Wróć   Africa Twin Forum - POLAND > Podróże. Całkiem małe, średnie i duże. > Relacje z podróży > Trochę dalej

Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 01.07.2022, 20:07   #1
CeloFan
 
CeloFan's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
CeloFan jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 16 godz 49 min 28 s
Domyślnie



30–ty dzień. 19 maja.

102889 – 103039
150km

Dulab – Wyspa Hengam – Dulab

Telefon pokazuje 4:30. Korzystając z wczesnej pory, uzupełniam notatnik ostatnimi przeżyciami. O siódmej jestem po prysznicu, ogolony i z plecakiem pełnym klamotów fotograficznych. Do kompletu butelka wody. Chciałem zapytać Assada dokąd jechać, żeby wynająć i popłynąć łódką w morze, tylko że zniknął. Jego żona rozumie że go szukam, ale… ona mówi, a jej nie rozumiem.
Wsiadam już na motocykl, kiedy na to przyjeżdża Assad z plackami chlebowymi. Był w sklepie. Nalega, żebym zjadł. Na śniadanie omlet i cieniutki makaron na słodko. Do tego herbata i kawa, którą przyniosłem. Po śniadaniu zasięgnąłem rady co do kierunku. Trzeba pojechać do portu w Shib Deraz, na południu wyspy.
Z łatwością wyszukałem miejsce na mapie GPS.

***

Na razie jest całkiem znośnie. Może już się przyzwyczaiłem do upałów? Nieee. Słońce operuje zza cienkiej warstwy pół przepuszczających światło chmur. Pewnie jest poniżej 30 stopni w cieniu, ale wiem, że pogoda wróci do formy. Z pogardą rzuciłem okiem na ciuchy motocyklowe, wychodząc z pokoju. Zabrałem tylko rękawice, żeby kamera miała się na czym trzymać i kask, bo na dłuższą metę okulary przeciwsłoneczne nie chronią od wiatru i piaskowego pyłu, wyciskających łzy z oczu. Jadę w podkoszulku i przewiewnych spodniach.





Z przerwą na tankowanie, na miejsce bezbłędnie trafiłem za pomocą GPS. Motocykl parkuję tam gdzie samochody, wzdłuż wybrzeża.
— Tutaj — Pokazuje mi dobre miejsce, wyglądający na zmęczonego życiem, pomarszczony człowiek z białym nakryciem głowy. Od razu też zaprasza mnie do biura. W chłodnym, biurowym pokoju, siedzi schludnie ubrany młody człowiek i wydaje bilety. Kupuję jeden dla siebie. Mogę tu zostawić kask i rękawiczki. Korzystam z tej uprzejmości, bo do plecaka się nie zmieszczą. Stary pokazuje jedyne wolne krzesło, jako najlepsze miejsce przechowania bagażu.





Hala, w której przyszło mi czekać na łódź, ma okna od podłogi do sufitu, ale upału nie czuć wcale. Stoją tu dwa potężne jak szafy klimatyzatory dmuchające zimnymi strumieniami powietrza. Rzędami poustawiane, metalowe, nowoczesne krzesła, złączone ze sobą na stałe. Już chcę przysiąść na jednym w odosobnieniu, kiedy woła na mnie młody człowiek. Przysiadam się na to zaproszenie i obaj łamaną angielszczyzną rozmawiamy o tym i tamtym. Ja oczywiście łamię dużo bardziej. To Irańczyk. Jest jubilerem w mieście, którego nazwy nie zapisałem tak jak i jego imienia. Przyjechał tu na wypoczynek i też popłynie łodzią na wycieczkę.





Żeby łódź odpłynęła, musi uzbierać się 20 osób. Tak oznajmił kapitan, który właśnie wszedł do hali. Średniego wzrostu, raczej żylasty niż chudy mężczyzna, stanowczo, ale z uprzejmością w głosie, powiedziawszy swoją kwestię, idzie do miejsca, gdzie kupiłem bilet. Mój nowy kolega – jubiler, nie pogodził się z tą decyzją. Zatrzymał decydenta nie wstając nawet z siedziska i negocjuje. Czasem coś tłumaczy dla mnie na angielski. Wychodzi na to, że jest połowa załogi i rejs jest nieopłacalny. W tym czasie kilka osób weszło do hali i rozeznawszy się w temacie, dołączyli do dyskusji.
Pertraktacje z kapitanem przyniosły oczekiwany skutek. Możemy wypłynąć.
Młody jubiler, jego żona, małżeństwo z dwójką dzieci, para w średnim wieku i ja. No i kapitan. Razem z nim 10 osób. Oznacza to, że rejs jest jednak opłacalny, tylko połowę mniej.
Na zewnątrz, przez różnicę temperatur i wilgoć, obiektyw małej kamery od razu zaparował. Wszyscy ładujemy się do łodzi zaopatrzonej w silnik i miejsce dla sternika na rufie. Przy dwudziestu osobach, panowałby tu niezły ścisk.







Odbijamy od brzegu. Mijamy falochrony z głazów, uwięzionych w metalowej siatce. Łajba podskakuje wesoło na małych falach. Assad mówił, że najczęściej delfiny pokazują się zimą. Teraz to loteria. Kiedy przybrzeżne wody Zatoki Perskiej nagrzewają się, ssaki te odpływają w głąb akwenu. To nic. Marzenia spełniane z łatwością bledną i nie mają tak mocnego wyrazu. Może lepiej je pielęgnować, a nie spełniać…

W oddali przywidziało mi się, że coś widzę.
– Tam! – Podekscytowany, pokazałem palcem błękitną toń w oddali, przekrzykując ryk silnika.
Kapitan skręcił kierownicą i łódź szerokim łukiem zatoczyła się na wskazany kurs. Jednak już za chwilę płynęliśmy jak wcześniej. Anomalią na wodzie okazał się nurkujący ptak. Nigdy delfina nie widziałem. Skąd miałem wiedzieć…
Naprawdę chciał dobrze. Łódź meandrowała, jakby omijając przeszkody. Kapitan wytężał wzrok, rozglądając się pilnie wokół, w poszukiwaniu ssaków. Płynęliśmy czasem wolniej, a czasem tak szybko, że pęd powietrza zerwał z głowy nieostrożnej pasażerki daszek, chroniący jej twarz od słońca. Nie zawróciliśmy.



Przecinana woda przyjemnie bryzga na twarz spod dziobu łodzi. Woda i prędkość znakomicie łagodziły upał. To prędkość właśnie ma jeszcze jedną cechę, która zadziwiająco osłabiła na chwilę mój zawód dotyczący delfinów. Motorówka straszy małe, latające ryby. Wyskakują nieoczekiwanie z wody jak z procy i szybują około pół metra nad wodą, żeby za dwie, może trzy sekundy, zniknąć w swoim naturalnym środowisku. Upolowanie teleobiektywem takiej rybki wcale nie jest łatwe. Udało mi się zaledwie kilka razy na wiele prób.



Kapitan jest przygotowany na scenariusz bez delfinów albo to stała atrakcja rejsu. Przybiliśmy do dzikiego brzegu niedalekiej wyspy Hengam. Skały porozrzucane w nieładzie, obsypane są srebrzącym się piaskiem. Piach mieni się i połyskuje wręcz nienaturalnie, choć wiem, że to naturalne minerały tak błyszczą. Mam ze sobą szklaną fiolkę. Zabiorę część tej plaży ze sobą.

































Nie dane mi było rozejrzeć się dobrze, bo kapitan już woła wszystkich na łódź. Kilkaset metrów dalej, lądujemy na innej plaży, z porozstawianymi wzdłuż brzegu prymitywnymi straganami. Zbudowane z liści palm, desek, i co kto miał pod ręką. Nie wszystkie są otwarte, a te w których coś się dzieje, oferują miejscowe jedzenie i różne rękodzieło, jako pamiątki. Sprzedaje się tu trochę kiczu, trochę ozdób z muszli. Zwyczajna rzecz. Zawsze znajdzie się ktoś, dla kogo takie bibeloty mają wartość, zdobiąc później domową półkę, albo szyję, czy palec. Cieszy fakt, że nie ma magnesów na lodówkę































Na pograniczu plaży i wody jest resztka fortyfikacji sprzed 100 może 200 lat. Tak twierdzi kapitan. Wyczytałem jednak, że to resztki zabudowań po Brytyjczykach, kiedy to za swojej ekspansywnej świetności, kontrolowali ruch morski na Zatoce Perskiej. Holendrzy też panoszyli się w okolicy, ale w innym czasie i został po nich wrak statku*, którego na własne oczy nie widziałem.











Są też rybacy. Przy łodzi, dwóch młodych ludzi wyplątuje połów z sieci, kompletnie nie zwracając na mnie uwagi. Wielkie, kolorowe ryby, raz za razem lądują w plastikowym pojemniku. To ten sam gatunek, który jadłem u Assada na obiad.







Zbiórka na łódź. Znów to samo. Nie zdąży się człowiek rozejrzeć i już jakaś zbiórka, jakieś czasowe ograniczenia, jakiś pośpiech. Między innymi dlatego nie lubię organizowanych wypadów, a wczasów jeszcze bardziej. Pobudka, bo śniadanie. Plaża, obiad, plaża, kolacja, albo obiadokolacja. Wyjście i powrót, bo pora karmienia i znów wyjście, ale zawsze trzeba na coś „zdążać”. Jeśli to hotel, czy inny resort, stada ludzi przelewają się w rytmie atrakcji, posiłków, wieczornego drinkowania. Generalizuję oczywiście, ale z grubsza, kiedy liczy się na to, że ktoś za nas urlop zaplanuje, a my wybieramy tylko miejsce, trzeba się do rytmu dostosować.

Płyniemy do portowego falochronu płycizną. Kapitan mówi, że to akwarium. Rzeczywiście, jest pewna analogia. Kolorowe, niewielkie ryby, ufnie podpływają stadami do łodzi. Ktoś wrzucił do wody okruszki bułki i zakotłowało się na powierzchni. Pokaz trwał może pięć minut.

















Silnik zawarczał i łódź wycofuje się, żeby odpłynąć i skończyć swój kurs na wyspie Qeshm, w porcie, z którego wypłynęliśmy.







***

Wyznaczyłem w GPS kurs wzdłuż południowego wybrzeża wyspy. Według nawigacji miała to być droga asfaltowa, ale już za kilka kilometrów asfalt przepadł.
Na początku wspomniałem już, jak ubrałem się na tę wycieczkę. Kiedy pęd łodzi i bryza przestały działać, poczułem co zrobiłem, nie zabierając ze sobą koszuli z długim rękawem. Jestem w piekarniku i ktoś właśnie podkręca gaz. Gołym okiem widzę, że odsłonięta skóra na rękach czerwienieje, a ja czuję palące pieczenie.
- Masz nauczkę, stary ośle – pomyślałem z rozbawieniem.



Droga jest jak autostrada, to znów zwęża się na szerokość jednego samochodu. Skały jak wafle, krzywo wciśnięte w bitą śmietanę. Czasem niewielki podjazd i łagodne zakręty, urozmaicają pustkowie. Prawdziwe pustkowie. Podróż w nieznane, dzielę po horyzont z wodą po lewej i dzikim interiorem po prawej. Czasem, jak zagubione, na poboczu sterczą drewniane słupy z uwieszonymi kablami.





















W tej chwili przypomniałem sobie o drugiej gafie, jaką zrobiłem tego dnia. Mam zapas benzyny, mam wiecznie uczepioną zapasową oponę, statyw, plecak z aparatem i obiektywami. Mam nawet siekierę i saperkę przytroczone do motocykla. Nie pomyślałem jednak, żeby zabrać choć jedną dętkę, łyżki, czy jakiekolwiek klucze. Cóż… Teraz niczego nie wymyślę i na razie nic się nie dzieje. Rozterka trwała chwilę, bo po co zamartwiać się sprawami, na które nie ma się już wpływu.
Zdawałoby się, że drogą można rozwijać duże prędkości, ale czyhają tu niebezpieczne niespodzianki. Można trafić na rozpadlinę, którą widać dopiero z bliska, kiedy hamowanie nic nie da. To dlatego, że słońce w zenicie i brak cienia kamufluje poprzeczną dziurę. Mały włos i wtarabaniłbym się w taką pułapkę, a wcale szybko nie jadę.





Nie jadę szybko tez dlatego, że słowo pustkowie to tylko uogólnienie. Właśnie czarny ptak przechadza się granicą piachu i wody. Wygląda jak strażnik wybrzeża. Nieco głębiej pale sieci rybackich, a na nich inne, mniejsze ptactwo odpoczywa, albo może poluje na nieuważne ryby. Drobne te anomalie, urozmaicają pozorną martwotę otaczającej przestrzeni i tym mocniej działają na wyobraźnię.





Nawet skały przybierają czasem nieludzką, choć antropoidalną postać. Oczodoły, paszcza rozkrzyczana, czoło srogo zmarszczone. Wśród odcieni żółci, zdarzy się czasem zielona plama krzewów niskopiennych. Są też ślady czworonogów. Pewnie to lisy pustynne. Surowo jest, ale życie nie ma końca, czepiając się każdej okazji do przetrwania.









Suche z pozoru drzewo, przyciągnęło małe stado wielbłądów. Pod drzewem zielone krzewy. Zwierzęta chyba są oswojone, bo nie bardzo chcą uciekać, kiedy się zbliżyłem. Nie są jednak spętane, więc nie wiem, czy dzikie są, czy na wpół oswojone. Ależ od nich capi!





Zaledwie dwustumetrowy spacer wymęczył mnie i wysuszył. Gorąca woda w butelce nabrała tego ohydnego posmaku starej szmaty i plastiku. Powrót na kanapę motocykla też trochę potrwał. Cienkie spodnie nie chronią od żaru czarnego obicia. Jest tak nagrzane, że dłoń można położyć tylko na ułamek sekundy, a co dopiero usiąść.







***

Drogą między skałami, niespiesznie, jakby oszczędzając energię, wlecze się stado wielbłądów. Pokonawszy lekkie wzniesienie na zakręcie, schodzą w kierunku zatoki. Zatrzymałem motocykl, żeby ich nie wystraszyć. Między dorosłymi, są też młode. Ostatecznie, jest też ich właściciel, albo poganiacz, którego nie zauważyłem, zanim stado nie rozproszyło się nieco. Mizerny to człowiek, odziany w nibyspodnie z materiału, zwisającego nad kolana chudych, powyginanych nóg. Chyba jest boso. Głowę od słońca chroni biały turban. W ręku kij do podpierania się i poganiania stada. Na karku poszarpany ze starości podkoszulek, przyklejony od potu do pleców. Mizerne ciało, tam gdzie odsłonięte, zdaje się niewrażliwe na spiekotę.
Zafascynowany sceną, mimo gorąca, nawet nie drgnąłem. Kiedy wiatrak chłodnicy przestał buczeć, scena przeistacza się w niemy film. Odległa woda nie szumi, a i tak lekki wiatr, nie dociera tu przez wysokie skały na poboczach. Stado wraz ze swoim przewodnikiem, schodzi bezpośrednio z drogi, w wody zatoki.









Kiedy całe towarzystwo zniknęło za wzniesieniem, pieczenie skóry przypomniało mi o sobie. Uruchomiłem motocykl i znów prawie się zatrzymałem. Tutaj, po lewej, nic nie osłania mojego szlaku od brzegu, a po prawej przeciwnie — skały bronią dostępu do lądu. Na to wszystko nakłada się bryza wilgoci, zmiękczająca ostrość widzenia. A może to pustynny pył? Wielbłądy skręciły już w swoją stronę w bok, tuż za zakrętem, więc po horyzont rozpościerał się widok, który zachowam w pamięci na zawsze. Naturalna granica między wodą a lądem, z ziemią niczyją, w postaci chwiejnie utwardzonej ręką człowieka drogi i kilometry dziewiczej plaży.



Za tym zjawiskowym miejscem pojawił się asfalt, łodzie wyciągnięte na brzeg, ludzkie siedziby i ludzie tradycyjnie poubierani. Właściwie sami mężczyźni. To wioska rybacka Salakh. Minąłem ją bez zatrzymania i znów mogłem cieszyć się niespieszną jazdą w samotności. I tak dojechałem do rozstaju dróg.
Jeden znak po angielsku oznajmiał, że droga zaprowadzi mnie do Natural Sulfur baths, drugi do Salt Cave.
Na tę moją rozterkę, nadjechał samochód terenowy i skręcił do Natural Sulfur baths. Z trudnością przedziera się przez nierówności, twarde koleiny, kamienie i połacie sypkiego piachu. Wcale nie widzę tam siebie. Prawie poparzony od słońca, bez ani jednego narzędzia, z niemal pustą już butelką po wodzie w plecaku. Na dodatek do mistrza technicznej jazdy mi daleko. Zaczyna też siadać mi entuzjazm. Słońce potrafi wyssać z człowieka całą energię bardzo szybko, kiedy nie ma co pić. Rzecz jasna, pojechałem łatwiejszą drogą.
Co najgorsze, kamera odmówiła posłuszeństwa. Wszystkie baterie, tak skwapliwie ładowane dzień wcześniej, nie działają. Mam kamerę sportową, która tak się nagrzała, będąc wyłączona, że zadziałało jej zabezpieczenie. Ruchomego obrazu nie będzie. Najpierw w Armenii pękła część odpowiedzialna za włączanie, wczoraj utracone pliki przy kopiowaniu, teraz to. Jeszcze popsuję aparat i pozostanie mi rysowanie tego, co widzę





***

SALT CAVE** - oznajmia tablica informacyjna przy drodze. Prowizoryczne ogrodzenie i baraki z kontenerów, nie zachęcają do sprawdzenia, co to za atrakcja. Skoro jednak przejeżdżam tędy… Może jest woda.
Z jednego z baraków wyszedł strażnik. Spostrzegł moje wahanie, bo macha przyjacielsko ręką.
Po zwyczajowym salam alejkum nasza krótka rozmowa wyglądała tak:
- Masz światło? – Pyta, kiedy podjechałem bliżej, zachęcony gestami.
- Tak, mam aparat – Odpowiadam skwapliwie.
- Jedź do samego końca – i gestami utwierdza mnie w przekonaniu, że dobrze zrozumiałem intencje.
Jadę, ale pusty parking kończy się na urwisku, z esującą ścieżką pomiędzy kamieniami, wychodzoną przez turystów. Do dziś nie wiem jak to się stało, że udała mi się sztuka przetrwania w pionie. W każdym razie zjechałem w dół i jadąc po solnym podłożu, zatrzymałem się dopiero przy wejściu do jaskini.











W środku zanikają kolory, a zostają kształty, póki jasność dnia dociera. W wielkiej, słonej kałuży u wejścia, odbija się światło i białe, zwisające nacieki jak małe stalaktyty. Dalej nie widać nawet kształtów. Wszedłem i zapanowała ciemność z małym, świetlnym punktem, który jeszcze przed chwilą był wielkim wejściem do wnętrza ziemi.







- Halllooo!- Słyszę nawoływanie, odbijające się wielokrotnie echem.
– Halllooo! – powtarza się i dochodzą do niego pewnie stawiane kroki.
To strażnik. Widocznie wychwycił, jak słabo się porozumieliśmy i naraziwszy się na spiekotę, schodząc po skarpie, odnalazł mnie i przyniósł czołówkę, żebym cokolwiek zobaczył. Światło. Światło, nie aparat. O to pytał. Podziękowałem zaskoczony i strażnik odszedł. Specjalnie na takie okoliczności, kupiłem i zabrałem ze sobą mocną latarkę, którą odłożyłem w dobre miejsce, żeby jej nie zapomnieć. Teraz czeka na mnie w pokoju gościnnym u Assada, bo po co komu latarka na łodzi…
Odszedłem na tyle, że jaskrawy punkt wejścia zniknął. W słabym świetle czołówki, zobaczyłem gdzie jestem. Wielkie zwalisko ogromnych głazów, nad nim sklepienie poprzecinane solnymi liniami. Po omacku daleko bym nie doszedł. Albo głowę bym rozbił, albo nogi połamał. Jaskinia nie przynosi spodziewanej ochłody. Wprawdzie temperatura jest wyraźnie niższa, ale nie tak, jak spodziewałem się w głębi ziemi, w podobno najdłuższej na świecie jaskini solnej... Za to wyobraźnia zaczyna pracować.
W kompletnej ciszy każdy mój ruch, każdy krok, wydaje się hałasem, wzmacnianym jak w pudle rezonansowym. Potrącony czy nadepnięty kamyk, wydaje zwielokrotnione odgłosy. Światło czołówki prześlizguje się po skałach, ożywiając ostre cienie. Pusta przestrzeń za przeszkodą, zdaje się nie mieć swojego absolutnie czarnego końca.
„Zejście” - Mierny dość, z gatunku fantastycznych, film z 2005 roku. Zastana sceneria niespodziewanie z całą mocą pełnych grozy ujęć, przywołała nierealne wspomnienie. Oczami wyobraźni spodziewałem się za zwalonym głazem, uczty dzikiego stada pierwotnych istot, rozrywających z nadludzką siłą jakiegoś nieszczęśnika. Z całą pewnością oczekiwałem też, nasłuchując w bezruchu, że usłyszę mrożące krew w żyłach mlaskanie i cmokanie. Że zza przeszkody wyłonią się zdeformowane, wygłodniałe i przekrwione oczy bezwzględnej bestii, szykującej się do ataku. Że zaraz wejdę w lepką kałużę i poczuję metaliczny zapach ludzkiej krwi. Mimo to idę dalej przed siebie, przyświecając czasem pod nogi. Zatrzymało mnie obniżające się sklepienie. Tutaj trzeba się już schylać, a jeszcze dalej iść w kucki, albo czołgać się. Mrowienie na plecach ustąpiło, kiedy wrócił rozum, a zdrowy rozsądek przezwyciężył filmowe fantazje. Dopiero teraz przypomniałem sobie o aparacie.









Przyszli inni turyści. Przywiózł ich tu wynajęty kierowca i są przygotowani. Mają czołówki. Wymieniliśmy uprzejmości, jednak zbyt dobrze władali angielskim, żeby pewnie się porozumieć.



















Przede mną wyzwanie, bo podjazd stromy, a ścieżka na stromiźnie zakręca.
Rozpędzony motocykl wściekle ryczy na pierwszym biegu. Przednie koło uderza w przeszkodę i wspina się. Zostawiam za sobą tuman kurzu i dwóch zdziwionych turystów, którzy zbyt długo jaskini nie eksplorowali. Tylna opona czepia się wszystkiego, a ja chwytam się wszystkim motocykla. Na górze, całkowicie odrywamy się od ziemi i walimy w nią, wzbijając następne tumany pyłu. Przez chwilę byłem w powietrzu! Z wrażenia i przez zamieszanie jakiego narobiłem, zatrzymałem się dopiero przy baraku strażnika, żeby oddać mu czołówkę.
Dziękuję za sprzęt świecący, ale czy ma wodę? Ta z plecaka nie nadaje się. Jest gorąca i zbiera się na wymioty od jej podłego smaku.
Strażnik wyjmuje z szafki wielokrotnie używany kubek papierowy i butelkę z lodówki. Jest pełna, ale nie jest to woda ze sklepu. Pływają w niej drobinki jakiegoś osadu, jakby była brana z naturalnego ujęcia. Obojętne. Wodę łapczywie piję z butelki, bo strażnik nalegał, żeby zabrać całą. Dopiero teraz zniknął posmak nadmiaru adrenaliny w ustach, od skoku życia
Znów po lewej wybrzeże, a po prawej interior. Droga czasem jest piaszczysta, a czasem jakby budowana z tutejszej skały. Świetnie się jedzie, chociaż moje ręce pieką już mocno od nadmiaru słońca. Kark tak samo. Szmata na szyi nie pomaga zbytnio, rolując się w obwarzanek od pędu powietrza.

Minąłem się z pierwszym niewidzianym od dawna samochodem i za chwilę wjechałem na asfalt głównej drogi. Skręciłem jak pokazał GPS na północ i teraz przecinam wyspę wśród form skalnych, których nie sposób wymyślić samemu.

Przed końcem drogi powrotnej, zatrzymałem się przy sklepie. Butelka wody od strażnika nie wystarczyła na długo. Dziś jest piątek i są wybory prezydenckie, a piątki tutaj są wolne od pracy. Ten sklep jest na szczęście otwarty. Kupuję lekko gazowany napój i sok z żółtych śliwek, który w mgnieniu oka wypiłem na poczekaniu. Za zakupy dostałem kupony promocyjne, których nigdy nie wykorzystam. Przed bramą domostwa Assada sterczałem dość długo, zanim otworzyły się jej podwoje. Tak głośno zacząłem walić pięścią w nagrzaną blachę, że w końcu usłyszała to najmłodsza córka Assada. Ta od paznokci, kota i europejskiej swobody w ubiorze. Jestem uratowany. Słońce spiekło mi ramiona i ręce do pełnej czerwoności. W cieniu tak nie szczypie. Teraz wezmę prysznic, będę dużo pił i zapełnię zeszyt notatkami.
CF

Mapy:







* Informacje o wyspie i jej atrakcjach - https://tnijurl.com/29e3f4b3b529/

** Salt Cave - informacje. https://iranparadise.com/salt-cave/
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie.
https://www.facebook.com/CFact1/
CeloFan jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 06.07.2022, 11:39   #2
Dredd

Zapłaciłem składkę :)

Zarejestrowany: Jan 2017
Miasto: Warszawa
Posty: 308
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Dredd jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 4 dni 1 godz 43 min 33 s
Domyślnie

Dobrze, że pojawiają się nowe odcinki
Czytamy!

A jakiej nawigacji używasz w Iranie (i z jakimi mapami)?
Dredd jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 07.07.2022, 10:23   #3
CeloFan
 
CeloFan's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
CeloFan jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 16 godz 49 min 28 s
Domyślnie



Od lat wożę się z Garminem Montana 600. Nie jest już produkowany. Powolny, ale pewny. Ma wiele zalet i trochę wad.
Mapy: Jedną mapę Iranu kupiłem na karcie przez sklep internetowy, drugą ściągnąłem z openstreetmaps.nl, kiedy jeszcze tam wszystko działało.
Nie pamiętam teraz jednak z której opcji korzystałem częściej.
Na tegoroczny, niedoszły wyjazd kupiłem mapę w sieci, w najdokładniejszej skali jaką znalazłem.
CF
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie.
https://www.facebook.com/CFact1/
CeloFan jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 09.07.2022, 15:21   #4
CeloFan
 
CeloFan's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
CeloFan jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 16 godz 49 min 28 s
Domyślnie



31–szy dzień. 20 Maja.

Licznik: 103039 – 103653
614km

Wyspa Qeshm - Shiraz

Dopiero dziewiąta, a beton i asfalt portowego placu, oddają z całą mocą zmagazynowane ciepło. W pobliżu nie ma nawet skrawka użytecznego cienia. Nie mogę zdjąć kurtki, bo mam spieczone ręce. Nawet przez gruby materiał, boleśnie czuję słoneczne prażenie. Czekam. Czekając, piję. Pijąc czuję, jak to co wypiję, wypływa ze mnie każdym porem skóry. Kanapa, bagaż i reszta motocykla nagrzały się tak, że nie sposób dotknąć gołą ręką. Jakby całość, przed chwilą została wyjęta z piekarnika. Już się przyzwyczaiłem. W takich chwilach zmuszam się, żeby zobojętnieć i zająć myśli czymś innym. Wtedy, przynajmniej pozornie ekstremalna temperatura, staje się czymś naturalnym, do przeżycia. Dreszcze przestają wędrować po skórze, rozgrzane buty motocyklowe nie opiekają tak stóp. Ciało jest rozluźnione i szybciej się poci. Nie wolno dopuścić do zatrzymania procesu, bo grozi to udarem. Nieprzerwanie trzeba pić. Kiedy woda się skończy, za pół godziny skończy się pocenie, a to zły znak.
Skutkiem ubocznym takiego mini letargu jest lekka apatia. Kiedy już pogodzę się z prażeniem zewsząd, tracę chęć do obserwacji. Obojętnieje czas, miejsce nie jest już tak egzotyczne, przytłumione dźwięki jakby kończą się z dala od uszu. Najchętniej wróciłbym do klimatyzowanego pokoiku u Assada, położył na zimnej podłodze i zaczekał dzień, albo dwa, do chłodniejszego wieczora.













Mimo to, moją uwagę przykuła kobieta na rampie wjazdowej promu. Kolorowo ubrana, wygląda jak przyszła pasażerka, chcąca jak ja, opuścić wyspę. Siedzi po turecku, a na jej kolanach dziecko o zdrowej, śniadej skórze. Ono jak ja, bez przerwy pije, tylko z butelki ze smoczkiem. Być może, moja chwilowa obojętność i tę parę by zignorowała, ale jest coś nienaturalnego w tej scenie. Nie jest pasażerką. Kiedy ktoś z obsługi wyszedł na ląd, wyciągnęła żebraczą dłoń. Mężczyzna przeszedł obojętnie, jakby była zjawą niewidzialną. Ja bym się zasmucił. Kobieta jednak uśmiechnęła się szczerze, jak uśmiecha się ktoś, kogo spotkało coś dobrego. Chwilę później, jej twarz na powrót zastygła w zadumie, a ciało przestało się ruszać, niczym część statku, na którego rozgrzanym pokładzie siedziała. Musi tam być od chwili, kiedy cień jeszcze krył część stalowego pokładu. Dziecko zdaje się pić przez sen. Ani razu nie otworzyło oczu, nie poruszyło się, nie zakwiliło. Tak zachowują się dzieci czujące się bezpiecznie, wygodnie i komfortowo. Jak oni znoszą to bezchmurne piekło? W otoczeniu nagrzanej stali, bez najmniejszego powiewu funkcjonują, zdawałoby się jak zwykle.



Na prom, który właśnie dobił do brzegu, też nie mogę wjechać, żeby skryć się w cieniu mostka, bo ludzie i jednoślady wjeżdżają ostatni. Samochody upycha się tyłem, żeby nie cofały przy wyjeździe na ląd. Prom odpłynie, dopiero kiedy zapełni się całkowicie. Stoję więc na środku placu zlany potem, przytłumiony, obserwując portowe życie. Dwie drogi prowadzą do placu. Jedna dla osobówek, drugi dla samochodów ciężarowych. Osobówki zajmują już połowę przeznaczonego dla nich placu, ale nie wjeżdżają. Silniki pracują, chłodząc pasażerów w środku. Z większości wydechów wydobywa się niebieski albo czarny dym. Miesza się to wszystko w stojącym powietrzu. W tym czasie przypłynęły dwa inne promy. Z pierwszego wysypują się kolorowo ubrani ludzie. Za nimi wyjeżdżają samochody osobowe. Większość w białym kolorze. Tutaj to jedynie słuszny i pożądany kolor. Hossein, u którego spędziłem pierwsze dni w Iranie, mówił, że inne źle się sprzedają, lub są tańsze. Mężczyźni machają do mnie w geście pozdrowienia. Niektórzy kierowcy trąbią z tego samego powodu, przejeżdżając obok, jakbyśmy się znali. Zobojętniały, ignoruję przyjacielskie gesty. Nie chcę tracić energii, a każdy ruch powoduje ból spieczonej skóry, drażnionej przez materiał rozgrzanej kurtki. Nawet kiedy podszedł do mnie ojciec z kilkuletnim synem, żeby z bliska popatrzeć na przybysza i motocykl, z pewnym wysiłkiem skrywaną niechęcią, przytaknąłem na pytanie o zrobienie zdjęcia.



Drugi prom jest towarowy. Stare ciężarówki z hurgotem zjeżdżają na ląd, wzbijając tumany kurzu i zaciemniając okolicę wyziewami szarego dymu spalin.
Z letargu wybija mnie odgłos inny niż wszystkie. Ktoś mówi przez megafon. Rozglądam się. Na opróżnionym z ciężarówek promie została tylko załoga. Machają. Pewnie na jakiegoś kierowcę, bo jedna cysterna już stoi na pokładzie. Megafon znów zaryczał i znów machają. Przyglądam się obojętnie tej scenie. Po raz trzeci rzężący głos megafonu zdominował odgłosy portowe. To na mnie! Tak! Teraz już niecierpliwie wymachują rękoma, żebym jechał. Nie w smak mi to, bo mam wrażenie, że prom osobowy zapełni się szybciej.
Tak się nie stało. Jak tylko koła motocykla dotknęły stalowego pokładu, z maszynowni dobiegł ryk silnika. Z komina buchnął czarny dym, a prom ruszył swoje stalowe cielsko w kierunku otwartej wody. Jest tu tylko mój motocykl i niewielka cysterna. Z ulgą zaparkowałem w cieniu mostka. Statek samym swoim ruchem wywołuje lekkie powiewy stojącego wcześniej powietrza. Zniknął zapach spalin. Stara, zielona cysterna z pomarańczową kabiną, stojąca na samym środku pokładu, kilku ludzi z obsługi, ich trzy małe motory i ja, ze swoim obładowanym motocyklem, odpłynęliśmy od brzegu.











Z pewnym żalem opuszczam wyspę. Mimo trudnej do zniesienia aury o tej porze roku jest to najpiękniejszy w swojej egzotycznej surowości zakątek, w którym byłem do tej pory, nie licząc pustyni Dash-e-Lut. Do tego, niektóre miejsca, zadają się być dziewiczymi, przyjaźni ludzie nie narzucają się zbytnio ze swoją uprzejmością. Samotnik może czuć się tu wyjątkowo dobrze. Chciałbym jeszcze kiedyś wrócić do Iranu, również dla tej wyspy. Tylko może zimą, żeby zobaczyć delfiny.

Jeden z członków załogi podszedł do mnie. Dobrze, bo nie wiedziałbym nawet komu podziękować. Uśmiechnięta, przybrudzona sadzami twarz, dłonie umorusane resztką smarów, granatowy kombinezon, szaroniebieskie, pełne życia oczy. Przedstawił się, choć imienia nie zapamiętałem. Pochodzi z Indii, a tutaj los rzucił go w poszukiwaniu lepszego życia. Pracuje jako mechanik na promie. Jest jakiś znerwicowany w ruchach, ale spokojny i cierpliwy, kiedy próbuje się porozumieć i zaspokoić swoją ciekawość. Spytał skąd jestem. Potem o moją wiarę, pochodzenie, dokąd jadę i co robiłem na wyspie. W końcu odszedł zadowolony, jakby wiedział wszystko wcześniej i przyszedł upewnić się tylko. Ja dowiedziałem się, że płyniemy na pusto, bo ten rejs skończy się w dokach technicznych, gdzie naprawia się statki i uzupełnia paliwo. Właśnie po to, żeby zapełnić swoje przepastne zbiorniki paliwem, prom płynie bez podróżnych. W normalnych okolicznościach pasażerów się tam nie wozi.



Płyniemy krótko. Być może właśnie przez to, że statek bez obciążenia tonami paliwa i swoim zwyczajowym balastem w postaci samochodów, jest o wiele szybszy. W porcie kapitan tak manewruje promem, że na metr mija w zakręcie inną jednostkę. Całkiem serio myślałem, że zderzenie jest nieuniknione.
Od promu, do wyjazdu z portu, nikt mnie nie zatrzymał, nie ma szlabanów, kontroli, sprawdzania dokumentów. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby podjechać do budynku, w którym spędziłem tyle czasu, załatwiając formalności wjazdowe. Albo, żeby poszukać szlabanu z policjantem, który żądał karnetu CPD, którego nie miałem. Nie w smak mi przechodzić znów całą biurokratyczną zawieruchę.
Można powiedzieć, że nielegalnie wyjechałem z jednej ze stref bezcłowych Iranu.

***

Droga do Shiraz — bo tam zmierzam — jest urozmaicona widokowo, jednak też dość ruchliwa. Prawdopodobnie dlatego, że to najkrótsza arteria, łącząca wyspę Qeshm z miastem i jednocześnie szlak handlowy. Mam wrażenie, że już tędy jechałem, kiedy odwiedzałem Iran w 2014 roku*. Jest górzyście i droga kręci, ale też bywa płasko i wtedy szosa przecina suchą ziemię jak od linijki. W oddali ledwo majaczące formacje skalne przypominają o tym, jakie możliwości ma tutaj natura.









Nie wszędzie jednak jest pustynnie. Są też palmowe plantacje daktyli. Równo, w rzędach rosnące palmy, zasilane są sztucznie wodą. Zapewne inaczej nie przetrwałyby suszy. Zdarzyło się nawet, że przy jednej ze stacji benzynowych, ze szczytu skały, tryskał niewielki wodospad. Zimna woda wpadała do utworzonego przez ludzi zbiornika, gdzie pływały kaczki. Przedziwne to zjawisko pośród bezkresu skał, pyłu i piachu.











Nie brakuje na drodze czekpointów. Żołnierze zatrzymują, ale po sprawdzeniu paszportu, albo i bez tego, przyjaznymi gestami każą jechać dalej. Bywa, że są czymś zajęci. Wtedy niepokornie nie czekam i niezauważony jadę dalej.

Ruch się wzmaga. Mnogość samochodów świadczy o tym, że jestem blisko miasta. Do Shiraz** wjeżdżam popołudniem. Około 16-tej wcale nie jest chłodniej niż w południe. Ruch gęstnieje z minuty na minutę, aż w końcu samochody, zbite w jedną masę, nie pozwalają na swobodną jazdę. Pojęcie przeciskać się, nabiera tu szczególnego znaczenia. Na centymetry omijam lusterka aut. Jeśli się nie da, sterczę z innymi kierowcami. Motocykl grzeje się coraz bardziej. Kto mnie zauważy, przesuwa się odrobinę, żeby zrobić miejsce. Rzadko coś to daje, że mogę być pół metra dalej. Przeważnie jednak ta uprzejmość jest bezcelowa. Kiedy zielone światło puści ruch, na półsprzęgle przetaczam się trochę i znów postój. Czasem udaje mi się przejechać kawałek drogi między wysokim krawężnikiem a samochodami. Czasem też mogę wjechać na chodnik i sposobem miejscowych, ominąć kawałek zatoru. Gęste od spalin powietrze drży od gorąca na dachach białych samochodów. Najtrudniej jest, kiedy znajdę się za autokarem. Wyziewy z rury wydechowej walą prosto na mnie. Trzeba wtedy zamknąć kask, choć to tylko trochę chroni od toksycznych spalin, a oczy przestają tak szczypać. No i taktyka ta działa przez chwilę. Przez chwilę, bo szyba kasku, mimo pinloka paruje, pozbawiając widoczności. Do tego pot z czoła skapuje na oczy, które jeszcze bardziej pieką od słonych kropel. Trudny wybór: Oddychać, czy widzieć. Taka ulica, szeroka na trzy pasy, mieści przynajmniej cztery nieuporządkowane rzędy samochodów. Każdy chwyta miejsce dla siebie, nie zważając na wymalowane linie. Każdy chce być bliżej celu za wszelką cenę. Nie dziwię się wcale. Taka ulica jest jak trzewia pytona. Zmiażdżona masa przesuwa się zwolna do żołądka, poruszana ruchami mięśni gada. Różnica polega na tym, że tutaj dochodzi harmider silników, ostrzegawcze trąbienie, pokrzykiwania sprzedawców wody, krążących wśród samochodów. Mimo że można udusić się od spalin, oczy łzawią, żar leje się z nieba i spod samochodów, a nieokiełznany chaos rządzi ruchem, jest w tej scenie coś fantastycznego. Jakby zaparkowane zderzak w zderzak auta, jednocześnie, ruszały i zatrzymywały się jak jeden organizm, tylko trochę zmieniając położenie względem siebie. Jestem częścią splotu przypadkowości.
Mimo pewnego zauroczenia tą sytuacją muszę stąd uciec. Przy pierwszej sposobności skręcam w boczną ulicę. Muszę dać odpocząć silnikowi, który rozgrzał się tak, że pokazuje wszystkie kreski na skali. Muszę też odetchnąć czymś innym niż spaliny. No i muszę zastanowić się gdzie szukać noclegu. W cieniu budynku jest jak w oazie spokoju. Mogę spłukać gardło resztą wody, przetrzeć oczy, usiąść na krawężniku. Odpocząć, mimo że jestem blisko końca dzisiejszej podróży. Nikt z przechodniów mnie nie zaczepia. Czasem tylko ktoś zatrąbi w geście pozdrowienia. Wyszukałem w GPS najbliższy hotel. Silnik wprawdzie nie ostygł do normalnej temperatury pracy, ale nie będę czekał tu w nieskończoność.
Zarzuciłem mokrą kurtkę na biały od soli podkoszulek, założyłem mokry kask, z trudem wsunąłem na dłonie mokre rękawice i bocznymi już drogami, pojechałem szukać hotelu.



Kilka kilometrów dalej, jestem na miejscu. Czarno złoty wystrój, dywany na fantazyjnej terakocie, kolorowe szkło, skórzane fotele. Mimo że jest położony przy nędznej ulicy, wchodzi się jak do innego, klimatyzowanego świata. Jest za drogi.



Gubię się w uliczkach dzielnicy mieszkalnej. Bywa wąsko na jeden mały samochód, a wysokie mury ograniczają skutecznie pole widzenia. Zdezorientowany znalazłem się w labiryncie.

















Na niewielkim placu zaczepiłem mężczyznę. Koniec końców słowo hotel jest wspólne dla większości świata. Może mi pomoże. Ten przystaje i chętnie daje wskazówki, gestykulując przy tym żywo, jednak nie rozumiem niczego oczywiście.



On zrozumiał słowo hotel, ja z jego słowotoku wyłapuję powtarzające się „niajesbety” po słowie hotel. To wystarczy. Z całych sił staram się zapamiętać tę nazwę, ale już po chwili przekształcam ją od tego powtarzania w coś nie do powtórzenia.
Ulicę dalej, znów zatrzymuję się i tym razem pytam o to samo młodego muskularnego chłopaka. Ten z poważną miną kręci głową i znika w bramie jednego z domów. Odjechałem, chcąc spytać w pobliskim sklepie z artykułami metalowymi. Nie zatrzymałem się dobrze, kiedy z motocykla nie pozwala mi zejść „poważny”. Teraz jest na swoim motocyklu. Tym razem uśmiechnięty od ucha do ucha pokazuje wyraźnie, żeby jechać za nim. No to jadę.





W ten sposób wyprowadził mnie z labiryntu uliczek na główną drogę. Pokazał kierunek, pomachał na pożegnanie i odjechał. Mnie pozostało przeciąć ciągłą linię szerokiej arterii między pachołkami oddzielającymi pasy i jestem na kursie. Jeszcze dla pewności, za kilkaset metrów spytałem o hotel taksówkarza, ale niepotrzebnie, bo jestem na miejscu. Hotel nazywa się Niayesh Boutique oczywiście.











Z przyjemnością zaparkowałem motocykl w cieniu. Trochę formalności, spisywanie danych z paszportu i załatwione. Mam szczęście, bo został ostatni pokój. Ostatnia jedynka. Jak na poziom zmęczenia drogą i upałem, cena jest do przyjęcia po małych targach. Nie wiedziałem, że to nie ostatni wysiłek tego dnia.



Recepcjonista, człowiek poważny i emanujący władzą, przywołał pomocnika. Pomocnik ma zanieść mój bagaż do pokoju.
-Po co – myślę. Sam sobie poradzę jak zwykle.
Przedtem, motocykl zostawiłem na parkingu, pozbawiwszy go ciężaru.
Poradziłbym sobie, ale na dwa razy z przerwami. Położenie recepcji, nie oznacza wcale, że pokoje są w tym samym miejscu. Pomocnik, objuczony statywem fotograficznym i kaskiem, ja resztą ciężkiego majdanu. Prowadzi niekończącymi się zaułkami, jakby chciał zgubić pościg w labiryncie zakrętów i tuneli. Sam już się zgubiłem. W prawo, w lewo, w dół do chłodniejszego podziemia, jakieś drzwi, znów korytarz, znowu mury dookoła i znowu zakręt. Ostatni zakręt, ostatnie drzwi i wchodzimy na obszerne patio z miejscami do siedzenia i leżenia. Taka kawiarnio – restauracja. Wokół w ścianach na parterze powlepiane drzwi do pokoi. Wyżej jeszcze jedno piętro dla gości. Rośliny w donicach i kilka niewielkich drzew, przełamują monotonię ścian. Klimatycznie. Jedne z drzwi na parterze są moje. Przeciskam się z tobołami między drzewami a podestem do odpoczynku, wiernie towarzysząc mojemu przewodnikowi. Przewodnik, bo teraz inaczej nazwać go nie mogę, otwiera małym kluczykiem z wielką przywieszką, drzwi z kłódki i odsuwa skobel u góry framugi. Wąskie drzwi rozwierają się, ledwo mnie mieszcząc. Moim oczom ukazał się widok na… równie wąskie łózko. Tyle jest tu miejsca. Łóżko i stopy. Albo stoisz, albo siedzisz. Nie ma tu miejsca na zbędne ruchy. Bagaż jakoś się zmieścił, zastawiając resztkę wolnej przestrzeni. W specjalnej wnęce ściany mały, kineskopowy telewizor. Z boku kiszki drzwi, a za nimi równie mikroskopijna łazienka. Prysznic. Jest prysznic.











Bazar. Bazar w każdym mieście Iranu jest esencją, rdzeniem kulturowym i połączeniem międzyludzkich zależności. Tu spotykają się wszystkie frakcje złożonego systemu społecznego. Tutaj handluje się, modli, zażywa masaży i kąpieli w łaźniach miejskich, spaceruje, rozmawia i decyduje. Nie ma lepszego miejsca, żeby po trosze poznać zwyczaje, stroje, jedzenie, sztukę i zainteresowania ludzi tu żyjących. Oczywiście z grubsza. Żeby dogłębnie poznać Shiraz, trzeba by zagłębić się w historycznych dziejach samego miasta i regionu. Poznać początki jego powstania w epoce Achemenidów, sprawdzić jaki wpływ na miasto miały arabskie podboje, kiedy i dlaczego stało się, a potem przestało być stolicą dawnej Persji. Trzeba by wiedzieć, jak na miasto wpłynęły mongolskie hordy, dlaczego Shiraz jest centrum sztuki i piśmiennictwa. Później pojechać i zobaczyć wszystkie miejsca związane z historią, a na koniec wyciągnąć własne wnioski. Jako historyczny ignorant, nie ma takiego zasobu wiedzy, więc chadzam na skróty, odwiedzając bazary. Daje mi to też poczucie asymilacji, bo na bazarze, w tak często odwiedzanym przez turystów mieście, mało kto zauważa turystę, jako wartego zainteresowania osobnika.
Część, do której trafiłem początkowo, jest wyjątkowo byle jaka. Plastikowa chińszczyzna, ubrania, buty, sznurówki do nich, klapki, zabawki. Wszystko powywieszane nad głowami razi taniością, hurtową produkcją, zapachem bylejakości. Nie tak pamiętam bazar w Shiraz. Jutro. Jutro odnajdę prawdziwe oblicze tego miejsca.





















Trafiłem nawet na ulicę, gdzie handluje się ptactwem, królikami i psami.





































Dopiero w drodze powrotnej do hotelu, odnalazłem stoiska mniej przypominające inwazję chińskości. Jest złoto, są dywany, ręcznie wytwarzane naczynia. Wszystko to, co świadczy o zdolnościach manualnych i tradycji rzemieślniczej.



















Zaspokoiłem pierwszą ciekawość.



















Zapadł zmrok, a ja przypomniałem sobie o głodzie. Przecież oprócz śniadania u Assada, nic nie jadłem. O jedzenie tu nietrudno. Zamówiłem rożek z kartoflami w środku. Ten nie dorównuje jednak jakością rożkowi z bazaru w Chabahor. Słodkie lody z automatu przynoszą ulgę od upału. Chwilę później niezbyt smaczny fastfood i na koniec lody nakładane do małych misek. Na koniec końców, mrożony napój z owocami.















Nie mogąc oprzeć się atmosferze miasta, do hotelu wróciłem, kiedy zrobiło się całkowicie ciemno, próbując przypomnieć sobie skomplikowaną mapę dojścia od recepcji do pokoju.

























W hotelu, na wpół siedząc, na wpół leżąc, przy herbacie, do późna rozmyślam o dzisiejszym dniu, opisując jak najdokładniej wszystko, co mnie spotkało w tym zadziwiającym kraju.






Mapy:






*Dziś żałuję, że nie pojechałem wybrzeżem, mimo że miejscowi ostrzegali mnie przed wilgocią i upałami trudnymi do zniesienia o tej porze roku, nawet dla przyzwyczajonych mieszkańców.

**Shiraz - https://pl.wikipedia.org/wiki/Sziraz


CF
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie.
https://www.facebook.com/CFact1/
CeloFan jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz


Zasady Postowania
You may not post new threads
You may not post replies
You may not post attachments
You may not edit your posts

BB code is Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wł.

Skocz do forum

Podobne wątki
Wątek Autor wątku Forum Odpowiedzi Ostatni Post / Autor
Junakiem po świecie Neo Kwestie różne, ale podróżne. 8 23.12.2021 08:34
Kraina krętych dróg – Korsyka 2018 Hermes Trochę dalej 5 09.04.2020 17:00
Curvature - mapa krętych dróg na świecie Neo Inne tematy 0 20.04.2017 13:18
Polskie zakątki na świecie QrczaQ Przygotowania do wyjazdów 8 22.10.2014 22:11
50 najleszych dróg motocyklowych na świecie sambor1965 Umawianie i propozycje wyjazdów 10 24.06.2010 21:39


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:15.


Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.