów ekspozycja robi ogromne wrażenie, lecz idzie się równo i dobrze. Wiatr pogania chmury, co tworzy niesamowity spektakl, kiedy niczym rozciągnięte smugi przelewają się przez granie. Momentami zasłaniają cały widok by po chwili ukazać co skrywa się pod nimi. Idę pierwszy i jestem dość skupiony. Wieje silny wiatr i zimno na tej wysokości robi się dotkliwe. Ubieram więc dodatkowe warstwy, na dole było 25 stopni, tu jest 9. Ruszyliśmy w sześciu, ale pod koniec zostaje nas trójka. W moim odczuciu trudność jakoś nie wzrosła, ale rozumiem, że warunki pogodowe stały się nieciekawe. Na szczyt wchodzimy po dwóch godzinach. Widać nie wiele, raz jesteśmy w chmurze raz ponad nią, ale w dole ukazują się tylko strzępy pomiędzy pasmami białego puchu. Robimy pamiątkową fotę z beczką na szczycie- umieszczoną tu jako mini schronisko na wypadek załamania pogody. Chwile odpoczywamy na śniegu, kiedy przylatuje do nas czarny ptak z pomarańczowym dziobem. Nie wykazuje żadnego strachu, wręcz dopomaga się żarcia. W koło raczej nic nie rośnie, więc ewidentnie nauczył się objadać turystów, jak misie w Rumuni przy Transfogarskiej. Mam ogromną radość, że tu wszedłem, Triglav to najwyższa góra Słowenii, wieść niesie, że każdy obywatel powinien choć raz ją odwiedzić. Góra ma 2852 m n. p. m. i jest moją pierwszą ferratą. Z powodu licznych skręceń stawu skokowego już kilka razy na dobre żegnałem się z górami, ale zawsze jednak dam się skusić z nadzieją że może noga jest silniejsza i nie puści tym razem. Nie byłem pewny czy sobie poradzę, zwłaszcza, że ruszyłem sam, zwykle w górach chodziłem w towarzystwie. Ale udało się i mam z tego olbrzymią satysfakcję. Zejście idzie nam sprawnie, tym razem nie ja prowadzę, a Kozica górska. Idzie równo szlakiem kilka metrów przed nami i obecność ludzi nie robi na niej wielkiego wrażenia. Mam z tego sporą radochę, każde takie spotkanie z dzikim zwierzakiem od zawszą mocno mnie budowało i dobrze nastrajało. Do schroniska dochodzimy o 20 porządnie już zmęczeni. Zegarek pozuje, że szedłem prawie 11 godzin, niby tylko 17 km, ale 2241 metrów przewyższenia. Piotr kupuje wino i z dużym apetytem je konsumujemy, już po drugim kieliszku mam wrażenie, że jestem pijany. Język się plącze, myśli stają się nieskładne, a ciało ogarnia ciepło i odrętwienie. Padam na twarz o 22, kompletnie nieprzytomny. C.D.N... W razie czego całość na blogu http://ciaho.blogspot.com/
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
25.07.2023, 11:07 | #2 |
zdjęcia absolutnie powalają
__________________
'Przestań naprawiać kiedy zaczynasz psuć' - Ojciec matjasa |
|
25.07.2023, 12:23 | #3 |
Zarejestrowany: Oct 2018
Miasto: Warszawa
Posty: 442
Motocykl: Yamaha Radian&WR250F
Online: 1 tydzień 3 dni 11 godz 33 s
|
Zdecydowanie czasem warto zwolnić Na bloga nie wejdę, co sobie będę psuć radość z czekania na następne odcinki
|
25.07.2023, 13:27 | #4 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 85
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 dni 2 godz 5 min 49 s
|
Noc mija powoli, często się budzę, trochę ze zmęczenia, trochę z duchoty, czasem mnie skurcz przyatakuje. Wstaję o 6, zegarek mówi żebym się kładł z powrotem, bo dalej jestem nieżywy od wczoraj, spałem 4 godziny. Schodzę do łazienek i zimna woda mnie cuci. W ogóle jest pełen komfort skoro na wysokości 2500 metrów można się umyć i najeść. Nie ma co prawda ciepłej wody, ale uważam, że skoro jest wino i ciepły posiłek to i tak mega luksusy. Z chłopakami spotykamy się na śniadaniu o 7. Dostaję jajecznicę i kawałek szarlotki. Rozpływam się ze szczęścia. Do tego kawa z miodem. Na zewnątrz wszystko tonie w chmurach. Dobrze, że udało się wczoraj wejść dziś ma cały dzień padać.
Na zejście dzielimy się na 2 grupy. Idę z Piotrem i Andrzejem, ponieważ chcemy zejść feratami. Po drugiej stronie góry jest szlak nieco prostszy, a dłuższy, którym idzie reszta ekipy, dla mnie bez sensu bo i tak muszę wrócić na camping. Ruszamy we mgle czy też w środku chmury. Jest bezwietrznie i przyjemnie, szybko rozgrzewamy się marszem. 20 minut później na połaciach śniegu zaczyna padać i robi się ślisko. Nie ubieram przeciwdeszczówki, bo już jestem spocony, a w niej bym się ugotował. Po godzinie leje już regularnie, idziemy jednak dobrym tempem. Na feratach robi się ciekawie, chwyty wszystkie mokre i wyślizgane, schodzimy więc bardzo uważnie. Szlak wiedzie szczelinami, żlebami, i coraz więcej jest wszędzie wody, tworzą się strumienie i małe wodospady. Wszystko mam już przemoczone. Momentami staję się częścią strumienia, łapiąc się skały po której płynie woda wpada mi ona rękawem, spływa pod ciuchami by wylecieć nogawką. Wczoraj pod górę szedłem znacznie pewniej, teraz nerwowo badam każdy krok w dół, często nie widząc gzie stawiam nogę. Nie wiem jak tędy wczoraj wszedłem, dale wydaje się to nierealne. W końcu nadchodzi nieuniknione, puszcza mi staw skokowy i lecę na ziemię. Mam w tym pewną praktykę i kiedy czuję, że puszcza- wolę się przewrócić niż postawić pełen ciężar na stopie. Kostka wówczas wraca na miejsce i po kilku chwilach jestem w stanie iść dalej. Miałem więcej szczęścia niż Czech wczoraj, zszedłem już poniżej ferrat i stąd została mi godzina trekkingu bez żadnych wyzwań. Idę jeszcze bardziej zachowawczo i chłopaki mnie mocno odstawiają. Jestem szczęśliwy, bo co by się nie działo już mam tą górę przeżytą, znam ją, jeszcze wczoraj wydawała mi się nie do zdobycia, ba nadal mi się taka zdaje gdy oglądam się za siebie, ale w żyłach krzyczy mi jakiś hormon radości. Że mam to że, się udało…. Staw puszcza i po raz drugi leżę. Zrobiło mi się zimno, bo woda wylewa mi się z każdego miejsca, a tempo mocno spadło. Ale na glebie dostrzegam czarną jaszczurkę, trochę ich tu wylazło z okazji deszczu. Uśmiecham się do siebie, mam olbrzymią radość w środku, zbieram się na nogi i przekraczam ten sam sam strumień co wczoraj. Jeszcze bardziej chyba zachwycony okolicą jak dnia poprzedniego. Do parkingu dochodzę zmęczony i szczęśliwy, jest tu cieplej niż u góry, ale przemoczone ciuchy solidnie mnie wychłodziły przez te godziny. Chłopaki czekają przy aucie. Też ogromnie cieszą się tą przygodą. Chętnie podwożą mnie na camping, za co jestem bardzo wdzięczny, bo nie muszę drałować tych 12km. Żegnamy się serdecznie i po chwili padam w namiocie. Zmęczony jestem srogo i mimo że nie ma jeszcze 14 postanawiam zostać na campingu na kolejną noc. Przestało padać więc może trochę mi ciuchy przeschną. Rozbieram się do gaci w namiocie i w tym momencie orientuje się, że nie mam kamery. No szlag. Jak zgubiłem ją gdzieś na szlaku to po ptakach, w życiu jej tam nie znajdę, a nawet nie bardzo mam siły się wracać. Dzwonię do Piotra z nadzieją, że wypadła mi w aucie, ale ciężko w tych górach o zasięg. Zaczynam się godzić ze stratą, poirytowany bo kamera miała ledwie tydzień, no i nagrany materiał, drugi raz przecież na ten szczyt nie wejdę. Po 40 minutach oddzwania Andrzej i ku mojej wielkiej radości kamera znajduje się w aucie. Szykuję na kuchence obiad i w tym czasie chłopaki podjeżdżają ze zgubą. Znów się żegnamy serdecznie, po czym zapadam na dwugodzinną drzemkę w namiocie. Budzę się, zgrywam zdjęcia uzupełniam notatki i zjadam drugi obiad bo znów ssie mnie straszne. Dobrze mi robi takie spowolnienie. Przez następne dni wszędzie w koło ma padać i waham się czy jechać do Triestu we Włoszech czy może obrać inny kierunek. Bardzo się czuję spełniony tym Triglavem i postanawiam nic nie postanawiać. Jak jutro będzie sucho to pojadę na wybrzeże, a jak będzie lało wynajmę jakieś łóżko w Lublanie i tam będę się suszył. 6, Niedziela. Budzę się o 6, w końcu wyspany do syta. Wbrew zapowiedziom nie pada na szczęście. Nie spieszę się więc, spokojnie pozwalam ciuchom trochę doschnąć w porannym słońcu. Udaje się to połowicznie, bo część muszę chować mokrą do sakw, a większość rozwieszam na trampku by dosuszył je pęd powietrza w trakcie jazdy. Znów wygląda jak część cygańskiego taboru z tymi gaciami powiewającymi na wietrze. Nic to, był czas przywyknąć. Ruszam koło 10 jak tylko wysechł namiot. Kieruję się na kamienny most, który niby jest w Słowenii, ale po 20 minutach już jestem we Włoszech. Jadę na granicy tych dwóch państw, klucząc po boskich alpejskich drogach. Zachwycony jestem tą trasą i widokami. Do mostu dojeżdżam wzdłuż rzeki o niesamowicie intensywnym kolorze. Odpalam drona i przez kilka minut latania gotuję się z gorąca, ciuchy już wszystkie wyschły w pełnym słońcu. Most przewieszony nad rzeką otoczony soczystą zielenią, wygląda przepysznie. Teraz już obieram kierunek na Triest, oficjalnie wjeżdżam do Włoch. Co prawda co najmniej trzeci raz na tym wyjeździe, ale tym razem celowo. Szybko zmienia się krajobraz, odmienna roślinność, inne zapachy, dźwięk cykad w powietrzu. Nie planowałem tego jakoś szczególnie, pomyślałem, że po zejściu z góry fajnie będzie podjechać nad morze, wykąpać się i zrobić taki dzień restowy. Nie czytałem nic o Trieście, nie oglądałem zdjęć przez co moje zaskoczenie jest ogromne. Droga znajduje się wysoko nad miastem i patrząc w dół układa się ono niczym wielki amfiteatr, lecz miast sceny na końcu jest Adriatyk. Staję jak zamurowany i sycę się widokiem miasta i morza. Jak tu jest pięknie, aż nie wierzę że podświadomie wybrałem takie miejsce, nie spodziewałem się czegoś takiego. Nie spodziewałem się też, że sklepy i stacje benzynowe będą zamknięte. Na Triglavie zjadłem wszystkie zapasy, a rano ruszyłem mając tylko pół litra wody. Przy 32 stopniach dawno już wszystko wypiłem, a teraz czuję jak narasta powoli ból głowy. Zwykle za mało piję i nauczyłem się rozpoznawać ten symptom odwodnienia. Ominąłem trzy samoobsługowe stacje benzynowe, licząc, że któraś w mieście będzie otwarta. Ale nic z tego. Trochę przywykłem żyć w trasie na stacjach benzynowych, schłodzić się choć na chwilę w klimatyzowanym pomieszczeniu, obmyć twarz w toalecie, wypić kawę, zjeść batonika. A tu dupa i kamieni kupa. Kieruję się na centrum i każda ulica mnie zachwyca. Dojeżdżam do nabrzeża i staję obok przystani jachtowej. Opodal zacumował wielki prom i wylewa się z niego mrowie aut i ludzi. Zostawiam ten mój cygański tabor i idę trochę pozwiedzać. Wszystko mi się tu podoba, uwielbiam klimat nadmorskich miasteczek. W porządku Triest to już dawno nie miasteczko, ale jego stara centralna część, znajdująca się przy nabrzeżu, kiedyś nim była i ma w sobie to coś. Są budynki z jasnego kamienia, wąskie uliczki spotykające się na centralnych placach, jest wyjątkowa architektura, okiennice, powiewające na wietrze flagi, maszty jachtów bujające się na falach i szum morza w tle. Chodzę tak z półtorej godziny w pełnym słońcu i ciuchach motocyklowych, aż zaczyna mi się kręcić w głowie. Oho to drugi symptom odwodnienia. Kupując magnesy na lodówkę, podpytuję gdzie mogę zakupić wodę i coś do jedzenia. Szybko trafiam do malutkiego marketu schowanego w bocznej uliczce i uzupełniam zapasy. Siadam w cieniu na glebie i zajadam bułę z jogurtem. Siedzę na kurtce oparty o plecak,na ziemi leży kask, aparat i reklamówka z żarciem. W koło drogie restauracje i elegancko ubrani turyści, a ja w środku miasta w dalszym ciągu cyganerię kultywuję. Lubię tak, z perspektywy gruntu świat obserwować. Za studenta było to normalne, może nie mam już legitymacji, ale ciągle się uczę, więc chyba mogę sobie pozwolić na trochę lumpiarstwa. Nasycony i napojony wyjeżdżam kawałek za miasto w poszukiwaniu campingu, znalazłem miejscówkę 200 m od granicy ze Słowenią i tyleż samo od plaży. Rozstawiłam namiot, biorę ręcznik i lecę do wody. Uwielbiam Adriatyk i paplam się w wodzie dłuższy czas, później zasypiam na ręczniku na godzinę. Czuję dobrostan w sobie. Zbieram się pod wieczór i gdy nadciąga złocisty zachód słońca wyciągam drona i utrwalam kilka kadrów na przyszłość, kiedy będę potrzebował ten dobrostan podładować. Długo spaceruję nad wodą jakbym nie mógł się tym wszystkim nacieszyć. Zwykle mam dużo frajdy z gotowania na kuchence przed namiotem, proste potrawy na świeżym powietrzu smakują genialnie. Lecz nie dziś. Dziś na kolację mam włoską pizzę na cieniutkim jak papier cieście i popijam piwem. Idealny to dzień był, rajski niemal. Czuję, że prawdziwie odpoczywam i ta zmiana modelu z kłusa do stępa zdaje mi się służyć. Dzień 7 Budzę się o 6 z bardzo luźnym planem. Kilometrów do zrobienia mam niewiele, na 3 godziny jazdy może. Pierwszym przystankiem tego dnia jest Postojna Jama, druga co do wielkości jaskinia w Europie. Ma 24 kilometry długości i żeby ją zwiedzić trzeba wjechać do środka elektrycznym pociągiem. Sama jazda trwa kilkanaście minut ale dostarcza wielu wrażeń. Bo nie jedzie się jakimś górniczym tunelem ale jaskinią wydrążoną w skale przez podziemną rzekę. Wielokrotnie przejeżdżamy przez pięknie oświetlone komnaty, niektóre są kameralne inne wielkości auli czy sali gimnastycznej. Do największych wchodzimy już na piechotę i one robią już niesamowite wrażenie. Mają wielkość podziemnego boiska, stalaktyty są wielkie jak drzewa, największy zdaje się ma 16 metrów wysokości, potrzeba milionów lat żeby wykształcić takie twory. Stojąc obok czuję się mały i nieważny jak muszka owocówka. Najniżej schodzimy 120 metrów pod ziemię, to jakby zakopać trzydziesto piętrowy budynek. Dobrze złapać skalę porównawczą swojego miejsca we wszechświecie. Z ciekawostek, żyją tu jeszcze salamandry królewskie, mimo braku światła potrafią dożyć 100 lat, i przetrwać na jednym posiłku nawet dziesięć. Wycieczka trwa 90 minut i warta jest tych 30 Jurków uiszczonych przy kasie. Chętnie ruszam dalej, bo mimo że wszystko jest tu fascynujące to męczy mnie stężenie ludzi na metrze kwadratowym. Przyzwyczaiłem się już do swojego towarzystwa widocznie. W tłoku i ścisku wkrada się pod skórę irytacja. Wyczuwam ją już z daleka, przekładam więc nogę przez siodło i ochoczo odpalam silnik. Do Lublany stąd to raptem godzinka jazdy, to już nie góry, ale drogi nadal są przyjemne i malownicze. Większy ruch zaczyna się dopiero w samym mieście. Znajduję camping na drugim jego końcu, przez centrum więc przejeżdżam zanim zacznę zwiedzanie. Miałem okazję jechać przez smoczy most i już mi się tu podoba. Nim rozbijam namiot na campingu czuję, że to miasto jest inne. Nie przypomina mi żadnej znanej stolicy. Czuję luz w powietrzu, ruch uliczny jest nienachalny, nie irytujący. Ludzi jakby mniej i nie czuć tej wiecznie doskwierającej pogoni. Łapię busa do centrum i niespiesznie zaczynam przechadzkę. Długo na to czekałem i cieszę się ogromnie, że mogę tu pochodzić na luzie, bez ciężkich butów, zbroi na plecach i kasku w łapie. Robię dużo zdjęć bo miasto wygląda przesympatycznie. Przez środek płynie rzeka, przecinają ją liczne mosty pełne ludzi. Coś co bardzo urzekło mnie we Wrocławiu, tak samo działa tutaj. Zabudowa niska, zgrana i ze smakiem, brak komunistycznych klocków i szklanych domów. Jest i zamek górujący nad miastem. Czuję się tu idealnie, pośród pomników poetów, ciepłych kolorów i pysznych zapachów zapraszających do restauracji. I mimo że nie jestem zbyt restauracyjny to od dawna wiedziałem, że tu się przełamię. Kelner zgadza mi się udostępnić zarezerwowany stolik, ponieważ jestem sam wie, że szybko się uwinę. Z polecenia zamawiam lokalny specjał - pierogi z ziemniakami i sosem z boczniaków i boczku, posypane parmezanem, do tego kieliszek wina. Łatwo się w tym daniu rozpływam. Nie chce mi się ruszać ale jeszcze mam ochotę wdrapać się na zamek i zobaczyć miasto z góry. Wspinam się wąską uliczką pod górę i niemal przy każdym kroku słychać trzask migawki aparatu. Zachwycony jestem miastem. Widok z góry nie rozpieszcza. Zwykle widać panoramę miasta i góry w tle. Dziś widać głównie chmury. Zamek obchodzę dookoła i choć z wierzchu zabytkowy, tak w środku szkło i restauracje. Niemniej szybko korzystam z dobrodziejstw kawiarni bo na zewnątrz rozszalała się burza, której od dwóch dni unikałem. Pół godziny piję pyszną kawę ale z prognozy wynika że lało będzie całą noc, a jutrzejszy dzień nie wiele ma zmienić. I tu trafiam na opór własnej głowy bo znów czuję jak wkrada się irytacja. Wiesz, mam urlop na który długo czekałem, jestem w wymarzonym mieście a tu leje. W sakwach wilgotne ciuchy i ostatnie suche spodnie na tyłku. Za oknem ściana wody. Szału ni ma. Zjadam korzenne ciasteczko, które Pani podała wraz z kawą. I coś się we mnie zmienia. To tylko optyka myślę sobie, filtr jaki nakładam na rzeczywistość. Można się na deszcz wkurzać, a można go przyjąć jak najnormalniejszą rzecz na świecie. Nic mi się przecież nie stanie, nie ma co się irytować trzeba korzystać skoro już tu jestem. Uśmiecham się do siebie ubierając przeciwdeszczówkę, po czym ruszam pod ścianę deszczu. Do autobusu mam godzinę, więc spokojnie zwiedzam dalej mimo, że już po chwili jestem całkowicie przemoczony. Kiedy znów dochodzę do centrum, świecą się już wszystkie latarnie, odbijając światło w kałużach jak w czarnym szkle. Miasto wygląd niesamowicie. Lustrzanki już nie wyjmuję, ale GoPro śmiało sobie radzi nawet po zmroku. Robię jeszcze szybkie zakupy w markecie i łapię powrotny autobus na camping. Jestem pełen zachwytu choć podczas 30 min jazdy łapię lekką telepkę. Bezruch i mokre ciuchy szybko wyciągają ze mnie ciepło. Do namiotu wchodzę ostrożnie żeby jak najmniej wody wlać do środka. Opady są ciągle bardzo obfite, widzę że na ściankach się skrapla woda. Co mogę zamykam w worku i sakwach, rozbieram się do naga i przebieram w suchą bieliznę. Ledwie wczołgałem się do śpiwora, słyszę donośne jeb koło namiotu. No szlag. Trampkowa nóżka zapadła się błocie i motor się położył. Ubieram z powrotem mokre gacie, bo suchą parę mam już tylko jedną, zapalam czołówkę i idę szarpać się z trampidłem. Na zewnątrz burza w pełni, leje jakbym miał dyszel prysznica nad głową i grzmi co chwila. Podnoszenie trampidła mam opanowane choć pierwszy raz robię to w gaciorach. Wracam niepyszny do namiotu. Nie jem kolacji, nie myję zębów, zawijam się w kokon i myślę sobie, że wesoła ta noc będzie. Z sufitu już kapie, na siatce rozwieszam więc wilgotne ciuchy żeby wchłaniały wodę. W łapie mam ręcznik i co chwila wycieram to co zbiera się w narożnikach. I robię tak większą część nocy. Nie wiele śpię, bo hałas na zewnątrz jest ogromny. Zastanawiam się co będzie rano. Ale nie stresuję się nadto. Ubiorę się w namiocie zwinie mokre szmaty i pocisnę w deszczu ile dam radę, a na noc najwyżej znajdę jakieś lokum żeby się wysuszyć… obieram taki plan i zasypiam nad ranem.
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
25.07.2023, 13:30 | #5 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 85
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 dni 2 godz 5 min 49 s
|
Dzięki, bardzo lubię robić foty i oglądać opowieść bez tego jest bardzo połowiczna. Większość robię GoPro, plus kilka jest z Drona Mavicmini jedynka jeszcze, a kilka z prastarej lustrzanki Canona Bardzo dużo frajdy mi dają, tym bardziej się cieszę że się podobają.... wiele do końca nie zostało więc zaraz powklejam dalej
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
25.07.2023, 13:32 | #6 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 85
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 dni 2 godz 5 min 49 s
|
Uczę się tego zwalniania, bo zdecydowanie mi dobrze robi. Już ostatnia część mi została do wklepania, więc dużo tego na szczęście nie ma
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
25.07.2023, 13:46 | #7 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 85
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 2 dni 2 godz 5 min 49 s
|
Ósmy. O 6 rano się uspakaja, a o 7 przestaje padać. Szykowałem się na ciężki start, ale nie jest tak źle. Robię gorącą kawę, zjadam burka co to wczoraj zanabyłem go na kolację. Zwijam mokry namiot i śpiwór. Resztę przyczepiam do trampka, znów zamieniając go w cygański tabor. Ruszam o dziewiątej mając na celowniku miasto Ptuj. Jedzie się bardzo przyjemnie, droga wije się delikatnie wśród soczystej zieleni, na horyzoncie chmury przyjemnie przykrywają co wyższe wzgórza, niczym kapelusze. To raczej nie te nasączone deszczem gąbki, bardziej kojarzą mi się z lekkimi obłokami. Tyle że są bardzo nisko i jest ich dużo. No dobra nie znam się na chmurach, ale z każdą chwilą robi się cieplej, i zamiast zapowiadanego deszczu wychodzi słońce. Ciuchy na trampku schną, a mi micha się cieszy. Do miasta dojeżdżam już w pełnym słońcu i na szybko wypinam membrany z ciuchów, bo robi się upalnie. Jeszcze zanim przekraczam rzekę, dociera do mnie wyjątkowość miejsca. Górujący nad miasteczkiem zamek, roztacza ochronę nad położonymi niżej domami. Wszystkie ceglane z czerwonymi dachówkami na dachach. Z daleka wygląda jak żywcem wyciągnięte wprost ze średniowiecza. Z bliska jest jeszcze przyjemniej, uliczki są bardzo spokojne momentami wręcz wyludnione. Kupuję pierwszego loda na tym wyjeździe, zostawiam kurtkę i kask na motocyklu i udaję się na spacer. Ma się tą żyłkę ryzykanta. Nic nie zniknęło nigdy na campingu może nie zniknie i teraz. Ptuj jest ostatnim miejscem na liście jaką miałem do odwiedzenia. Od tego miejsca więc zaczynam powrót. Ale nie jest mi z tym źle, wyjazd był absolutnie niesamowity i ilość wrażeń dała mi masę radości. Ale to nie tylko to. Jadę sam i większość dnia nie odzywam się do nikogo. Już kilka dni temu zauważyłem, że wyszedłem z roli. Nic nie muszę. Nie mam dla nikogo być, jestem tu dla siebie, dla drogi dla wrażeń. Chłonę to całym sobą. Wyszedłem z roli pracownika, z roli kumpla, z roli ojca, męża, syna. Rozpływam się w tu i teraz, nie analizuję, czuję i odbieram bodźce. Dobrze mi ze sobą. Idealnie zgrywam się z motocyklem jakby był częścią mnie. Na czuja wiem ile mam obrotów i na którym jadę biegu, wiem czy opony kleją czy już jadę na krawędzi, w zakrętach buty przyjemnie trą o asfalt. Na pewno nowe opony robią robotę, ale to nie tylko to… znamy się po prostu na wylot. Tak, to jest ten stan, po który tu przyjechałem. Wjeżdżam na Węgry, trochę polując na langosza oczywiście. W miejscu, gdzie jadłem go w zeszłym roku z chłopakami, robi mi się przyjemnie nostalgicznie, niestety budki z langoszami już nie ma. O 18 staję w Lidlu i zjadam drugie śniadanie, bo poza tym wczorajszym burkiem i lodem nic nie jadłem cały dzień. Chwilę później jestem już na Słowacji. Mam coś ewidentne z tymi Węgrami. Słowenia spowodowała, że czułem się jak u siebie, Słowacja podobnie, a Węgry zawsze tratuję jak odcinek drogi, który po prostu trzeba przejechać. Żebym się chociaż na langosza załapał, to cieplej pomyślałbym o kraju Orbana. A tak znów potraktowałem go po macoszemu. Dopada mnie lekki deszcz i jadę w nim z godzinę, ale nie robi mi to wielkiej różnicy bo wiem, że mam już w sakwach pochowane suche ciuchy. Podziwiam piękny zachód słońca z kanapy motocykla i znajduję nocleg w przyjemnym campingu nad rzeką. Stąd do domu mam jakieś 700km, biję się trochę z myślami, na jutro znów zapowiadają burze w całej Polsce, ale mam jeszcze dwa dni wolnego. Jeżdżenie w burzy to proszenie się o kłopoty… no nic zobaczymy co czas przyniesie. Dziś wyszło jakieś 500km Dziewiąty, jak się okazało, ostatni. Poranek jest przyjemnie słoneczny. Puszczam muzę na uszach i świetnie się bawię pakując szpej, chyba nigdy mi się to nie znudzi. Dolewam trampkowi oleju, bo wyraźnie mu smakuje. Dokręcam śrubę od osłony wydechu, bo wczoraj jedną zgubiłem i dzwoni skubany nieznośnie. W drodze jestem już o ósmej. Bardzo lubię Słowenię i Czechy, drogi może nie tak epickie jak w Alpach, ale zakręty dają dużo frajdy, a widoki w górach sycą oczy. Kilometry szybko lecą i w południe przekraczam biało czerwoną granicę. Jeszcze wczoraj postanowiłem trochę się powłóczyć, co by nie robić z tego dnia czystego tranzytu. Obieram kierunek na Zalew Sulejowski i żeby trochę nabrać prędkości wpadam na drogę szybkiego ruchu. Od razu przypomina sobie dlaczego nie znoszę tych dróg. Momentalnie mnie ścina z nudy. Dziś upał bo 32 stopnie i gotuję się cały kiedy zamykam szybę w kasku. Po godzinie walczę już by zachować przytomność. Dociera do mnie, że spowoduję jakiś wypadek za chwilę i uciekam na boczne drogi. Telefon od rana atakuje mnie alarmami o burzach, ale póki co lampa grzeje z nieba. Nad zalew dojeżdżam koło 15, cieszę się bardzo, że dałem się skusić. Jego rozmiar robi wrażenie, choć ciężko go oszacować z ziemi, dopiero gdy odpalam drona jestem w stanie go ocenić, chętnie dałbym nura do wody, ale czas nagli. Wjeżdżam też do Tomaszowa Mazowieckiego i chłodzę się w fontannie na środku placu. Przyjemnie mi tutaj, ale postanowiłem, że dziś wrócę, bo burzową noc wolę spędzić pod dachem. Jest więc po 15, a mam jeszcze 400 km do zrobienia. Nie ociągam się i jadę. Lubię te nasze boczne drogi, niby nie ma tu nic specjalnego ale przyjemnie bardzo się jedzie. Łapie mnie początek burzy, wszystko w koło jest granatowe, ale przede mną jest jeszcze czysto. Mam już piękne synchro z maszyną i nie robię przerw poza tymi na tankowanie. Bardzo jestem z siebie zadowolony, bo mam wrażenie, że jak utrzymam tempo to burzę będę miał cały czas za plecami, a nawigacja podpowiada, że na 21 będę w domu. No i wiadomym, że musiało się to posypać, jakoś tak szło podejrzanie sprawnie. 2 lata temu silnik wybuchł nieco ponad 200km od domu, dzisiaj los był bardziej łaskawy na szczęście. Jakoś koło 19 staję na ostatnie tankowanie. Zjadam zapieksa na stacji i popijam kawą. Dziś przebieg duży więc znów dolewam trochę oleju. W tym momencie patrzę, a z przodu nie mam ani trochę powietrza w kole. Stoję zszokowany, bo 5 minut temu leciałem stówą i zabiłbym się niechybnie gdybym miał flaka na przedzie. Opona cała, oglądam ją uważnie, ale pełna integralność. Kompresor na stacji pompuje ochoczo, ale całe powietrze schodzi momentalnie. Mam dętki ze sobą na zapas, tylko brak stopki centralnej komplikuje nieco sprawę. Nic to, trzeba będzie rzeźbić. Od pracownika stacji upraszam lewarek samochodowy. Udaje się podnieść trampka bez problemu. Pierwszy raz będę samodzielnie zmieniał dętkę i mam trochę obaw. Przed wyjazdem zamówiłem dodatkową łyżkę do opon i na szczęście mam teraz dwie. W domu jest internet i widziałem YouTuby wszelakie, to nie może być takie trudne. Na szczęście dogania mnie też burza i zaczyna padać, to się nie przegrzeję przynajmniej. Ściągam koło, wyciągam dętkę, ma dwie małe dziury przy samym wentylu, wyglądają jakby guma się w jednym miejscu przyszczypała. Dziwne to no, ale teraz tego nie rozkminię. Wkładam nową dętkę i długo męczę się z założeniem opony. Twarda skubana jak smok, a nie chcę uszkodzić świeżej dętki bo kolejnej już nie mam. Zabawa trwa ponad godzinę, ale mam ogromną satysfakcję kiedy Trampidło znów stoi na kołach. Guma w terenie zawsze wydawała mi się wyzwaniem, teraz już wiem, że wszystko jest do ogarnięcia. Zakładam kondoma i pakuję się w tą burzę. Dochodzi 21, robi się ciemno i leje regularnie. Znów wpadam w trans. Jadę bardziej zachowawczo, bo ślisko się bardzo zrobiło, ale nie staję już po nic przez kolejnych 200 km. Kilka mijających aut daje mi znaki światłami. Podejrzewam, że straciłem tylne światło. Faak, jest noc leje, mógłbym stanąć na poboczu, ale jak mnie tam nie huknie auto to i tak nie wiele zdziałam bo nie mam zapasu. Ruch na szczęście jest znikomy postanawiam jechać dalej, jak widzę auto w lusterku delikatnie macam hamulec żeby kierowca zobaczył światło stopu. Do domu dojeżdżam koło 23 z przebiegiem 920 km. Huczy mi w głowie od drogi. Jak zamykam oczy widzę światło motocykla odbijane od białych linii wymalowanych na asfalcie. Rany jakie to było intensywne 9 dni. Zrobiłem ponad 3200 km. Ani dużo ani mało, za to czuję, że przeżyłem coś wspaniałego i na chwilę wypełniłem zbiorniki rezerwowe radości z życia do fulla. Mam takie poczucie, że z każdego wyjazdu wracam mądrzejszy, jakbym jakieś sekretne prawdy odkrył. Ale to chyba nie prawda, to złudzenie. Ja tylko siebie bardziej odkrywam i wracam bardziej prawdziwy. Lipiec 23. P.S. Jedną z rzeczy jakie sam ze sobą na wyjeździe ustaliłem, to chcę więcej zdjęć robić i filmów składać. Przez lata przerodziło się to w coś dużo fajniejszego niż tylko hobby. Jeśli masz jakieś filmy czy zdjęcia i chciałbyś mieć z nich zrobioną pamiątkę w postaci filmu to chętnie się tym zajmę. Jeżeli nie masz zdjęć i filmów a chcesz to ja też bardzo chętnie. P.S 2 Dla tych jeżdżących. Sakwy Ironclad, nie płacą mi za to ale cholera nie mogę, wyjść z podziwu, że da się zrobić coś tak dobrego w tak śmiesznych pieniądzach. Mam zaliczone w nich dwa wyjazdy w offie i na asfalcie, Trzymają się sztywno jak zanitowane, wody nie puszczają, wyglądają zacnie, szyte są ręcznie i nawet przerobiono mi je dokładnie pod wymiar mocowań stelaża. Jeżeli zastanawiasz się nad sakwami - uważam, że nic w tych pieniądzach nie zbliża się nawet do ich jakości i trzeba brać póki ich twórca się nie zorientuje, że można za nie kosić dwa razy tyle. Pozdro i jak zwykle każdy kto doczytał zasługuje na browara. Nie należy się więc krępować w tym względzie
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
25.07.2023, 15:15 | #8 |
Asia
Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Złotoryja/ Wrocław
Posty: 2,289
Motocykl: XL750, CRF300RALLY
Galeria: Zdjęcia
Online: 3 miesiące 3 tygodni 6 dni 4 godz 4 min 9 s
|
Przeczytane, obejrzane.
Podglądałam wcześniej na ista ale w całości weszło super
__________________
https://www.facebook.com/zaczekajnamotorze https://www.instagram.com/asia_moto/ XL750 + crf300rally |
26.07.2023, 01:48 | #10 |
Świetne zdjęcia, przyjemnie się czytało
|
|
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Merino project 2018 | Emek | Dział Producentów i Dostawców | 737 | 18.10.2024 19:29 |
Endurorally24 2023 & Dakar 2023/2024 | Onufry22 | Dział Producentów i Dostawców | 39 | 01.12.2023 08:27 |
19-21.05.2023 SOSMA Edycja 2023 | Żaki-Czan | Imprezy forum AT i zloty ogólne | 8 | 10.02.2023 11:19 |
Alpy Austria/Włochy oraz Liguria lipiec '13 | koszi | Umawianie i propozycje wyjazdów | 10 | 04.09.2013 21:46 |