Wróć   Africa Twin Forum - POLAND > Podróże. Całkiem małe, średnie i duże. > Relacje z podróży > Trochę dalej

Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 04.01.2011, 16:30   #1
TDM900


Zarejestrowany: Feb 2010
Posty: 29
Motocykl: Vstrom650"xt"
TDM900 jest na dystyngowanej drodze
Online: 13 godz 35 min 6 s
Domyślnie [Fotorelacja] MOTOWYPRAWA - EUROPA POŁUDNIOWA 2010

Zapraszam do przeczytania mojej relacji z niedawno zakończonej wyprawy motocyklowej na południe Europy.
Relacja dostępna pod adresem:
http://www.globtroter.pila.pl/index....czne&Itemid=10
Mile widziane komentarze. Pozdrawiam


Ostatnio edytowane przez TDM900 : 22.04.2011 o 23:23
TDM900 jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 04.01.2011, 16:39   #2
Ola
wondering soul
 
Ola's Avatar


Zarejestrowany: May 2008
Miasto: Warszawa
Posty: 2,364
Motocykl: KTM 690 enduro, Sherco 300i
Galeria: Zdjęcia
Ola jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 23 godz 11 min 8 s
Domyślnie

Witamy na Forum i zapraszamy do Powitalni .

Jeśli chcesz zostawić u nas swoją relację jedynie w postaci linku, to przeczytaj proszę te zasady:

http://africatwin.com.pl/showthread.php?t=7604

W skrócie: linków do relacji nie umieszczamy w tym dziale, tylko w linkowni.

Bardzo zachęcam do wklejenia w tym wątku całości Twojej relacji, a nie tylko linku. Jeśli chcesz zobaczyć co mamy do powiedzenia na temat Twojej wyprawy, a na pewno znajdą się chętni do podzielenia się swoim zdaniem albo może kogoś zainspirować, czy przyczynić się do jakiejś konstruktywnej wymiany zdań o rejonach, o których piszesz, daj nam szansę przeczytania tego co napisałeś tutaj.

Pozdrawiam
__________________
Ola
Ola jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 04.01.2011, 16:46   #3
TDM900


Zarejestrowany: Feb 2010
Posty: 29
Motocykl: Vstrom650"xt"
TDM900 jest na dystyngowanej drodze
Online: 13 godz 35 min 6 s
Domyślnie

MOTOWYPRAWA - EUROPA POŁUDNIOWA

FOTORELACJA Z PODRÓŻY


Pewnego dnia w trakcie surowej zimy 2009 wpadł mi w ręce film o wyprawie motocyklowej. Obejrzałem, zdołowałem się że za oknami ciągle zima i stwierdziłem, że następnego lata muszę się koniecznie gdzieś dalej wybrać. Wybór wstępnie padł na południe Europy. Do wypadu przygotowywałem się parę m-cy, głównie trzeba było skompletować odpowiedni ekwipunek i doposażyć motocykl, jako że postanowiłem pójść na całość i nocować ile się da w terenie. Niestety okazało się że zaplanowany drobiazgowo wyjazd z początku czerwca przesunął się na lipiec, więc nie mogłem wyruszyć z grupką z którą byłem umówiony na wcześniejszy termin. Ale postanowiłem nie rezygnować i jednak wyruszyć, samotnie, jak przygoda to przygoda.
W końcu nadszedł dzień wyjazdu, spakowałem motor i w drogę. Dzień był słoneczny, upalny, po drodze zahaczyłem o muzeum kolejnictwa i parowozów w Wolsztynie. Na miejscu można obejrzeć (także od środka) całkiem sporą kolekcje zabytkowych lokomotyw.



Bundesrepublik Deutschland
Niebawem dotarłem do granicy z Niemcami i dalsza podróż na południe odbywała się już po stronie zachodnich sąsiadów. Ależ oni mają fajne drogi...różnice w jakości, oznaczeniu nawet tych najmniejszych dróżek wiejskich widać od razu po przekroczeniu granicy. Mam jedynie zastrzeżenia do niekonsekwentnego stosowania znaków kierunkowych, raz podaje się najbliższe duże miasto, a raz jakieś maleńkie wioski, o istnieniu których na trasie cudzoziemiec raczej nie ma pojęcia. Czasami przez to nie wiadomo w którym kierunku jechać. W Niemczech natknąłem się na coś w rodzaju wioski tolkienowskiej, zrekonstruowano tam chaty "trolli", i innych fantastycznych stworów. Wioska była ogromna i świetnie zorganizowana, polski Hobbiton z Sierakowa się chowa. Na chwilę wróciłem jeszcze do Polski i tym razem zajechałem do Bogatyni, gdzie znajduje się wielka kopalnia odkrywkowa węgla brunatnego. Kopalnię widać z wielu kilometrów jako wielki łysy teren pośród gór.


Zaintrygowało mnie też tajemnicze opactwo położone na szczycie góry pod samą czeską granicą. Prowadziła do niego droga o dużym nachyleniu, póki był asfalt było ok, jednak po pewnym czasie droga przeszła w mocno zaniedbany, szutrowy podjazd. Niestety zawrócić nie było jak, przy dużym nachyleniu i sypkim podłożu zbyt łatwo o wywrotkę, co przy samotnej podróży ciężkim, obładowanym motocyklem może być nie lada problemem. Jakoś dojechałem. Na szczycie okazało się że cały kompleks został porzucony. Dość dziwny to widok w Polsce, częściej natomiast takie porzucone budowle sakralne widywałem już za granicą.



Česká republika

W końcu ukazała się granica z Czechami, niedawno jeszcze sprawnie działający posterunek, dziś wszystko puste. Na pierwsze normalne granice z bramkami, strażnikami, natknąłem się dopiero w Słowenii. Reszta Europy jest otwarta i dostępna. Zapadał zmierzch, trzeba było zacząć szukać miejsca na obóz. Ponieważ w okolicy nie było żadnych campingów a poza tym miałem ochotę rozpocząć podróż bardzie ekstremalnie znalazłem kawałek wolnego miejsca gdzieś w Czechach, w bezludnej górskiej okolicy. Poza komarami spało się ok, jakieś małe zwierzaki biegały w nocy po lesie i hałasowały.


Rankiem udałem się do niezwykle malowniczego zamku Frydlandt. Kolejnym przystankiem był Liberec, górskie miasto mniej więcej wielkości Piły (a mimo to jedno z największych w Czechach), ośrodek sportów zimowych. Piękne, ładnie utrzymane, zabytkowe stare miasto oraz słynny XIXw.ratusz - jeden z największych i najpiękniejszych w Europie.




Następnie zajechałem do osady Nove Mesto nad Metuji by zobaczyć tamtejszy zamek i zabytkową starówkę. Jako ciekawostka: przed zamkiem wyrzeźbiono w kamieniu postacie dawnych mieszkańców miasteczka - po parce z każdego, średniowiecznego stanu społecznego. Dalsza podroż prowadziła kolejnym pasmem górskim. Napotkałem kolejny zameczek, tym razem Lemberk. W tle pograniczna twierdza z XIIIw. broniąca Czechów przez najazdami... Polaków.



Jadąc bocznymi drogami wśród lasów dotarłem do maleńkiej wsi Sloup, gdzie znajduje się bardzo ciekawy obiekt - tzw. skalny zamek, warownia obronna wykuta wewnątrz gigantycznej kamiennej "maczugi" wznoszącej się niespodziewanie pośród łąk. Co ciekawe do budowy fortecy nie użyto prawie wcale żadnych cegieł ani zaprawy - ściany zewnętrzne, wewnętrzne, pomieszczenia i czasami nawet "meble" w całości są wykute w litej skale. Wewnątrz fortecy panował miły chłód, co było przyjemną odmianą od upałów na zewnątrz - grubo ponad 30 stopni. W czasie postoju i zwiedzania fortecy ktoś spragniony zabrał sobie wodę, którą miałem przygotowaną na dalszą podróż. Była to na szczęście jedyna kradzież z jaką miałem do czynienia podczas całej wyprawy.



Podążając dalej napotykałem kolejne zamki, wyjątkowo dużo ich tutaj. Zwiedzałem tylko te najciekawsze. Hrad Bezdez z XIIIw, forteca będąca niegdyś siedzibą i reprezentacyjną siedzibą czeskiego króla Otokara. Do zamku prowadził bardzo długi, kręty, szutrowy podjazd. Spotkałem tu czeskiego "harleyowca" na nowym błyszczącym Sportsterze, który chciał chyba zaimponować przybyszowi z Polski i mimo moich ostrzeżeń, chcąc oszczędzić sobie mozolnej wspinaczki, spróbował ostrego szutrowego podjazdu pod zamek. Efekt był taki że już na wstępie zwalił się razem z motorem z góry mało co nie wpadając przy okazji na mnie. Na szczęście prócz porysowanego motocykla nic mu się nie stało. Dalsza droga i kolejny czeski zamek - Hrad Houska jest uważany za najbardziej tajemnicze miejsce w Czechach. Według legendy pod fundamentami budowli znajduje się wejście do samego piekła. W nocy podobno po dziś dzień pojawia się w zamku czarna zjawa mnicha, jej twarz jest niewidoczna pod czarnym kapturem. Strzeże on umiejscowionego tutaj wejścia do bram piekła.



Kolejnym przystankiem było miasto Mlada Boleslav, wielki ośrodek przemysłu motoryzacyjnego, gdzie mieści się fabryka i muzeum pojazdów marki Śkoda, w tym również motocykli Śkoda .

Wkrótce zapadła noc, więc rozbiłem kolejny biwak, gdzieś w górach, na jakimś odludnym polu. Tę noc wspominam trochę blado, gdyż przez pół nocy łaziły dookoła jakieś zwierzęta i nawoływały się wydając dziwne odgłosy, kojarzące mi się z niedźwiedziami ... no cóż, za bardzo się wtedy nie wyspałem


Rankiem odwiedziłem największy i najpiękniejszy zamek w Czechach - Karlstejn. Podjazd pod wrota zamku zakończył się spotkaniem z tutejszą strażą, ale szczęśliwie rozstaliśmy się w przyjaźni. Podobnie było zresztą również w kolejnych krajach, na motocyklistę z dalekich stron, porozumiewającego się po angielsku, niemiecku lub rosyjsku patrzono wprawdzie nieufnie ale generalnie z dużą dozą tolerancji i sympatii. Nie mam zdjęć ze środka zamku, gdyż oczywiście był zakaz fotografowania - tak jak w prawie wszystkich naprawdę ciekawych, odwiedzanych tu miejscach. W zamku tym mieści się tzw. złota komnata, odpowiednik skarbca na Wawelu z czasów jego świetności. Jest to ponoć największy zabytek Czech. Potem odwiedziłem kolejny zamek - Kirkvolatsko, położony w środku rezerwatu przyrody, jeden z ładniejszych po Karlstejn. Niestety wnętrz nie zwiedziłem bo... właśnie kręcono tam historyczny film kostiumowy. Za to mogłem podpatrywać aktorów przy pracy w strojach rodem z epoki świetności zamku.


Po Czechach jeździło się całkiem dobrze o ile to były główne drogi. Lokalne, maleńkie górskie dróżki na których spędziłem sporo czasu usiłując dojechać do różnych zabytków nieźle dały mi w kość i pokazały co będzie dalej. Serpentyny, urwiska, górskie miasteczka i wioski, kiepskie albo wręcz beznadziejne oznakowanie, jazda dość często z prędkością 30-50km/h. Nie jest to najszybszy sposób podróżowania, ale za to miałem możliwość odczuć jak naprawdę wygląda tutaj życie.


Dotarłem do Pragi - klejnotu w koronie Czech. Chyba każdy tam kiedyś był, więc nie będę się specjalnie rozpisywał. Wystarczą zdjęcia. Zwiedziłem praktycznie całe stare miasto. W staromiejskim parku napotkałem ciekawostkę - na słupkach siedziały sobie żywe sokoły. Z kolei na starówce przeszedłem się najwęższą uliczką miasta, jest ona tak wąska że trzeba było zamontować sygnalizację świetlną dla pieszych bo w całej uliczce mieściła się naraz tylko 1 osoba.






Zbliżał się wieczór więc kolejna noc w plenerze. Tego wieczora było spokojnie, udało mi się w końcu porządnie wyszorować. Po wszystkim chmary komarów zrobiły swoje, i drapaniu nie było końca. Cóż...taki urok życia na łonie natury.

Rankiem zwiedzam miasto Kutna Hora - w średniowieczu wielki czeski gród, drugi po Pradze, konkurujący z nią o palmę pierwszeństwa. Na pierwszy ogień odwiedzam makabryczny kościół, gdzie wszelkie ozdoby ścienne, świeczniki, łańcuchy, dekoracje, nawet ołtarz wykonano z prawdziwych ludzkich kości. Jakby tego było mało pod ścianami piętrzą się kilkumetrowe stosy kości i czaszek.


W mieście oprócz kościoła rodem z horrorów jest też sporo innych zabytków, m.in. dwie duże katedry, liczne kościoły, kolegium jezuickie. Katedrę wybudował lokalny cech górników, żeby Kutna Hora mogła przyćmić sławę konkurencyjnej praskiej katedry św. Wita, moim zdaniem prawie się udało. Dalszym przystankiem był Olomuc. Jedno z największych miast czeskich, zabytkowe i stare. Zatrzymałem się tu by zobaczyć tzw. morową kolumnę, nie mogłem jej znaleźć więc udałem się do największego zabytku tego miasta - katedry św. Wacława.

W tym momencie postanowiłem przyspieszyć nieco całą wycieczkę, zwiedzanie nawet drobnych rzeczy w poszczególnych miasteczkach zajmuje naprawdę masę czasu, wszędzie trzeba dojechać, często są to miejscowości nie do końca po drodze w kierunku w którym generalnie się udajemy, znaleźć odpowiedni parking, połazić po mieście aby znaleźć te wszystkie zabytki które wcale niekoniecznie są akurat tam gdzie zaparkowaliśmy, od czasu doi czasu wjedziemy nie w tą uliczkę co trzeba i potem traci się dużo czasu na powrót, wszystko to zabiera po parę godzin na jedno miasteczko. Poza tym po kilku dniach "czeskich" nasyciłem się tym krajem w pełni i postanowiłem ostro ruszyć na południe. Do wieczora była już tylko ostra jazda, więc nie mam zdjęć. Koło północy po kilkuset kolejnych km musiałem zrobić nocleg, po ciemku szukanie jakiegokolwiek campingu mijało się z celem, zresztą zmęczenie dawało o sobie znać. Rozbiłem namiot na jakiejś dużej stacji paliw połączonej z hotelem. Noc minęła tym razem spokojnie ale pobudka była dość wczesna - gdzieś tak o świcie obudziły mnie głosy właściciela, okazało się że (nieogrodzony) trawnik za stacją który sobie upatrzyłem był jakimś lokalnym ujęciem wody - cóż, w środku nocy, po ciemku trawnik jak trawnik. Szybko się zwinąłem i udałem w dalszą drogę.

Slovenská republika

W Czechach motocykle są zwolnione z konieczności wykupu winiet, zaryzykowałem i zastosowałem tą samą zasadę również na Słowacji. Na szczęście okazało się że tutaj jest podobnie, Słowację mimo sporych korków w okolicach większych miast przejechałem bez kłopotu, pozostawiając z boku Bratysławę.


Magyar Köztársaság

Dotarłem do granicy węgierskiej. Napis powyżej to oryginalna nazwa tego państwa, chyba nie do wymówienia. Aby doświadczyć choć trochę tego kraju postanowiłem ominąć płatną autostradę i pojechać lokalnymi trasami w kierunku na Zalaegerszeg [fajne te ich nazwy, no nie ]. Pomysł był niezły, tyle tylko że oznaczenie węgierskich dróg, pomijając już nawet kosmiczne brzmienie tutejszych miejscowości, pozostawia niestety sporo do życzenia. Straciłem z godzinę na próbach wyjechania z jakiegoś miasta w pożądanym kierunku, pytani o drogę Węgrzy nie rozumieli żadnego języka z wyjątkiem swojego własnego. Oznaczenie dróg było beznadziejne i doprowadziło mnie w końcu na niechcianą autostradę, którą zjechałem na najbliższym zjeździe z powrotem na moją drogę lokalną. Węgry wspominam jako dość mozolną przeprawę, gdyż dzień był wyjątkowo upalny, do tego bezwietrznie. Trasa w zasadzie monotonna i nieciekawa, droga taka sobie, mijane miasteczka biedne, brudne i zaniedbane. Wyraźnie widać skutki kryzysu w tym kraju, który pod wieloma względami przypominał mi Polskę. Zupełnie inny świat niż urządzone "z niemiecka" Czechy.


Republika Slovenija
Pod koniec dnia ukazała się Słowenia którą musiałem przejechać by dostać się do granicy chorwackiej. Tutaj miałem nieprzyjemny incydent z tamtejszymi służbami - przed samym przejściem próbowałem, tak jak na każdej poprzedniej granicy, wykonać foto tablicy z oznaczeniem państwa jednak pogranicznicy się wściekli i kazali usunąć fotografię. Podobnie jak na Węgrzech był pewien problem z komunikacją - ani po angielsku, ani niemiecku, ani po rosyjsku czy polsku nie za bardzo szło się dogadać. Tutaj po raz pierwszy wzbudziłem też zdziwienie, samotnych wędrowców z odległej o jakieś tysiąc km Polski widocznie nie ma za wielu. Na upartego Polaka nie ma jednak rady, fotografię o którą mi chodziło wykonałem i tak, tyle że w innym miejscu . Mimo że zapadał wieczór postanowiłem jechać do oporu, ile się da, mając nadzieję że jakoś dotrę do wybrzeża Chorwacji.


Republika Hrvatska
Wjechałem w nocy, więc zdjęć nie ma za wiele. Z racji dużego dystansu jaki miałem jeszcze do przebycia w nocy nie było mowy o błąkaniu się po wiejskich dróżkach, jedynym wyborem była autostrada. Również i tutaj wzbudziłem zainteresowanie samotną podróżą, po czym pewien miły pan próbował mnie oszukać naliczając podwójne opłaty za autostradę. Cóż... widocznie tubylcy lubią sobie dorobić. Jako że droga prowadziła pośród gór miałem możliwość pojeżdżenia wielokilometrowymi tunelami przebijającymi co wyższe szczyty na wylot. Te wielokilometrowe tunele pod górami są czymś powszechnym w południowoeuropejskich krajach, na mnie zrobiły duże wrażenie. Mimo że zdobyłem już pierwsze szlify jazda nimi wciąż mnie fascynuje.

Po północy dojechałem w końcu do położonej nad samym Adriatykiem Rijeki, dużego miasta Istrii. Autostrada się skończyła za to zaczął się problem z noclegiem, wszystkie w miarę płaskie skrawki terenu były zabudowane, poza nimi nachylenie terenu było tak duże że nie dało się nic rozbić, kto był wie jak tam jest ciasno. Zresztą była noc, co jeszcze utrudniało całą sprawę. Mimo zmęczenia postanowiłem jechać dalej poza miasto i szukać campingu. Chyba ze 2 godziny błądziłem po wąskich portowych uliczkach zatoki Kvarone, po ciemku musiałem chyba gdzieś źle skręcić z głównej drogi i potem nie mogłem wyjechać, w końcu jakoś się udało, okazało się jednak że najbliższe campingi z mojego przewodnika zostały zlikwidowane, pojechałem do następnego i kolejnego, w końcu dotarłem do dużego campingu w miejscowości Medveja. Miejsce okazało się bardzo sympatyczne, ceny dostępne, więc zostałem tam dłużej na odpoczynek po wcześniejszej tułaczce i niewygodach. Za dnia okazało się dlaczego wszystkie namioty na polu skupiły się wokół drzew - miejsca campingowe pod drzewami są bezcenne, chorwackie słońce praży w sierpniu niemiłosiernie i bez osłony ciężko wytrzymać w piekarniku w jaki przemienia się nasz namiot. Za to kąpiel w tutejszych ciepłych, czystych wodach Adriatyku to sama przyjemność. Woda - jak widać na foto - kryształ, aczkolwiek nie w całej Chorwacji jest taka czysta. W trakcie pływania wokół nas krążą ławice tutejszych ryb, zaciekawione zamieszaniem.
Ulgą w nieznośnym upale były popularne w tu piwa bezalkoholowe - Ożujsko i Karlovaćko. Po kilku dniach coli i słodkich soków już miałem powyżej uszu, więc wielkiego wyboru nie było. Co dziwne w każdym sklepie pytano mi się po 3 razy z niedowierzaniem czy na pewno chcę bezalkoholowe, Chorwaci, mimo że prawie każdy czymś tu jeździ, choćby skuterem czy rowerem, najwidoczniej niespecjalnie przejmują się promilami za kierownicą. Poniżej widać tradycyjną architekturę nadmorskich miasteczek. Wąskie uliczki, ultraciasna zabudowa - nie wiem jak oni się tutaj mieszczą,



Prawie wszystkie chorwackie, nadmorskie drogi są dobrej jakości, ale składają się głównie z zakrętów. Są zwykle wydrążone w zboczach gór, strome i niebezpieczne aż proszę o wypadek nieostrożnego kierowcę. Z racji ciągłych zakrętów chcąc nie chcąc jedzie się dość wolno. Emocji dostarcza zwłaszcza jazda na skraju zbocza jeśli nie jest zabezpieczone żadną barierką, co wcale nie należało do rzadkości. Co jakiś czas widywałem kamienne słupki jakimi zabezpiecza się brzegi przepaści noszące ślady kolizji, albo w ogóle wyłamane i połamane drzewa na zboczu kilkadziesiąt metrów poniżej... Mimo to tubylcy, zwłaszcza szaleńcy na skuterach, jeżdżą tu sobie z prawdziwie bałkańską brawurą, nie zważając na samochody, pieszych czy strome zbocza gór. Z racji wyjątkowo wąskich dróżek powszechnym zjawiskiem są korki, zwłaszcza w miejscowościach turystycznych. Nie przeszkadza to skuterowcom przepychać się wszelkimi dostępnymi przestrzeniami między autami, a jeśli tam się nie da to choćby i po chodniku. Ja z półmetrowymi torbami po bokach musiałem być nieco ostrożniejszy, nie wszędzie dało się zmieścić.



Dalsza droga wiodła leniwie na południe, z racji pięknych widoków zdecydowałem się dalej podróżować słynną magistralą adriatycką. Mijałem kolejne chorwackie miasteczka. Widoki naprawdę jak z pocztówek, raj dla motocyklisty.




Rijeka i port. W Rijece warto zobaczyć stare miasto, polecam też lokalną galerię handlową w której podają doskonałe spaghetti (sp. arabica), o dziwo dużo lepsze niż to co serwowano mi we Włoszech. Zabytki Rijeki są natomiast przereklamowane, zrujnowane i niezbyt ciekawe. Wraz z wjazdem do Chorwacji problemem okazał się strój motocyklowy - w porze letniej było tu tak gorąco, że jazda w pełnym umundurowaniu mimo zdjętych ocieplaczy a nawet membran, maksymalnie otwartej wentylacji i podwijania czego się tylko dało, była udręką. Zwłaszcza postoje. Postanowiłem coś z tym zrobić gdyż dużo drogi jeszcze przede mną. Zakupiłem krótkie spodnie i ochraniacze dla rolkarzy na nogi (niestety innych nie było, zaopatrzenie w gadżety motocyklowe jest tutaj bardzo słabe a lokalni motocykliści w ogóle nie dbają o ochronę i najczęściej radośnie pędzą w samych slipach). W rozpiętej do połowy kurtce dało się jeszcze jakoś wytrzymać. Przez resztę podróży w tym klimacie spodnie leżały sobie więc jako nadbagaż.


Kilkanaście km za Kraljevicą opuściłem magistralę i udałem się na zwiedzanie wysp Kvarneru. Zwiedziłem Krk, a potem koleje wyspy - Cres i Losnij, na które trzeba już było płynąć statkiem Jadrolinii. Dokładnych cen już nie pamiętam, ale były stosunkowo wysokie. Mimo to warto. Krajobraz wysp różni się od kontynentu. Nagie skały, cherlawa roślinność, brak turystów i pojazdów, pustka i dzicz przez wiele dziesiątek kilometrów, wyspy są prawie niezamieszkane. Dobrze, że wyruszając na wyspy miałem pełny bak bo stacja paliw była może jedna, może ze dwie.



W końcu dojechałem do miejscowości Mali Losnij, jednej z niewielu osad tutaj, dalej było już tylko morze. Zgodnie z planem stąd miał odpływać kolejny statek którym wrócę na kontynent. Okazało się, że owszem kursuje, ale dopiero następnego dnia po południu... Tymczasem szybko zapadał zmrok więc trzeba było szybko szukać miejsca na nocleg. Do wyboru był tylko camping typ "niemiecki" - cztery gwiazdki, luksus, niebotyczne ceny i gromady hałasujących przed telewizorami Niemców oglądających mecze. Zdecydowałem się więc znów na doświadczanie przyrody Chorwacji w całej pełni. Szybka kąpiel w morzu, skomplikowana próba umycia się w morskiej wodzie przy której za nic w świecie nie mogłem się namydlić. Nocleg pod gwiazdami 3 metry od bijących łagodnie fal Adriatyku i zimne Ożujsko na zakończenie upalnego dnia to jest to



Ponieważ prom odpływał dopiero późnym popołudniem postanowiłem że szybciej będzie trochę się wrócić. Dalsza droga wiodła mnie ponownie na południe, magistralą adriatycką wzdłuż gór Velebitu. Od czasu do czasu zjeżdżałem z głównych szlaków by zapuścić się trochę głębiej w maleńkie wioski położone na zboczach gór. Turyści tam nie zaglądają a miejscowi żyją znacznie skromniej niż na samym wybrzeżu. Kolejnym większym przystankiem był średniowieczny Senj. Uliczki tradycyjnie tak wąskie że nawet rower miałby poważne problemy. Nad miastem góruje starożytna twierdza wywodząca się jeszcze z czasów rzymskich.





Stamtąd udałem się do wsi Gradina skąd statkiem popłynąłem się na wyspę Pag, ostatnią z wielkich wysp Kvarneru, skalistą i jałową. W międzyczasie poznałem kolejnego moto-turystę ze Słowenii. Okazuje się że Słoweńcy sami mając ograniczony dostęp do morza masowo wykupują sobie letnie dacze w sąsiedniej Chorwacji. Drahoslav, bo tak miał na imię, opowiadał mi o urokach czarnogórskiego parku narodowego, po zakończeniu zwiedzania Chorwacji postanowiłem go odwiedzić.


A jak żyją, gdzie mieszkają i czym jeżdżą tacy zwykli, rodowici Chorwaci, nie związani z turystyką? Zobaczcie sami. Od czasu do czasu, zwłaszcza na południu kraju widać ślady niedawnej wojny.



W końcu dotarłem do Zadaru, dawnego rzymskiego miasta na terenach dzisiejszej Chorwacji. Nocleg wypadł na jedynym w okolicy campingu, tuż nad brzegiem morza. Niestety to już nie to samo morze co w okolicach Rijeki - mętna i zimna woda, glony, kąpiel zaliczyłem ale nie należała ona do przyjemności. Ponieważ nieoczekiwanie skończył się smar do łańcucha a nie miałem już nic w zapasie priorytetem był jakikolwiek sklep motocyklowy. W końcu znalazłem, duży sklep w samym centrum, jednak zaopatrzenie mocno rozczarowuje - chińska tandeta i niewiele ponadto. Prawie żadnych części i płynów eksploatacyjnych. Po długich poszukiwaniach sprzedawca na szczęście odnalazł jakiś smar do łańcucha i mogłem kontynuować podróż. Sądząc po stanie zaopatrzenia nie jestem pewien czy ktokolwiek przejmuje się tu stanem sprzętu na którym jeździ...
Tutejsze stare miasto wręcz kipi od wielkiej ilości starożytnych zabytków. Ciekawostką Zadaru były tzw. morskie organy - specjalne tunele wydrążone skałach na których opiera się miasto, które napełniając się wodą w rytm fal grają dziwne pieśni..


Dalej udałem się do parku narodowego Paklenica, słynącego z niesamowitych widoków, nieskażonej przyrody i wodospadów. Niestety do wodospadu można było się dostać wyłącznie pieszo, po 2-godzinnej (w jedną stronę) wspinaczce górskim szlakiem, na dodatek u stóp szlaku nie przewidziano parkingu, więc tym razem sobie odpuściłem. Kolejny przystanek stanowił Sibenik. A w nim m.in. górujący nad miastem Zamek Anioła, Katedra św. Jakuba i sporo innych zabytków. W przeciwieństwie do innych znanych miast Chorwacji, np. przejętego od rzymian Zadaru czy Senj, Sibenik jest najstarszym miastem rodowym Chorwatów na wschodnim wybrzeżu Adriatyku.
Komu w drogę temu czas. Pora ruszać. Po drodze widziałem dziwne konstrukcje na morzu, od miejscowych dowiedziałem się że są to ponoć hodowle małży.




Kolejny przystanek - Trogir, jedno z najpiękniejszych miast jakie widziałem w Chorwacji, ustępuje urokiem jedynie Dubrovnikowi, i to niewiele. Założone tym razem przez Greków. Na szczególną uwagę zasługuje starówka, niewielka, ale pięknie zachowana i nietknięta praktycznie od czasów średniowiecznych. Ciekawszymi budowlami jest twierdza Kamerlengo, loggia miejska-antyczny sąd, i dwa pałace. Oczywiście wszędzie tłumy turystów i totalny brak miejsc parkingowych. Nocą dotarłem do wsi Diwulje, gdzie na bardzo miłym campingu spędziłem noc. Camping wyjątkowo przyjazny - po godz. 8 recepcja była na głucho zamknięta chociaż bramy wjazdowe otwarte całą dobę, więc wjechałem bez kłopotu. Jako że otwierali recepcję dopiero o 10 dnia następnego, kiedy to dawno byłem już w trasie, tę noc miałem gratis



Następny był Split, drugie co do wielkości miasto Chorwacji po Zagrzebiu oraz największe i najważniejsze miasto krainy historycznej Dalmacji. Dziś po prostu wielkie miasto, obiekt raczej przemysłowy niż turystyczny. Atrakcją turystyczną jest zabytkowa starówka. Ciekawostką jest, że całe stare miasto w przeszłości stanowiło jeden obiekt - pałac cesarza Dioklecjana. Warte zobaczenia są jego wnętrza, podziemia, skarbiec i wieża zegarowa, oczywiście wszystkie płatne ekstra . W skarbcu znajdują się ucięte głowy i kości świętych, oprawione w srebrne "pojemniki" odpowiadające kształtem danej głowie. Jak zwykle we wszystkich ciekawszych obiektach - całkowity zakaz fotografowania.




Ostatni długi odcinek tego dnia, jadę na sam południowy kraniec Chorwacji. Jest coraz cieplej i coraz bardziej "pustynnie". Zamiast zwykłych drzew coraz częściej widać palmy. Pomysł z zamianą spodni na krótkie szorty plus ochraniacze pozwolił mi na w miarę normalną jazdę w tych upałach, jednak odsłonięte obszary nóg mam już mocno popalone słońcem, cierpi zwłaszcza prawa noga nieustanie przypiekana do żywego. Z drugiej strony w długich motocyklowych spodniach nie sposób tu wytrzymać. Z dostępnych materiałów zaimprowizowałem sobie w końcu opatrunek na całą nogę, żeby nie ryzykować powikłań z powodu poparzeń skóry.



W którejś z nadmorskich miejscowości Chorwaci wystawili pomnik....turystom, tłumnie odwiedzającym ich kraj. Gdyby nie turystyka kraj ten podobnie jak reszta b. Jugosławii, byłby na skraju nędzy, poza pięknymi widokami, morzem i krajobrazem właściwie nic tu nie ma.

Krótko potem miałem jedyny podczas całej podróży kłopot z motocyklem. Chcąc wykonać zdjęcie zjechałem na pobocze, na postoju mocno obciążony motor się przewrócił. Nic się nie stało, żadnych uszkodzeń ani rys, cały ciężar miękko spoczął na sakwach i handbarach tyle tylko że nie byłem potem w stanie go podnieść, sypkie podłoże powodowało że koła się przesuwały, nie miały oparcia. Poza tym razem z ładunkiem był zdecydowanie zbyt ciężki dla jednej osoby. W pobliżu nie było nikogo kto mógłby pomóc, a przejeżdżający turyści nie chcieli się zatrzymać. Ubrałem więc kamizelkę podobną do policyjnej, wyszedłem na drogę i w tym stroju już bez problemów zatrzymałem pierwszy z brzegu samochód polecając przygodnemu niemieckiemu kierowcy pomoc "policji". Chyba się nawet nie zorientował że owa "policja" zamiast po chorwacku mówi po rosyjsku.

Dalsza podróż minęła już bez problemów. Wieczorem zawitałem do Dubrovnika. Najpiękniejsze miasto Chorwacji zwiedzałem dwukrotnie, najpierw wieczorem, potem ponownie rano. Wieczorem chyba nawet fajniej to wszystko wygląda, ładnie podświetlone, i nie ma takich tłumów. Niesamowite wrażenie, chyba nawet większe niż samo miasto, robi wjazd na starówkę. Do głównej bramy wiedzie specjalnie wykuty w skale korytarz obronny potężnej, średniowiecznej fortecy. Cechą najbardziej dodającą miastu uroku jest to, że dzięki wyjątkowo potężnym murom obronnym nigdy nie zostało ono zdobyte i zniszczone, a w związku z tym zachowało się w całości dokładnie tak, jak wyglądało w czasach średniowiecznych. W wyżej położonych fragmentach miasta w labiryntach wąziutkich, nieoznaczonych uliczek rzadko odwiedzanych przez turystów żyją tak jak przed wiekami skromni, zwykli mieszkańcy Dubrovnika.





Црна Гора

Pojechałem jeszcze dalej na południe. Chorwacja się skończyła. Skręciłem na wschód i przez Hercegowinę (południowa część BiH) dojechałem do Czarnogóry. Na granicy z Hercegowiną musiałem wykupić dość drogą, obowiązującą już tylko w kilku państwach zieloną kartę. Czarnogóra nazywa się tak nie bez powodu, ten kraj niemal w całości pokrywają bardzo wysokie góry, jakiekolwiek osady ludzkie są tutaj rzadkością. Wraz z przekroczeniem gór Velebit zrobiło się naprawdę zimno, musiałem założyć kompletny strój i wpiąć ocieplacze. I pomyśleć że zaledwie 100km dalej, na chorwackim wybrzeżu upały a tutaj zimno jakby już była jesień.





Kraj ten jest bardzo zapóźniony cywilizacyjnie, najpopularniejszym autem jest tu rozpadający się vw golf, rocznik 1974. W wielu miejscach widać porzucone domy, pomniki zwycięstw wojennych i ślady zniszczeń. Jadąc przez ten kraj miałem wrażenie że przeniosłem się w czasie do PRL-u z lat 70-tych. Na jedynej napotkanej stacji paliw zatankowałem do pełna, tak na wszelki wypadek. Jak się okazało postąpiłem słusznie, bo dalej nie było w ogóle żadnych stacji. Popularna u nas etylina 95 jest tu szczytem luksusu, krajowcy tankują tańsze odmiany 92 lub 87.


W końcu dotarłem do jez. Pivsko i od tego miejsca zaczęła się prawdziwa czarnogórska przygoda. Dalsza trasa wiodła skrajem bardzo wysokich gór, w znacznej części z braku miejsca została po prostu wykuta w skale. Co kilkaset metrów był tunel, ale nie taki jak w Chorwacji czy Włoszech, pięknie oświetlony i widoczny. Wjeżdża się w całkowitą ciemność, zero jakiegokolwiek oświetlenia, takie tunele potrafią mięć nawet kilka km długości, więc jedzie się jak w kopalni w której wyłączono prąd. Wrażenie jest piorunujące. Trzeba uważać, od czasu do czasu w tych tunelach od stropu oderwie się jakiś głaz albo kupa gruzu i leży sobie na środku jezdni nie niepokojona przez nikogo... . Nie mam dużo zdjęć z tego terenu bo zbliżał się wieczór a droga zrobiła się tak kręta i niebezpieczna że musiałem jechać bardzo wolno i miałem obawy czy dam radę pokonać tę trasę do nocy. Nie było też prawie żadnych miejsc gdzie możnaby zatrzymać moto, nie ryzykując wypadku, wykuta w skale półka mogła pomieścić samą tylko drogę. Od tego jeziora nie było już w ogóle żadnych ludzkich siedzib, tylko wysokie, dzikie góry. Podróżnik jest tu zdany tylko na siebie. Ruch pojazdów to jeden samochód na godzinę. Stacji paliw w całych górach nie ma wcale. W połowie drogi dotarłem do olbrzymiej tamy, jej ściany miały chyba ze 200m w dół. Widoki niesamowite, jak z "Władcy pierścieni" Tolkiena. I znowu - tunel za tunelem, kawałek urwiska, skalna półka i znowu tunel, i kolejny i następny. Jest ich coś koło setki ułożonych jeden tuż za drugim. Trzeba uważać bo wiele dróg jest w ogóle niezabezpieczonych, jeden zły ruch i lądujesz na dnie przepaści. Droga wlecze się bardzo powoli, prędkość podróżna nie więcej jak 40km/h.





Босна и Херцеговина

Chciałem cyknąć fotkę z państwową tablicą bośniacką ale takowej na granicy zwyczajnie nie było. Tutejszym pogranicznikom - w odróżnieniu od służbistów z granicy chorwacko-bośniackiej - nawet nie chciało się sprawdzać dokumentów. Droga zrobiła się strasznie kiepska - jedna z głównych dróg kraju okazała się dziurawą, szutrową ścieżką. Na tej drodze miałem zabawne zdarzenie - jadę sobie spokojnie przez las a tu nagle za mną lokalna policja na sygnale, wąsko i stromo, zatrzymać się nie ma gdzie, jadę powoli i ostrożnie bo droga coraz gorsza, a oni ciągle za mną, wciąż na sygnale. Zatrzymałem się w końcu gdzieś na poboczu drogi i wtedy okazało się że po prostu wieźli jakiegoś oficjela a droga była na tyle wymagająca, że zwyczajnie nie byli w stanie jechać szybciej niż ja.




Stada zwierząt chodziły tu sobie luzem po szosie, nie pilnowane przez nikogo. Tuż przed zmrokiem dotarłem w końcu do pierwszej wsi i wprosiłem się do bośniackich gospodarzy prowadzących jakiś bar na nocleg u nich w ogrodzie. Ceny były niskie i postanowiłem popróbować lokalnych potraw. Niestety nie szło się dogadać z Bośniakami w żadnym języku, rozumiem że nie znali angielskiego czy niemieckiego ale nawet rosyjski i polski były barierą nie do pokonania. Ja z kolei nie łapałem ani w ząb bośniackiego. W końcu zaprowadzono mnie do kuchni i sam wybierałem sobie co będę jadł. Dostałem jagnięcą zupę (tzw. çorba) z pasących się tuż obok namiotu owiec i kawałek pieczeni, też z owiec, tradycyjny bośniacki obiad. Nie bardzo mi to smakowało, ale cóż - nic innego i tak nie mieli.

Dalsza droga przez Bośnię, znów jechałem przez dzikie górskie rejony. Podobnie jak w Czarnogórze kraj jest zapóźniony cywilizacyjnie, dużo porzuconych domów i wciąż obecne ślady wojny. Specyficzną cechą tych terenów był lokalny small biznes - przydrożna sprzedaż krowich skór. Często można było też spotkać charakterystyczne wystawne i nie pasujące do skromnej rzeczywistości groby, porozrzucane w różnych dziwnych miejscach. W Bośni należy bardzo uważać gdzie się stąpa - kraj wciąż pokrywają niezabezpieczone pola minowe.






Bośnia i Hercegowina to kraj muzułmański, dominującą religią jest islam. Korzystając z okazji odwiedziłem cmentarz muzułmański oraz trochę z duszą na ramieniu poszedłem do meczetu na odbywającą się akurat mszę. Do meczetu wolno wejść jedynie bez obuwia, buty zostawia się w przedsionku w specjalnych szafach. Kobiety i mężczyźni są rozdzielani, mają nawet osobne wejścia, kobietom wolno przebywać tylko w wydzielonym maleńkim pomieszczeniu na tyłach meczetu. Co ciekawe wewnątrz była ogólnodostępna łazienka. Nabożeństwo było w dwóch językach, arabskim i bośniackim. Z tego drugiego języka dzięki znajomości rosyjskiego co nieco rozumiałem, w skrócie: tutejszy Imam grzmiał na państwa UE i podburzał ludzi przeciwko zachodowi. Zostałem chyba omyłkowo wzięty za nawróconego na islam, więc mimo gniewnych spojrzeń spod co niektórych oczu na pożegnanie dostałem płyty z modlitwami po arabsku.





W dalszej drodze krajobraz z górzystego przeszedł w rozległe stepy, puste i jałowe, ludzkie siedziby stanowiły tu rzadkość. Po drodze odwiedziłem wodospady Jajce.




Przejechawszy całą Bośnię ponownie dotarłem do Chorwacji, gdzie zamierzałem dostać się do słynnego rezerwatu przyrody w Plitvicach. Ponowny przejazd przez góry Velebit okazał się jednak trudnym i żmudnym zadaniem, co innego turystyczna magistrala adriatycka a co innego lokalne bardzo kręte i wąskie dróżki lokalne przez góry. Na domiar złego w wielu miejscach na asfalcie leżały kamienie z osypujących się górskich zboczy, trzeba było uważać żeby nie najechać. Prędkość max mimo moich wysiłków nie więcej jak 40-50 km/h, więc mimo niezbyt dużej odległości jechałem tu ładnych parę godzin. Ruch uliczny w tych terenach w odróżnieniu od turystycznych rejonów kraju praktycznie nie istnieje. W końcu dojechałem w okolice rezerwatu, który zwiedziłem następnego dnia. Ciąg jez. Plitvickich to prawdziwy cud natury, jego największą atrakcją jest 16 jezior krasowych połączonych ze sobą licznymi wodospadami, w tym największy wodospad w tym kraju. Po rezerwacie można poruszać się za pomocą kolejki i statku, jest tu naprawdę duży obszar do zwiedzenia. W krystalicznie czystych wodach pływały ławice ryb, które było wyraźnie widać nawet na dużych głębokościach. Podpływały do zwiedzających dając się nieomal dotknąć.





Następnie udałem się na zwiedzanie Istrii, ponownie odwiedzając ciepłe i czyste plaże Medveji. Odpocząwszy tutaj przez parę dni zajechałem do kolejnego, dawnego rzymskiego miasta z czasów antycznych - Pula, gdzie znajduje się słynny amfiteatr wybudowany na wzór rzymskiego koloseum. Potem przez Słowenię dotarłem do ostatniego etapu mojej podróży - północnej Italii.


Italia

Wieczorem rozbiłem obóz w okolicy Wenecji i udałem się na zwiedzanie miasta. Ceny w tym rejonie znacznie odbiegają od tego co oferują kraje b. Jugosławii, jest drogo a na dodatek Włosi na każdym kroku oszukują przy naliczaniu rachunku. Przykładowo rejestrując się na campingu na tablicy informacyjnej wypisane są ceny, jednak gdy przychodzi do płacenia okazuje się że doliczają jeszcze drugie tyle (podatek, opłaty lokalne, parking itp.) o czym rzecz jasna nie było mowy na wstępie. Tak samo w restauracji, w karcie dań figuruje jedna cena, a płacimy inną, z doliczonym np. sosem do mięsa, miejscem siedzącym, obsługą itp. Ceny nawet za krótki przejazd autostradą bardzo wysokie, choć tutejsze autostrady to żadna rewelacja, zatłoczone i pełne tirów. Można płacić kartą, ale w razie problemów z połączeniem dostajemy wydruk z nr konta. Ponieważ włoskie i polskie służby drogowe nie współpracują ze sobą takie rachunki nie są jednak egzekwowane
Wenecja jest zdecydowanie najpiękniejszym miastem jakie miałem na trasie. Miasto zaczęto budować 15 wieków temu na wysepkach i mieliznach zabagnionej laguny. Domy, ulice i place stoją tutaj nie na skałach ale na tysiącach drewnianych pali wbitych w muliste dno laguny. Z powodu braku solidnych fundamentów miasto powoli się zapada (około 1mm rocznie) i od wieków zmaga z powodziami. Mimo postępującego rozkładu wciąż urzeka przepychem, bogactwem. Również i tutaj na wyspie zachował się średniowieczny układ budynków, uliczek. Przekonałem się o tym już pierwszego wieczora kiedy to wracając nocą zagubiłem się kompletnie w labiryncie wąziuteńkich, łudząco podobnych do siebie uliczek. Zresztą nie ja jeden, widziałem wielu spanikowanych turystów krążących bezradnie po mieście nie mogących wyjść z tego labiryntu. Mapy na niewiele się tutaj przydają gdyż większość uliczek wygląda identycznie, krzyżując się co chwila we wszystkich kierunkach a wysokie budynki uniemożliwiają orientację. Warto odwiedzić Piazza San Marco i rozmieszczone woków niego najważniejsze zabytki Wenecji, m.in., Basilica di san Marco, Palazzo Ducale, bilety jak wszystko tutaj nie są tanie a do kasy ciągną się dosłownie kilkusetosobowe kolejki. Specjalne karty miejskie upoważniają do wejścia także do innych, wybranych zabytków miasta. We wnętrzach tradycyjnie całkowity zakaz fotografowania. Na terenie miasta funkcjonuje całe mnóstwo muzeów, zabytkowych kościołów oraz tysiące maleńkich sklepików i restauracyjek. Można również popływać sobie wodnymi "ulicami" korzystając z tramwaju wodnego, licznych gondoli i motorówek. W ścianach domów dość częstym widokiem są kapliczki z wizerunkami różnych świętych. W centrum miasta odwiedziłem kilka pracowni artystycznych, gdzie tutejsi rzemieślnicy ręcznie wytwarzają słynne weneckie maski z paper mache, cena za sztukę - nawet 1000zł.








Poniżej kilka obrazków jak żyją zwykli Wenecjanie. Wenecja jest latem bardzo gorącym, dusznym i parnym miejscem, nie jest tu zbyt czysto więc miasto czuje się już z daleka. Zresztą zamiłowanie do porządku i czystości nie jest chyba dominującą cechą Włochów. Było to jedyne miejsce na całej trasie wędrówki gdzie nie mogłem nocą zasnąć z gorąca, nawet po rozebraniu się do rosołu i położeniu w namiocie na gołej ziemi wysoka temperatura i wilgotność nie dawała zasnąć. Ponieważ wewnątrz miasta nie ma normalnych ulic ani żadnych pojazdów śmieci i całe zaopatrzenie transportuje się tu tak jak przed wiekami - na łodziach i ręcznych wózkach.



Po kilku dniach w północnych Włoszech opuściłem ten kraj i wczesnym rankiem udałem się w kierunku majaczących na horyzoncie Alp. Planowałem wyjechać już przed świtem, jednak nocą camping był zamknięty i nie mogłem się z niego wydostać. Po przepastnych i dzikich szczytach Czarnogóry czy Bośni Alpy to była pestka, świetne drogi, piękne widoki, niesamowicie wyglądające górskie rzeki w kolorach błękitu.



Republik Österreich
To już zupełnie inny świat, niemiecki porządek, cywilizacja, supermarkety. Austrię pokonałem dość szybko, rewelacyjne drogi, mały ruch, tanie autostrady (zamiast bramek opłat - niedroga winieta). Dojeżdżając do Wiednia jechałem po autostradach które miały chyba z 10 albo 12 pasów ruchu. Miałem zamiar zatrzymać się na dłużej w Wiedniu, jednak po półtorej godziny uciążliwego przepychania się w wiedeńskich korkach w temperaturze 45 stopni miałem wszystkiego serdecznie dosyć i postanowiłem zostawić to na inną okazję. Trafiłem chyba akurat na okres rekordowych upałów.




Pod wieczór wjechałem do Czech, kolejne godziny na autostradach i po zmroku byłem już w kraju. Wjazd do Polski gdzieś okolicach Raciborza był dla mnie, przywykłego przez te 3 tygodnie do lepszych dróg i kulturalnych, spokojnie jadących kierowców, szokiem. Ciemne, w ogóle nie oświetlone nadgraniczne polskie drogi o koszmarnej w stosunku do czeskich, austriackich czy nawet chorwackich jakości, dziury, mocne koleiny, frezowana nawierzchnia, pełno tirów i kierowców o nazbyt ułańskiej fantazji, no cóż... czasami naprawdę jechałem z duszą na ramieniu. Na dodatek główna droga była akurat w remoncie i musiałem nadrabiać dodatkowe kilkadziesiąt km jadąc objazdami przez jakieś wioski. Jedynie dość dobre oznakowanie i dobrze zaopatrzone stacje paliw były jakąś pociechą. Jechałem całą noc i z pierwszymi promieniami słońca dotarłem do domu. Tego dnia pobiłem swój rekord: 1200km non-stop i 21 godzin w siodle.

Ponieważ akurat zaczynał się się festiwal rycerski Grunwald 2010 w drodze powrotnej zajechałem na pola Grunwaldu i zostałem tam do końca tej niezwykłej imprezy. Dla zainteresowanych podpowiem, że najciekawiej jest wieczorami, kiedy nie ma tłumów turystów - rycerze i ich damy siedzą przy ogniskach, biesiadują, śpiewają, wszystko w klimacie z epoki.




Wyprawa trwała łącznie niecałe 3 tygodnie, przejechałem samotnie ponad 7 tys. km, wykonałem około 1500 zdjęć, z czego jedynie niewielką część tutaj publikuję. Z racji oszczędnego gospodarowania funduszami udało mi się zmieścić między 2,5 a 3 tys. zł. Motocykl przygotowany wcześniej do wyjazdu ani razu mnie nie zawiódł.

Ostatnio edytowane przez TDM900 : 08.02.2011 o 20:17
TDM900 jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 07.02.2011, 15:40   #4
TDM900


Zarejestrowany: Feb 2010
Posty: 29
Motocykl: Vstrom650"xt"
TDM900 jest na dystyngowanej drodze
Online: 13 godz 35 min 6 s
Domyślnie

Hej, dużo wyświetleń strony a nikt nic nie pisze, zapraszam do podzielenia się wrażeniami z lektury.
To był w sumie mój debiut w długiej, dalekiej turystyce na ten rok planuję dwie kolejne wyprawy.

Przy okazji zobaczcie, 10 lat temu podobny wyjazd to było wydarzenie które prezentowano w ogólnopolskich wiadomościach : http://www.youtube.com/watch?v=eP4YOL_jjZo
TDM900 jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 07.02.2011, 22:40   #5
Bartasso


Zarejestrowany: Sep 2010
Miasto: Poznań/Złotów
Posty: 355
Motocykl: CRF1000/CRF300
Bartasso jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 15 godz 57 min 55 s
Domyślnie

witam kolegę z piły
czytałem twój opis na stronie pilskiej husarii
do zobaczenia na Włóczykiju bądź Jesiennym
__________________

Bartasso jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 07.02.2011, 23:55   #6
jorge
Autobanned.
 
jorge's Avatar

Zapłaciłem składkę :)

Zarejestrowany: Feb 2009
Miasto: Wawa
Posty: 5,237
Motocykl: Tesco
Przebieg: 45 555
jorge jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 3 tygodni 5 dni 7 godz 20 min 40 s
Domyślnie

Nikt nie pisze - bo czytają, a jest co

PS
Mapę doklej jakową ;]
jorge jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 08.02.2011, 11:22   #7
TDM900


Zarejestrowany: Feb 2010
Posty: 29
Motocykl: Vstrom650"xt"
TDM900 jest na dystyngowanej drodze
Online: 13 godz 35 min 6 s
Domyślnie

chciałbym dołożyć mapę, próbowałem ją zrobić ale google maps nie chce mi wytyczyć trasy przez Bośnię, nie wiem czemu.
TDM900 jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 08.02.2011, 11:30   #8
rambo
 
rambo's Avatar


Zarejestrowany: Mar 2005
Miasto: Wrocław
Posty: 7,450
Motocykl: Nie mam już Afryki
rambo jest na dystyngowanej drodze
Online: 4 miesiące 2 dni 2 godz 39 min 26 s
Domyślnie

Pewnie z tych samych powodów dlaczego nie chce poprowadzić z Turcji do Afganistanu nie prowadzi prze Iran
rambo jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 08.02.2011, 11:57   #9
sambor1965
 
sambor1965's Avatar


Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Warszawa
Posty: 3,668
Motocykl: RD04
Galeria: Zdjęcia
sambor1965 jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 3 tygodni 2 dni 5 godz 18 min 56 s
Domyślnie

Cytat:
Napisał TDM900 Zobacz post
Wyprawa trwała łącznie niecałe 3 tygodnie, przejechałem samotnie ponad 7 tys. km, wykonałem około 1500 zdjęć, z czego jedynie niewielką część tutaj publikuję. Z racji oszczędnego gospodarowania funduszami udało mi się zmieścić między 2,5 a 3 tys. zł. Motocykl przygotowany wcześniej do wyjazdu ani razu mnie nie zawiódł.
Ładnie, ładnie. Trochę się na te Europę rzuciłeś - tak szybko i po japońsku, ale mimo wszystko imponująco. Pokazałeś, że za stosunkowo niedużą kasę można kawałek świata zobaczyć. Słoneczne te foty, przydadzą się zimą.
__________________
Jeśli sądzisz, że potrafisz to masz rację. Jeśli sądzisz, że nie potrafisz – również masz rację.
sambor1965 jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 08.02.2011, 13:39   #10
miroslaw123
 
miroslaw123's Avatar


Zarejestrowany: Mar 2010
Miasto: Kraków
Posty: 527
Motocykl: TA 650
Przebieg: mój?TA?
miroslaw123 jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 4 tygodni 3 godz 17 min 23 s
Domyślnie

Bardzo zgrabnie opisana wyprawa
Cytat:
wykonałem około 1500 zdjęć, z czego jedynie niewielką część tutaj publikuję
Nie liczy się ilość tylko jakość! Dla mnie super
miroslaw123 jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz


Zasady Postowania
You may not post new threads
You may not post replies
You may not post attachments
You may not edit your posts

BB code is Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wł.

Skocz do forum

Podobne wątki
Wątek Autor wątku Forum Odpowiedzi Ostatni Post / Autor
Ameryka Południowa juri bmw adv Przygotowania do wyjazdów 15 27.02.2013 18:45
Tripmaster UK vs Europa robertG7 Wszystko dla Afryki 7 13.01.2012 20:42
[Ameryka Południowa - Styczeń 2010] www.motoamerica2010.pl Big_Brother Trochę dalej 66 13.05.2010 00:04
Ameryka Południowa 2010 Pretor Umawianie i propozycje wyjazdów 10 31.03.2009 18:02


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:30.


Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.