Wróć   Africa Twin Forum - POLAND > Podróże. Całkiem małe, średnie i duże. > Relacje z podróży > Trochę dalej

Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28.10.2022, 10:24   #1
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 85
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 dni 2 godz 5 min 49 s
Domyślnie Tygiel Bałkański 2022 TETem

Zamiast wstępu



Miałem wczoraj przykry sen. Znaczy sen jak sen, ale przykro mi po nim było bo czułem się oszukany. Kolega, którego dobrze znam we śnie tym był w ostatniej fazie choroby - oboje wiedzieliśmy, że umiera. To tylko kwestia kilku minut i będzie po wszystkim. Nie wiem czemu, ale jasnym było, że ta ostatnia chwila to taki łącznik, zawieszenie między światem żywych a nicością, i że z tego tytułu miał pewien mistyczny wgląd w porządek wszechświata. Spłynęła na niego wszechwiedza, z którą już nic zrobić nie może bo przecież jest za późno. Dar od śmierci, czy od życia może, by umierając mógł to zrobić w zrozumieniu i pokorze a nie w panice z krzykiem na ustach. Wiem przecież, że raczej filmowy ten dar niźli rzeczywisty, niemniej w tej chwili nie miało to znaczenia, wszystko było prawdziwe. Kumpel trzymał w dłoniach przecięty pieniek drzewa. Znamy się na co dzień i to nie jest spokojny facet, nie jest też szczególnie okrzesany, a w tej jednej chwili był dla mnie niczym Gandalf Biały - mądry, opanowany; mówił ze spokojem jak wyrocznia.

- Wiesz że po słojach można policzyć ile drzewo miało lat? Spytał obracając go w dłoniach.

- Jasne, każde dziecko wie przecież. Jak z kropkami na skrzydłach biedronek. – odpowiedziałem zdawkowo, choć czułem niepokój w środku. Wiedziałem, że ten pień w jego rękach to moje życie. Nie wiem skąd, ale miałem pewność, że w tej chwili on wie wszystko. Ale nie powie, przecież nie może mi powiedzieć, to tak nie działa. Nie mam prawa znać odpowiedzi, nie śmiałbym też zadać pytania.

- Osiemnaście – powiedział spokojnie. Zostało Ci osiemnaście słojów.

Obudziłem się i było mi przykro. Nie że kolega umierał, to przecież sen tylko, nic mu nie będzie, spotkamy się lada dzień i zamienimy kilka luźnych zdań. Przykro że 18 lat. To dużo czasu, to bardzo dużo. Można zdążyć dzieci wychować, karierę zrobić i zaprzepaścić. Fortunę zarobić i stracić. Świat objechać trzy razy w kółko. 18 lat to dużo więcej niż wielu mogło by sobie wymarzyć.

18 lat to cholernie krótko, dziś mam 40 więc będę miał ledwie 58, daleko do pierwszej emerytury nawet, a tyle jeszcze chciałem zobaczyć, tyle przeżyć, tyle planów bliskich i tyle dalekich. Miałem nadzieję na nieco więcej czasu; zrobiło mi się żal, że to takie ograniczone, tyle mi życia umknie. Poczułem się oszukany, chyba liczyłem na więcej. A w zasadzie chyba właśnie nie liczyłem - jak wszyscy myślałem, że nie mam daty ważności.

Trzeba zebrać do kupy priorytety bo 18 to cholernie policzalna liczba - to 6570 dni.


Prolog.



7 dni do wyjazdu.

Miała być Mongolia. Od dawna mi się marzy i na liście priorytetów była pierwsza. Putin wytoczył jednak swoje działa i nam plan sabotował. Nic to, miałem zaklepany dłuższy urlop i odłożoną kasę, trasę zawsze można zmienić. Jedziemy więc na południe, i koncept mamy by zjechać Bałkany bocznymi drogami. Jak zwykle nie ma komu tras wytyczać więc będziemy się posiłkować szlakami TET (trans euro trail - legalne offroadowe ścieżki wytyczone przez większość państw Europy). Chcemy się skupić na południowych rubieżach i kleić się do Teta jak długo będzie nam po drodze. Z doświadczenia wiem, że trasy dla Trampka są przejezdne i zwykle dość ciekawe, więc na pewno nie będzie nudno.

Przyszły nowe opony, pierwszy raz obułem Trampka w kostkę i trochę dziwnie na nich pływam, ale ziemię drą jak głupie i pierwszy raz na piachu czuję się pewnie. Są nowe łożyska, nowe sprzęgło i masę innych pierdół z listy odhaczyłem. W przeciwieństwie do roku ubiegłego mam nadzieję dojechać na kołach do domu. Jedzie też Miś na nowej Hondzie CRF 300L i Skrzatu (zwany Darkiem) na Trampku 650. Honda Misia poza dodaniem paru gadżetów podróżniczych potrzebowała tylko wymiany oleju przed wyjazdem - jak się okazało trochę jaj z tego wyszło. Skrzata trampek to nowy zakup zrobiony z myślą o tej wyrypie, przeszedł więc gruntowny serwis i świecił się jak nówka przez pierwsze dni, później już się w nim nic nie świeciło, nawet reflektor, ale o tym będzie dalej. I ta wymiana oleju też nam się czkawką odbije… tylko po kolei, po kolei. Skrzatu jedzie z nami po raz pierwszy, więc będzie miał nie lada chrzest bojowy. Ma w sobie siłę spokoju i masę entuzjazmu więc nie mamy wątpliwości że sobie poradzi.

Myśląc, że mam już wszystko dopięte poszedłem z synami na rolki. Taki nasz tegoroczny wkręt. Z początku myślałem, że skończy się na kilku glebach i pójdą w kąt. A od kilku miesięcy chodzimy niemal codziennie i maluchów powoli już nie doganiam, pchają się na najwyższe rampy a ja w panice próbuję zjeżdżać z tych najprostszych.

- dupa nisko, ręce do przodu i jedziesz – uczy mnie 9 latek

- kurna Mat ja wiem, że dupa nisko ale tu są dwa metry do ziemi

- najwyżej metr nie panikuj.

No to nie spanikowałem i rzuciłem się w tą przepaść. Szło nieźle, bo zjechałem całą rampę… ale już na prostym panika mnie za dupę złapała i poleciałem na plecy. Coś mi kąty nie zagrały, czy siły i jebłem. Mam wszystkie ochraniacze bo stary jestem, ale nie głupi zupełnie. Prócz tych na nadgarstki. Nie sądziłem, że będę takich potrzebował. Jak przygrzmociłem, to krzyk mi się z gardła wyrwał samoistnie, pewnikiem połamałem nadgarstki. Leżę i jajo znoszę z bólu a wkoło dzieciarnia się gapi.

Czym się strułeś, tym się lecz? Tak to szło? Czy, że jak spadłeś z byka trzeba od razu wsiąść, żeby się przełamać…? Czy to z koniem było? Nie pamiętam, ale entuzjastycznie podszedłem do tych ludowych mądrości.

Dzieci się gapią, ja z jękiem się zbieram, łapy bolą strasznie, ale się zginają jeszcze - znaczy nie połamałem jednak. Więc pcham się na tą durną rampę z powrotem. Dupa nisko, ręce do przodu… Najwyżej metr…

Jebłem i to już nie jajo, a cały koszyk pisanek zniosłem. Ja pieprzę. Nie miałem odwagi wstać, obydwie łapy połamałem, nie może być inaczej. Nie mogę żadnym palcem ruszyć, cały się trzęsę. To adrenalina weszła jak złoto. Nie wiem jak rolki zdjąć, jak wrócić do domu. Wkrada się lekka panika.

W chacie ani się ubrać, ani rozebrać, ani wysikać. Ja pieprzę, tyle przygotowań a tydzień przed wyjazdem palcem ruszyć nie mogę. Może to tylko adrenalina, może do rana przejdzie. Łykam jedną przeciwbólówkę, drugą, mam ketonal forte od dentysty jeszcze, łykam kolejne dwa. Dupa. Wyć mi się chce, a nie mogę zmrużyć oka całą noc. O 4 rano idę na spacer bo nie wiem jak siedzieć żeby nie bolało. Myślałem, że rano będzie lepiej ale obydwie łapy sine i opuchnięte aż do połowy palców. O 8 jadę na SOR, niech pchają w ten gips nic nie wymyślę. Czuję się strasznie, bo nie wiem co chłopakom powiedzieć. Dorośli są, pojadą sami najwyżej, ale kurczę miało być tak fajnie a zgłupczyłem.

- Ból pochodzi głównie od opuchlizny. Tu ma Pan silne opiaty, uśmierzą go znacznie, a tu coś na opuchliznę. Jak tylko zejdzie będzie dużo lepiej, nie ma żadnych złamań. Za miesiąc będzie Pan mógł wrócić do normalnych aktywności.

Rany co za ulga. Biorę opiaty i momentalnie po nich odjeżdżam… Szybko się można przyzwyczaić, mówię Wam. Jak po kilku godzinach ból wracał już przebierałem nóżkami by wziąć kolejną - odpływałem w taki błogostan, że literalnie nie mogłem się doczekać kolejnej dawki.

Idziemy na rolki? -pyta Mat, jak zwykle wieczorem. Ja świeżo po tabletkach mówię - jasne. Kurna jednak debil, 5 godzin wcześniej SOR opuściłem. Ubieram się ze 40 min bo trochę małym palcem operuję, ale to za mało żeby zaciągnąć te upierdliwe zapięcia. Jak tylko wstałem to zaświtała mi myśl, że chyba nie powinienem być na rolkach. Jak się glebnę, to co najwyżej twarzą amortyzował będę, bo myśl że miałbym dotknąć czegoś rękoma jest zbyt bolesna. Jeżdżę zachowawczo bardzo, nawet nie jeżdżę a co najwyżej trochę się przemieszczam jak paralityk. Dobry głos mi wytłumaczył, że durny jestem a chłopaki liczą, że pojedziemy razem a ja takie klocki odstawiam żeby coś sobie udowodnić. Tylko że niby co? Dzieci nie mam szans już dogonić, trzeba się pogodzić z tym. Z gumy też nie jestem jak widać. Rozsądniej byłoby odpuścić.

Przez kolejne dni obiecuję już nie wychodzić na rolki.

Z chłopakami ustalamy, że start możemy o kilka dni przełożyć jeżeli nie będę mógł jeszcze ruszać rękoma, ale tabletki działają i jest nadzieja, że może się uda razem wystartować.



4 dni do wyjazdu.

Łapy sine, ale opuchlizna zeszła. Nie mam szans się podeprzeć na rękach, ale palce operują już w miarę normalnie. Idę na rower. Przejechałem z 20 km trzymając kierę jedną ręką, bo dwiema na raz nie dawałem rady. Boli jak cholera, ale hamować mogę. Pozycja na motocyklu jest lepsza bo się na kierze nie opieram – powinno dać się jechać. Może jeszcze nie w terenie, ale postęp jest na tyle szybki, że może się udać. Kilka pierwszych dni to i tak głównie dojazdówka na południe asfaltami. Nie ma opcji nie pojechać przecież.



2 dni do wyjazdu.

Jadę do pracy moturem w ramach testu. Jest znośnie. Jak nie wykonuję gwałtownych ruchów, to da się jechać – jestem pełen optymizmu. Cudowne te leki… nadal wciągam opiaty ale zdaje się, że powoli można je odstawić. Nie mam zbyt wiele siły w dłoniach, nie wiem jak podniosę motocykl z gleby, ale ból głównie wychodzi jak się opieram na dłoniach - nie jak ciągnę, więc już jestem pewien, że pojadę z chłopakami. Jak nie będę dawał rady w terenie to jakoś asfaltami nadgonię. Kupiłem ściągacz elastyczny i drugi został mi podarowany. Mocno obydwa pomogły. Prawa dłoń bolała znacznie bardziej od lewej ale wiedziałem, że już się nie cofnę.



Dzień 1

Ostatnich parę dni - jak zwykle to bywa w pędzie. Nie będzie nas 3 tygodnie więc do końca rozwiązujemy jakieś palące potrzeby w robocie, dokupujemy jakieś pierdoły do motocykla: a to łatki, a to linki; tu coś się wymienia, tam reguluje… Zabawa trwa do samego końca. Postanawiamy więc nie dzidować tylko wyspać się do syta i ruszyć koło południa nawet. Choć i ten plan się nie do końca udaje. W zasadzie w ogóle z planem to nie ma nic wspólnego. Zbieramy się ostatecznie koło 14 i niespiesznie pyrkamy na południe. Nie mamy żadnego celu konkretnego niż po prostu ruszyć. Gdzie dziś dojedziemy, tam będzie dobrze. Jesteśmy na urlopie więc zero spiny.

Daleko żeśmy nie zajechali. Pierwszy postój organizujemy po 100km celem wyrównania stanu paliwa, bo każdy z nas ruszał mając inny poziom w baku. I się zaczyna - wychodzimy ze stacji, a pod Hondą Micha kałuża oleju.

Widzę, że Mich zmienia kolor twarzy na purpurowy i wewnętrzne kurły sypie. Na zewnątrz jeszcze spokój. Zdejmujemy płytę, czyścimy silnik, bo cały zarzygany olejem, i szybko dochodzimy do wniosku, że leci spod pokrywy filtra. Nie ma jak wymiana oleju w ASO, ech... No nic, Mich ma 3 uszczelki na zapas. Tyle, że w domu.

- Dobra kładziemy go na boku, odkręcamy pokrywę i zobaczymy co da się zrobić. – Myślę głośno trochę improwizując.

- Kładziemy na boku, odkręcamy i patrzymy…. Trochę powtarza, trochę pyta Michał.

Darek nie powtarza, nie pyta, tylko szuka miejsca gdzie moto można położyć bez uszczerbku na zdrowiu - przecie to nówka na dotarciu.

Mich się szybko pogodził z serwisem olejowym na leżąco, alternatywą było wracać do Gdańska i ruszać na nowo jutro. Nie jest to zupełna porażka, bo tracimy tylko jeden dzień, ale jest szansa że poradzimy sobie i nie będzie się trzeba cofać.





Po zdjęciu pokrywy zlatuje nam szklanka oleju ale mamy litr na dolewki więc to nic strasznego. Szybko znajdujemy opiłek metalu, który dostał się pod metalową uszczelkę i nieco ją odkształcił powodując wyciek. Na szczęście po jego usunięciu i dokręceniu wyciek nie występuje. Trochę podbudowani, a trochę poirytowani ruszamy dalej. Żeby oddać sprawiedliwość Hondzie, po powrocie przeprosili i za darmo zaprosili na kolejną wymianę oleju.



Ruszamy radośnie do przodu. Nie wiem ile przejechaliśmy nawet, bo licznik mi się skończyłâ€Ś mam nadzieję, że to nie ślimak prędkościomierza jak w zeszłym roku. Wymieniłem na druk 3D i blisko 3 tyś km wytrzymał, no ale że padł pierwszego dnia wyjazdu dokładnie jak w zeszłym roku to nie wierzę. Linka okazuje się nieco luźna od strony zegarów więc ją dokręcam i o dziwo prędkościomierz wraca do życia. Banał.



Przez te postoje za daleko nie odjeżdżamy i noclegu szukamy po ok 250km. Znajdujemy miejsce kempingowe nad przyjemnym jeziorem. Zdaje się, że zwało się Gołdap, ale głowy nie dam sobie uciąć za to. Nie jest to oficjalny kemping, lecz miejsce gdzie ludzie czasem rozstawią namioty czy przyczepę. Nie ma więc opłat, nie ma wody; w sumie nic prócz trawy i pomostu. Dla nas idealnie.
Nie czujemy, że dobrze ruszyliśmy, raczej taki soft start. Rozstawiamy się z kolacją na pomoście i pałaszujemy zasoby z sakw przy pięknym zachodzie słońca. I wcale nam nie przeszkadzają natrętnie kąsające komary.




Dzień 2

Jezioro nie ma z tej strony dojścia do wody więc luksus kąpieli nam dziś nie pisany. Na szczęście mamy chusteczki nawilżane, które od lat stanowią nieodzowny element każdej wyrypy. Biega tu zaczepno obronny pies szczekając gdy tylko się lekko poruszymy. Michał, urodzony zaklinacz zwierząt, oswaja go drożdżówką i od tej pory mamy spokój. Dziś ruszamy już normalnie zaraz po śniadaniu. Po złożeniu namiotów człowiek czuje się inaczej. Wczoraj startowaliśmy z domu, więc to w sumie dzień jak codzień. Dziś ruszamy z namiotu… to trochę inny start, to już coś więcej niż kulanie się wkoło komina - jesteśmy w podróży. Tyle, że za daleko żeśmy nie zajechali. Zaraz po starcie pada mi licznik. Odkręcam linkę coś tam poprawiam i na chwilę znów działa… Tylko po to, by za 20 km znowu paść. No dupa z tego będzie. Znanym z poprzedniego wyjazdu sposobem odpalam w telefonie prędkościomierz GPS i jadę na elektronicznym. Trampek chyba nigdy nie przekroczy 55 tyś km.



Drugi dzień to głównie transfer przez Polskę. Niemniej, że jedziemy na kostkach, to toczymy się maksymalnie bocznymi drogami i nie rozwijamy za dużych prędkości przelotowych. Część tras bardzo ładnych, część prostych jak stół. Stajemy na dłużej tylko raz w smażalni pstrąga żeby się posilić, a tak cały dzień dupa w siodle. Mimo wszystko robimy tylko 415km stając na noc w Cieszynie. Jest tu pole namiotowe i prysznice są, i dobre piwo z lokalnego browaru. Cieszyn ma coś w sobie, zarówno ten po naszej stronie jak i ten czeski. Bardzo pasuje mi jego klimat, a jeszcze bardziej prysznic po upalnym dniu.





Dzień 3

Znów ruszamy koło 9, nie spieszymy się za nadto bo przed nami przecież trzy tygodnie, nie ma co dzidować szaleńczym tempem. Czechy mają już trochę przewyższeń i bardzo przyjemne zakręty, niemniej odcinek jaki mamy do pokonania jest króciutki i w południe jesteśmy już na Słowacji. Rzucamy się na rosnące przy drodze czereśnie - u nas na wagę złota, a tu rosną przy drodze jak chwasty, nikt ich z bronią nawet nie pilnuje. Bogaty to kraj jak widać, śpią na czereśniach.



Michał od samego początku ma alergię na główne drogi i to on przejął pałeczkę nawigatora. Asfalt go parzy w opony i unika go jak może. Nam to na rękę nawet bo jest ciekawie, niemniej co kilkadziesiąt minut stajemy dodając punkty pośrednie na mapie by jechać bokami i średnia prędkość nam wychodzi jakbyśmy rowerem jechali. I z jednej strony wydaje się, że nie ma epickich fajerwerków i pocztówkowych widoków, ale gdzie nie spojrzeć jest ładnie. Jedziemy z zakrętu w zakręt, a wkoło zieleń, pola, lasy, czasem góry, rzeki, a czasem doliny. Przez cały dzień ilość tych bodźców składa się w idealny dzień na motocyklu.






Koło 16 stajemy na wykwintny obiad w markecie, głównym daniem jest bułka z serem. Postanawiamy dojechać na noc do Balatonu – na Węgrzech to chyba jedno z lepszych miejsc na nocleg. Mocno się spinamy by dojechać na 21 i mimo, że tyłki bolą to widoki są bardzo kojące. Równo z zachodzącym słońcem meldujemy się na kempingu - tutaj kampery zjeżdżają się z całej Europy, ale jesteśmy chwilę przed rozpoczęciem sezonu, więc ruch jest całkiem znośny. Rozkładamy namioty i idziemy trochę popływać już w kompletnych ciemnościach. Balaton jest bardzo płytki więc nie sposób się utopić nawet jak byśmy bardzo chcieli, za to woda jest cieplejsza niż nocne powietrze i nie chce się z niej wychodzić. To był długi dzień – 460km i pyszne gwieździste niebo na kolację.







Dzień 4

Wyłażę z namiotu przed 6 żeby trochę drona przewietrzyć i nagrać parę ujęć Balatonu o poranku. Jest przepięknie, cicho i spokojnie. Zaraz też wstają chłopaki i zaczynamy dzień od kąpieli… nie wiem w czym rzecz do końca, ale mam silną potrzebę zapakować się do każdej wody przy której staję. To istotna, choć nie nazwana część każdego wyjazdu. Zawszę chcę zwiedzić okoliczne ruiny, spróbować lokalnej kuchni i popływać w każdym morzu, jeziorze czy rzece przy których się znajdę. I nie wiem dlaczego to tak silnie we mnie siedzi, ale gdybym się nie przepłynął wówczas, to bardzo bym był rozczarowany. Kolekcjonuję w pamięci te kąpiele jak ważne punkty w CV i nie odpuszczę choćbym się miał w deszczu do wody zapakować.











Grzeje niemiłosiernie od samego świtu, ruszamy się jak muchy w smole. Coś nie możemy się dobrze z komunikatorami sparować i kilkadziesiąt minut walczymy ze słabym skutkiem, i koniec końców w drodze jesteśmy dopiero koło 11 (na 2 kaski działają znakomicie, a na 3 często któregoś z nas nie słychać). Daleko nie ujeżdżamy bo trafiamy na langosze. Punkt obowiązkowy na naszej kulinarnej liście. Są pyszne i sycące, lepsze niż wczorajsza buła z serem.



Nasyceni ruszamy dalej i ponownie…. daleko nie ujeżdżamy, bo Darkowi w trakcie jazdy spada telefon i rozpada się na kawałki. Przez te poranne problemy z parowaniem komunikatorów nie mogę chłopakom nic powiedzieć i jadą dalej. Zahamowałem od razu, ale dobrych kilka minut szukam części po krzakach. Koniec końców udaje nam się urządzenie złożyć do kupy i mimo ciekawych szlifów działa poprawnie.

Ruszamy dalej, Michał klei nas do offroadowej trasy TET, która wiedzie mniej więcej w nasza stronę. Darek w koleinie kładzie Trampka i parę chwil później ja również leżę. Nic groźnego, ale tempo mamy żółwie a upał straszny, więc niebawem wracamy na asfalt żeby trochę podgonić i do Serbii się dostać.

Darek jedzie w zwykłych rękawiczkach, my z Michem mamy przewiewne letnie rękawiczki na Enduro żeby łap nie zagotować. Upał się robi nieznośny i w pierwszym napotkanym sklepie motocyklowym Daras kupuje nowe letnie przyodzienie palców. To duża różnica, zwłaszcza jak się walczy w terenie. Ja z gorąca powoli nie wyrabiam, zwłaszcza w mieście gdzie trzeba częściej stawać. Oblewam się cały wodą żeby dotrwać jakoś do wieczora.



Koło 18 stajemy na granicy i Daras postanawia podgrzać trochę atmosferę.

- Jak to nie masz papierów do motocykla? – pytam zdziwiony?

- mam, znaczy miałem na pewno, ale teraz nie mam - odpowiada niemniej zdziwiony Darek

- na pewno miałeś? – granica z Serbią to pierwsza gdzie wymagają od nas dokumentów - no i wyszło, że nie mamy kompletu.

- no na pewno. Na pewno wszystko sobie przygotowałem w tej teczce – i pokazuje czarną teczkę, choć jak w nią patrzeć to ta pewność jakoś z niej nie wyziera.

Sprawdzam

- nie ma

Sprawdza Michał

-no nie ma.

Sprawdza pogranicznik

- no nie ma jak cholera

Robimy tak ze 3 rundy sprawdzania, poza pogranicznikiem, on stracił zainteresowanie po pierwszej.

Noż nie ma. Kurwa.

Darek sprawdza jeszcze 10 razy i dzwoni do domu, czy aby nie zostały gdzieś na stole.

Tam też nie ma.

Mich już siedzi z nosem w mapie i zastanawiamy się jak trasę zmodyfikować żeby ominąć granice gdzie potrzeba dokumentów. Kompletnie możemy zmienić plan i pojechać w zachodnią część Europy, nudno na bank nie będzie, ale szkoda Bałkany odpuścić. Darek nie widzi w ogóle takiej opcji i chce się rozdzielić i pojechać samemu żeby nam planów nie zmieniać.

I nagle błysk – podpinka, ruszał z Gdańska w podpince a w upale wrzucił ją do sakw. Papiery są w podpince. Rany jaka ulga…. Niby pierdoła, ale duży kamień z serca, możemy dalej jechać razem.



Bardzo jesteśmy Serbii ciekawi, Węgry już wielokrotnie przejeżdżaliśmy i raczej traktowaliśmy je tranzytowo, natomiast Serbia to dla nas nowość i nie do końca wiemy czego się spodziewać. Jak się okazuje już na pierwszych kilometrach jest bardzo przyjemna. Może to ta złota godzina przed zachodem słońca. Wszystko skąpane w ciepłych kolorach.

Boczna droga prowadzi nas to opuszczonego hotelu. To niemały pałacyk z kompleksem zabudowań, stajni, wielkim ogrodem, kaplicą i basenem. Wygląda niesamowicie, zwłaszcza że opuszczony jest ledwie kilka lat i ogród dopiero zaczął dziczeć. W złotych barwach zachodzącego słońca robi na nas niesamowite wrażenie.

XncQadGt11sFPw=w1227-h920-no?authuser=0[/IMG]











Na noc znajdujemy kemping. Chcieliśmy się umyć bo w upale spociliśmy się jak prosiaczki. Kemping jednak też jest opuszczony, nie ma wody ani nic z sanitariatów. Niby jest rzeka, ale bardzo bagnista i do wody nie ma szans się dostać. Starym zwyczajem myję się w butelce wody. Żadna to rewelacja, ale lepsze niż kłaść się klejącym.

Na liczniku jakieś 326km



5

Budzę się wcześnie, jakoś przed 5, ale niespiesznie wstaję o 6. Pogoda jeszcze nie jest zła, ale silny wiatr szybko przyciągnął deszczowe chmury. Dmie tak, że musimy osłaniać kuchenki żeby wodę zagotować na poranną kawę.

Ponieważ nie bardzo jest się jak umyć i chmury wyglądają tak sobie, zwijamy obóz szybko i o 8 już jesteśmy na trasie Tet. Fajne szybkie szutry tak jak lubimy. Już o 9 pośrodku pól znajdujemy ruiny XIII-wiecznego kościoła. Widocznie była tu jakaś miejscowość wówczas, teraz po horyzont ciągną się pola. Sam kościół w latach świetności musiał być znaczący bo i teraz robi olbrzymie wrażenie. Mam nadzieję, że zdjęcia oddają choć trochę jego klimat. Widać że jest otoczony opieką, choć w minimalnym stopniu. Jest monitoring, są tablice informacyjne. Wkoło żywego ducha, ale chyba jest to jakaś atrakcja turystyczna dla okolicy.









Kilka chwil później szlak wiedzie przez rozległe łąki gdzie w zasadzie nie ma drogi. Jedziemy jak przez step w Mongolii. Jakieś psy, jakieś stada się pasą, ale żadnych punktów orientacyjnych. Trasa TET na nawigacji pcha nas na środek jeziora. Trochę zdziwieni błądzimy i zastanawiamy się czy nie zawrócić, bo po co pchać się na środek jeziora? Jednak nauczeni doświadczeniem wiemy, że szlak układany jest tak właśnie żeby różne ciekawe miejsca pokazać - jak te ruiny kościoła. Decydujemy się pchać w to jezioro… I zdziwienie nasze jest niesamowite bo na mapie gdzie powinna być woda oczom ukazuje się pustynia. Wyschnięte jezioro wygląda jak mniejsza wersja Atacamy. Po horyzont płaski spękany grunt, jak powierzchnia innej planety. Ochoczo odkręcamy manetki i bawimy się tak dobrą chwilę. Frajda jest niesamowita, a radość tym większa, że niczego podobnego się nie spodziewaliśmy. Wracamy przez step na dalszy odcinek trasy. To dopiero kilka godzin tego kraju, a już jesteśmy zakochani….aż ciekawe co dalej.






Dalej wjeżdżamy na wał wzdłuż rzeki Cisa, który ciągnie się kilkadziesiąt kilometrów. Jest bardzo przyjemnie bo wkoło zieleń i dużo dzikiej zwierzyny. Czasem piaszczyście i się kurzy, a czasem lecimy w trawie po pas. Wszystko byłoby spoko, ale zaczyna padać i zabawa się robi znacznie grubsza w zaledwie kilka minut. Miękki grunt po dolaniu wody zamienia się w masło. Są lepsze i gorsze miejsca, i jedziemy tak dość długo lecz w końcu trafiamy na odcinek masła totalnego. Nie idzie przejechać metra bez walki. Opony zaklejone są całe. U Darka blokuje się przednie koło i nie jest w stanie jechać. Konieczne okazuje się zdjęcie przedniego błotnika. Michał ma wysoki błotnik i lżejsze moto, więc jedzie pierwszy, ale też się morduje. Ja przed wyjazdem zmieniłem błotnik na wysoki i w duchu sobie gratuluję tej decyzji niemniej paciamy motocyklami w błoto raz za razem. Znaczy ja i Darek, bo Mich tym rowerem nie ma takich problemów. Jedyne 100 metrów pokonujemy blisko godzinę.










Później sytuacja się nieco poprawia i trafiamy na szybkie szutry. Pośpiesznie zwiedzam wrak pociągu jaki rdzewieje na torach. Już jesteśmy mocno zmordowani, ale mamy jeszcze ok. 10 km odcinka w offie i szkoda go odpuścić. A to błąd bo tu musiało ostro lać w poprzednich godzinach i momentalnie wpadamy jak śliwka w kompot. Nie wiem ile razy Daras podnosi motocykl, mi też już witki opadywują od martwych ciągów w błocie. Tych 10 km zajmuje nam 1,5h godziny, w międzyczasie zapada zmrok.
Na szczęście tym razem trafiamy na czynny camping, który ma prysznice. To dla nas duży luksus po ostatnich dniach. Wynik na dziś to jakieś 316km.











6

Wczorajszą końcówkę pokonywaliśmy w deszczu więc dzień zaczynamy od spłukania motocykli. Odrywamy wielokilogramowe zwały błota, szybkie smarowanie i o 9 już jedziemy. Po wczorajszym grzęźnięciu myślimy trochę podgonić asfaltami i odbijamy od Teta… tyle, że dalej Michu prowadzi i koniec końców z tymi asfaltami różnie bywa.





Przestałem już kojarzyć jaki jest dzień tygodnia czy miesiąca. Wieczorami zasypiam momentalnie padając ze zmęczenia; budząc się nie kojarzę gdzie dokładnie jestem. Połykamy kilometry jakoś zawieszeni w czasie… bardzo lubię ten stan.

Dziś 28 stopni, ale na horyzoncie straszą granatowe chmury. Koło południa stajemy w większym mieście i szukamy jakieś dobrego jadła. Szybko znajdujemy obskurny lokalny grill. Wszystko z mięsa mają, ale przyjąłem wyjazdowe założenie że będę jadł wszystko, Darek też się dał skusić na mięcho. I wszyscy byliśmy zachwyceni. To zdaje się było kebabcziczi ale nie umiałem określić z jakiego mięsa zrobione. Lokalne pieczywo i sałatka warzywna oraz ser. Wszystko bardzo proste, ale takie aromatyczne i pełne smaku, że do tej pory na samą myśl się zachwycam. Nawet cebula słodka jak dojrzałe jabłko. Pamiętam jeszcze, że parkując pod grillem widziałem kota z jaszczurką w pysku…. Niby nic wielkiego ale nigdy bym się tego widoku nie spodziewał i jakoś utkwił mi w pamięci.











Michała użarło coś w rękawiczce, parę godzin później i mnie spotkała ta przyjemność. Chyba takie uroki motocyklizmu – czasem coś ciebie upird####li

Jedziemy wzdłuż wzgórz, ale na horyzoncie pojawiają się już całkiem wysokie góry.

Darkowi Trampek coś burczy. Stajemy i znów trzeba demontować przedni błotnik bo błoto z poprzedniego dnia się zabetonowało i piłuje oponę. Daleko nie ujechaliśmy, bo u Darka może i ucichło, za to u mnie coś wyje. Szybko dochodzę do wniosku, że to łańcuch. Chyba wczorajsza woda i błoto mu nie posłużyło. Naciągu jeszcze sporo ale wychodzi na to że to nie kwestia naciągu. Czyszczę go i smaruję, i robi się kapkę ciszej ale problem nie znika już do końca wyjazdu - to jego ostatnia trasa ewidentnie.




Koło 18 znów wbijamy w Teta. Fajny podjazd pod górę wzdłuż koryta rzeki. Jest bardzo ładnie, z tym że znów zaczęło padać. Jedziemy tak z godzinę i nagle droga urywa się zmyta do rzeki. Robi się niepokojąco późno. Zawracamy i szukamy alternatywnej trasy; jakąś znajdujemy i czołgamy się nią powoli bo zrobiło się już ciemno…. I ciągle pada. Dziury, zakręty i deszcz. I tak kolejne 2 godziny. Ślisko jest jak smok i kapkę już jesteśmy tym zmęczeni - światła miasta na horyzoncie witamy jak zbawienie. Koło 22 znajdujemy nocleg w hostelu. Dobrze się będzie wysuszyć po tym dniu. Na dole jest pub. Schodzimy z Michałem spróbować lokalnego piwa… wychodzi po 4 zł za kufel… dawno nie spotkałem się z takimi cenami. Umęczeni jesteśmy okropnie i sam nie wiem co z dzisiejszego dnia zapamiętam… Tych wrażeń jest tak dużo i wszystkie tak intensywne, że zaczynam czuć że nie nadążam ich w głowie przetwarzać. Po prostu robię zdjęcia, spisuję pamiętnik jakbym wrzucał to w jakąś chmurę. Ściągnę to wszystko na dysk po powrocie i może dam radę poukładać co gdzie przeżyłem. Teraz każdy dzień, każda godzina to jazda i więcej nowych widoków, smaków i zapachów. Chłonę to jak gąbka i padam wieczorem jak nieżywy.

Kładziemy się późno i momentalnie zasypiamy w czystej pościeli. 370km

7

Ponieważ nie trzeba zbierać obozowiska to jemy śniadanie w hostelu i ruszamy o 9. Wszędzie mokro po nocy, ale jeszcze nie pada. Im bliżej granicy z Macedonią, tym częściej widzimy minarety. Jedziemy offem, ale trafiamy na zasieki – w ten sposób granicy nie przekroczymy. Troszkę nadrabiamy by trafić na przejście graniczne i zaraz po 10 jesteśmy w Macedonii. Kolejny zupełnie obcy nam kraj. Szybko dostrzegamy, że standard życia jest tu niższy, widać to niemal po każdym zabudowaniu; jest też sporo bezpańskich psów i dzikich wysypisk śmieci. Trochę to przykro wygląda w zestawieniu z widokami jakie ma do zaoferowania natura.













Jedziemy TETem i zaczyna się sporym podjazdem. Wspinamy się i wspinamy. Jest dość ślisko, ale na szczęście błoto nie zakleja opon i daje się jechać. Jedziemy ostro pod górę typową serpentyną zawijającą po 180 stopni. Wypadam z jednego takiego zakrętu a Darka trampek leży do góry kołami. Szybko stawiamy go we właściwej płaszczyźnie i z podobnymi bolączkami wspinamy się na 1600 m n.p.m. Widoki na pewno są zacne, ale że jedziemy w deszczowych chmurach, to musimy obejść się smakiem. Za to okolica którą widzimy z bliska pozwala założyć, że przy ładnej pogodzie jest tu genialnie. Suniemy przez regularne ścieżki górskie; pasą się owce, wspinamy się po kamlotach, z równej trawy wystają skały - trochę jak w Bieszczadach się czuję. Kilka razy przeprawiamy się przez strumienie - to już pełna radość z jazdy… tylko mokrawo ciut za bardzo. Odcinek na mapie ma około 100 km, a do 13 godziny pokonaliśmy może jedną trzecią i powoli staje się jasne, że będziemy musieli go sobie skrócić, bo z każdym kilometrem robi się trudniej. Kałuże coraz bardziej wypełniają się wodą i niektóre mają po kilka metrów długości; zanurzamy się w nich powyżej osiek. Zjazdy i podjazdy są strome i śliskie, zaciskam zarówno heble jak i zwieracze żeby nie polecieć. Gdzieś po drodze łapię kątem oka salamandrę na kamieniu. Są też wolno biegające konie. Widok jest niesamowity i taki chwytający za serce… wiecie, to są konie! Wolno biegające. Czuje się taką wolność w powietrzu. Trochę to nie fajnie z tymi koniami wyszło, bo Mich jednego wykończył - znaczy mamy nadzieję, że jednak nie. A było tak… w pewnym momencie zaczęły biec 3 czy 4 sztuki przed nami na wąskiej górskiej ścieżce, ciężko było je minąć. Czołgaliśmy się przez jakiś czas na 1 biegu żeby przystanęły z boczku, trochę to trwało aż stawały i dawały się wyprzedzić. Tyle że jeden nie odpuszczał i biegł przed nami, Michał jechał pierwszy, aż nagle patrzymy a konia nie ma.

-Mich, co zrobiłeś koniowi? – rzucam w interkom

-No nic.

- To gdzie jest?

-Pojęcia nie mam. Zniknął jak zaczarowany

Albo zapadł się pod ziemię, albo skoczył gdzieś w bok w sobie tylko znaną ścieżkę – wszędzie stromo jak smok, więc mam nadzieję że wiedział co robi. Rozglądaliśmy się długo, ale nigdzie konia ani śladu. Może to pegaz był. Mam nadzieję, że pegaz...

















Długo tak walczymy, deszcz siąpi monotonnie, na stromym zjeździe kamloty regularnie walą w osłonę silnika, na szczęście ktoś postawił drewnianą wiatę dla strudzonych wędrowców. Korzystamy bez chwili zwłoki. Odpalamy kuchenki na parę łyków gorącej kawy i zalewamy liofilizaty. Darek się dobrze pod tym względem zabezpieczył i teraz go objadamy. Wziął też trochę innych ciekawych gadżetów, ale o tym później. Jem makaron z łososiem pośrodku dzikich gór… pięknie jest… tylko trochę mokro.



Szukamy drogi wyjścia bo nie chcemy tu nocować. Łapiemy asfalt koło 18, do miasteczka jednak docieramy o zmierzchu. I tak lepiej niż wczoraj. Jazda po mokrych górskich drogach po ciemku to ryzykowny biznes. Nie mamy tu internetu i szukamy noclegu trochę w ciemno. Trafiamy w oberwanie chmury i robi się mega ciekawie. Mapa pokazuje jeden, drugi, trzeci hostel, ale gdy dojeżdżamy okazuje się, że nic tu nie ma. Strome wąziutkie uliczki miasteczka zamieniły się w wartkie potoki wody. Wygląda to niesamowicie. Chyba 2 godziny się tak błąkamy przemoczeni do ostatniej nitki. Pod dachem odpalam na chwilę neta, po 7 sekundach wyczerpałem limit 250 zł jaki miałem ustawiony. Niczego się nie dowiedziałem. Leje nieubłaganie, dawno czegoś takiego nie widziałem. Zaraz za miastem jest ponoć hotel, 5 gwiazdek. Trudno, zapłacimy bo na dziś mamy dość zwiedzania.

Dojeżdżamy pod hotel i wygląda jak z innej planety, tak bardzo kontrastuje ze standardem okolicy. Perskie dywany, kryształowe żyrandole, spa, baseny… No i my w obłoconych szmatach na tych bielutkich dywanach… Pani na recepcji przeprasza, ale jest po 21 więc nie możemy już skorzystać ze spa, ale z przyjemnością upiorą i wysuszą nam ciuchy do rana. Najlepsze, że cena noclegu ze śniadaniem wyszła po niespełna 90 zł za głowę, za uczciwe 5*. Nienawykły jestem do takich luksusów.

243km



8

Takiego śniadania to się nie spodziewaliśmy. Wczoraj w hostelu było raczej rozczarowujące, za to dziś to euforia smaków. Ledwie się później na motor wdrapuję. Kurtka pachnąca i czysta, przyjemnie grzeje. Tylko buty nie dają się wysuszyć - gore-tex jak już wodę wpuści, to nie wypuści.



Ruszamy o 9:30 i trochę ciągniemy asfaltem… Jednak Mich, wiadomka, długo tego stanu znieść nie może i skręca w bok. Trasa fantastyczna szybko zmienia się w wąską ścieżkę, przejeżdżamy obok slumsów i ścieżka zaczyna niknąć, a po kilku km kończy się rowem i nic dalej nie ma. No to wracamy po własnych śladach. Nie pierwszy raz i nie ostatni na pewno. Kawałek dalej podpinamy się pod Teta, prowadzi nas przez lokalne winnice i odwiedzamy stary monastyr. Wygląda bajecznie. Choć chyba większą atrakcją dla nas, dzikich ludzi z Polski, jest szarżujący na drodze żółw. Napada na Micha w takim tempie, że ledwie unikamy tragedii. Korzystając z chwili kiedy przekracza jezdnię, robimy małą sesję fotograficzną z tym stworzeniem, lecz z rozsądnej odległości żeby go dodatkowo nie stresować.



Chwilę później znów zaczyna lać… jest bardzo ciepło więc jakoś nas to bardzo już nie robi. Do granicy z Grecją dojeżdżamy około 14. Kolejka nie jest długa, ale stoimy w deszczu. Przekraczamy ją bez większego problemu i minutę później znów urwanie chmury. Chowamy się na opuszczonej stacji benzynowej. Siadam przy dystrybutorze i z braku ciekawej alternatywy zasypiam na kwadransik.



Jak się budzę opad znacznie zelżał więc ruszamy dalej. Ciągniemy Tetem, ale tutaj to asfalt. Od razu widać, że Macedonię zostawiliśmy za sobą, jest tu dużo bardziej kolorowo i poziom życia znacznie lepszy, choć nie powiem żeby było jakoś wyjątkowo czysto. Trochę jedziemy polami ale to bez sensu bo nadrabiamy dużo a widoki żadne. Tyle, że pierwszy raz widzę szarańczę - mam wrażenie, że na Gdańskiej starówce gołębie są mniejsze niż te potwory.









Cel na dziś to Saloniki. Dojeżdżamy do miasta koło 19. To drugie co do wielkości miasto w Grecji więc trochę zajmuje nam znalezienie fajnego noclegu - tym razem booking com za 80 zł od osoby, mieszkanie w samym centrum. Widok z balkonu jest raczej przytłaczający, bo na odrapaną ścianę przeciwnego bloku… ale przynajmniej jest gdzie suszyć ciuchy. Mamy też do dyspozycji parking na motocykle i w spokoju po zmroku możemy udać się na miasto.



Spieszno było mi do tego miejsca. To koniec pierwszego etapu, najważniejszym było dotrzeć do Grecji nad morze, bo co by się nie działo dalej to już całkiem spora wyrypa nam wyszła, mam więc dużo wewnętrznej radości, że znowu tu jestem. Miałem tu służbowy epizod kilka lat temu. Jednak wówczas nie było czasu na zwiedzanie, był też środek tygodnia i miasto robiło kompletnie inne wrażenie. W Salonikach gości nas Olga, czeka na nas z poczęstunkiem i winem przy samym morzu. To wspaniały wieczór, rozmawiamy do 1 w nocy o życiu w Grecji i pałaszujemy smakołyki w nieco piknikowej atmosferze. Noc jest ciepła i dobrze nam się przez chwilę nigdzie nie spieszyć. Czujemy się wspaniale, nie spodziewaliśmy się takiego dobrostanu i umawiamy się na wspólne śniadanie z samego rana.















Wracając do mieszkania widzę, że jesteśmy chyba w czołówce jeżeli chodzi o rychłe powroty bo reszta miasta się nadal pysznie bawi. Wszyscy idą na jakąś imprezę, jedzą i piją na ulicy, muzyka, światła, kolory... miasto tętni życiem, aż miło popatrzeć. Może nie co dzień bym tak chciał, ale dziś mi to pasuje, bo też świętujemy że udało się tu dojechać. 276 km


c.d.n...... to dopiero pierwszy tydzień z trzech więc proszę o cierpliwość
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 28.10.2022, 10:46   #2
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 85
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 dni 2 godz 5 min 49 s
Domyślnie

Cytat:
Napisał mazeniak Zobacz post
Kolego, weź popraw te literki, bo tego się czytać nie da.
Dzięki, coś mi się rozjechało przy wklejaniu
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 28.10.2022, 11:09   #3
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 85
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 dni 2 godz 5 min 49 s
Domyślnie

9

Saloniki o poranku robią nieco inne wrażenie. Jest tu dużo fajnych miejsc by zjeść coś dobrego na śniadanie, lukrowane słodycze błyszczą się na wystawie niczym szlachetne kamienie na witrynie u jubilera. Mich sprawdził i smakują jak wyglądają – lukrowo. Bardzo łatwo też o pyszną kawę. Mijamy multum bezdomnych kotów, czasem ktoś śpi na ławce przykryty kartonem. Jest ciepło, niektórzy więc położyli się spać bez. Niespiesznie drepczemy promenadą wyposażając się w kawę i w piekarni w coś na ząb. Olga czeka na nas na podobnej wysokości gdzie wczoraj jedliśmy kolację. W sumie dzisiaj ją jedliśmy bo skończyliśmy po północy, no ale że kolacja to niech będzie dla prostego rachunku wczorajsza :P Olga znów była zabezpieczona w lokalne specjały i porozpieszczała nasze podniebienia. Niespiesznie skonsumowaliśmy je na ławce z widokiem na morze. Piękny to był poranek, aż żal się żegnać. Olga odwozi nas do wynajętego mieszkania i powoli pakujemy majdan w sakwy. W nocy wystawiłem buty na balkon żeby przeschły trochę, ale w swej nieprzytomności postawiłem je pod klimatyzatorem z którego cały czas na nie kapało… są więc bardziej mokre niż były wcześniej.

Nic, to był czas przywyknąć.








Ostatecznie ruszamy koło 12. Tet na początek jakoś nie rozpieszcza. Jedziemy pomiędzy uprawnymi polami i sadami. Po opadach jest sporo błota. Najpierw łapie Skrzata za dupę. Parę chwil przy przejeździe przez rzekę ja się kładę, niegroźne te paciaki, ale do czasu.


Pomiędzy kolejnymi sadami jadę za chłopakami, trochę za blisko Darka. Na tyle blisko, że kiedy on przelatuje pomiędzy koleinami to ja przesunięty trochę w bok dostrzegam je odrobinę za późno. Nie zdążyłem zmienić pozycji i liczę na to, że się prześlizgnę… ale tylko przednie koło poszło górą, dolne osuwa się w błotnistą koleinę i w ułamku sekundy obraca mnie o 90 stopni i wywala z siodła. Lecę, i że na zegarku miałem z 40 km/h wiem, że walnę nielicho. Nie wiem czy to jest zastrzyk adrenaliny, czy co też ten mózg wyczynia, ale kiedy już wiesz, że pierdolniesz to czas się rozciąga jak guma w gaciach. I nadal jest to za krótko żeby coś zrobić a jednak masz tą chwilę niczym niezakłóconej pewności, że zaraz przywalisz. No i przywaliłem, aż mi pociemniało w oczach. Chłopaki dziś też mnie w komunikatorze nie słyszą i pocięli dalej. Może i dobrze bo dźwięki z siebie wydawałem niemiłe. Pierwsze co dotknęło ziemi to łapy i od razu ból z rolek wrócił. Mam ochotę zeżreć całe to błoto z bólu. Kładę się na plecy i czuję jak pali mnie klatka piersiowa. Zerkam na moto: aha, wyłamałem sobą przednią owiewkę, która równą pręgą odznaczyła się na klatce piersiowej. Mija minuta i zaczynam się zbierać. Łapy nie połamane choć znów bolą jak cholera. Gmole pogięte, ale robotę swoją zrobiły i reszta motocykla jest cała. Owiewkę wczepiam na miejsce - jest trochę luźna, ale nie połamana. W sumie gdy chłopaki przyjeżdżają już stawiam moto na koła. Mocno mi nie do śmiechu, bo nie był to zwykły paciak i mógł się skończyć kapkę gorzej… Niemniej jesteśmy po środku sadu pełnego owoców i postanawiamy zrobić tu przerwę. A Skrzatu z domu wiezie blender. Tak, taki mały akumulatorowy, nic nieważący, pierwszej potrzeby blender. Więc zbieramy co bardziej dojrzałe owoce i blendujemy. Nie żeby coś tu było przesadnie dojrzałe, ale skoro jest tu z nami blender to trzeba go wykorzystać. Podnoszę więc z gleby morale i posileni ruszamy dalej.





Druga połowa dnia już jest kapeczkę inna. Zaryzykuję stwierdzenie, że wywala nas trochę z butów. Mieliśmy koncept jechania w stronę Aten ale jednak kilometry do tej pory łykamy raczej powoli, więc nie chcemy się już bardziej na wschód oddalać, skręcamy więc bliżej zachodowi, w stronę gór. Wspinamy się na jakieś 1700 m n. p. m i przestrzenie wkoło robią się naprawdę widowiskowe. I znów są jakieś gleby i coś boli, ale jasny gwint jak tu pięknie. Wieczorem stajemy nad dużym jeziorem, niby miał być tu jakiś camping, ale ze dwie dekady temu go zamknęli. Rozbijamy namioty na niewielkiej górce zaraz nad wodą i nie możemy się nasycić pięknością okolicy. Nie możemy, bo przyszła do nas panna i cały czas coś mówi, po grecku i za grosz nie rozumie angielskiego. Pokazuje nam jakieś zdjęcia w telefonie, chyba jest wojskowa i chyba jeździ motocyklem, ale za Chiny nie chce przestać gadać, a my serio - ni w ząb tego greckiego. Zdaje się tym nie zrażać. Chodzi tak za nami dobrą godzinę, zdążyliśmy rozbić obozowisko i się wykąpać w jeziorze. Mich postanawia nie pożerać zapasów w sakwach i na greckiej ziemi jadać greckie frykasy. Kilkaset metrów od nas tętni życiem jakaś kawiarnia. Miś idzie więc po kolację, a panna idzie z nim. Na szczęście gdzieś tam zostaje i Miś wraca z siatami jedzenia ale bez panienki. Bożesz, jakie to dobre! Jest pyszne pieczywo, znów kebabcziczi, sałatka z fetą i oliwkami. Mamy też wino. Jemy więcej niż do syta i zasypiamy pod rozgwieżdżonym niebem. Pięknie jest.


232km






10

Jeden z najpiękniejszych poranków jakie pamiętam. Jak okiem sięgnąć wzgórza i błękitna woda. Zanim chłopaki wstają odpalam drona by troszkę zachować to wspomnienie dla potomnych. Później schodzimy do jeziora popływać przed śniadaniem. I znów nie jemy nic naszego tylko podjeżdżamy na kawę i jakieś lokalne wypieki z serem i szpinakiem. Po drodze też zahaczamy o myjkę odbłocić trochę motki.














Znów wjeżdżamy w bardziej górzyste okolice i widoki atakują z wszelkich stron. Zaliczam pomniejszą glebę. Skrzatu zalicza większą. Powiedziałbym, że zdobywa odznakę najlepszej gleby całej wyrypy. Myślę, że jechał szybciej niż ja wczoraj i po śladach widać ze z 10 metrów się bronił nim go z siodła wysadziło. Podobnie jak ja wyleciał przez owiewkę, z tym że swoją połamał; gmole pogięte, rozbity migacz syto pogięta kierownica… Ale Skrzatu uśmiechnięty wstaje z gleby. Przypina dumnie odznakę kozaka dnia i zbiera co odpadło. Da się to jakoś na postoju poskładać do kupy na szczęście. Wjeżdżamy na asfalt, ale i tu widać, że deszcze zebrały swoje żniwo. Na drodze zalega dużo wymytych kamlotów, połamanych drzew i gałęzi; wypłukane przez wodę wielkie dziury w ziemi. Mijamy jedną, która pochłonęłaby tira z naczepą. Jakiś czas później widzimy pewien garb na asfalcie. Z naszej strony wydaje się niewielki, ale mijając go wpadamy w panikę bo w rzeczywistości to pękniecie drogi, które w najszerszym miejscu ma metr szerokości. Na szczęście mijamy go ze strony gdzie to nieduży uskok, bo jadąc drugim pasem rozbilibyśmy motocykle. Patrząc na tą dziurę we wstecznym lusterku nogi mi miękną - czasem naprawdę niewiele trzeba żeby nie wrócić z takiej wycieczki.

[IMG]https://lh3.googleusercontent.com/pw/AL9nZEW1O1m6nPJ99GCANcV5nuN1xASB_VTs4kWQplid96N8Nw c22bQytP5qIw1mB8kvInRstM5BLpcm2bm6eaA94v4yUylPhKsE klYTaX2AnQLzSE5JL7nPYv-iLD_LvHigrWjfehX9sMZfqasXfUsRbve-jg=w1227-h920-no?authuser=0[/IMG]







Trochę chyba zmęczeni jesteśmy, Skrzatu poobijany, znów pada deszczor, kończy się powoli benzyna i nie wiadomo kiedy zrobiła się 19, nawigacja pokazuje najbliższą stację za 60km… dopadamy ją na głębokiej rezerwie, zwłaszcza Mich ze swoim bakiem wielkości dzbanka na kompot. Zamknięta.















Na szczęście za 5 km jest małe malownicze miasteczko. Mają też Shella. Że postanowiliśmy nie biedować, stajemy tu na kolację. Mają tylko dania z grilla, Mich się więc objada mięsem do syta, a my grillowanymi warzywami i serem. Uwielbiam te smaki. Nie spieszymy się bardzo, mimo że już dawno po 20, ale 6km za miastem ma być camping. Znów okazuje się opuszczony. Jest wysoko więc i zimno, za to nie dość, że niebo nad nami gwieździste do obłędu, to jeszcze latają tu świetliki… nie znam hotelu który oferuje podobne atrakcje. I co z tego, że nie ma się gdzie umyć :P


293km

11

Kiedy rano wstajemy robimy obejście kompleksu campingowego. Jest całkiem pokaźny, była tu większa świetlica, łazienki, kuchnia, kilka budynków socjalnych, jest nawet maszyna do lodów; wszystko syto ostrzelane ze śrutówek i wala się pełno łusek - ktoś tu mocno ze strzelbą latał. Śladów niedźwiedzi nie widziałem więc mam nadzieję, że w nocy żaden mi stóp przez cienką ściankę namiotu nie obwąchiwał.













Bardzo przyjemnie wypić kawę w tych okolicznościach. Po szybkim śniadaniu ruszamy dalej. Grunt po wczorajszych opadach przesechł i jedzie się całkiem przyjemnie. Widoki podobnie jak wczoraj, bardzo bajeczne – pięknie nas ten TET prowadzi… prawie 3 godziny nam zajęło zorientowanie się, że widoki są dokładnie takie same jak wczoraj bo to dokładnie ten sam TET co wczoraj tylko robimy go w przeciwną stronę. Wczoraj odbiliśmy od trasy do okolicznego miasteczka na kolację i rano chcieliśmy kontynuować tą trasę, a wjechaliśmy w nią od tyłu. No cóż, jest tak ładnie, że nawet nie jesteśmy źli, i szybko nadrabiamy ten kawałek asfaltem.

Od 13 godziny dopiero zaczynamy pokonywać właściwe kilometry. I znów okolica jest niesamowita i dzika. Trochę za dzika staje się w pewnym momencie. Trafiamy na bardzo stromy zjazd wysypany luźnymi kamlotami wielkości grejpfrutów. Nie bardzo idzie w tym hamować bo osuwają się razem z motocyklami w dół. Woda wyżłobiła spore rynny, które omijamy żeby nie zapaść się po ośki. Przez godzinę pokonujemy może kilometr, literalnie walcząc o każdy metr. Upał jest straszny i leje się z nas pot. Darek położył moto już kilka razy i po wczorajszej glebie zaczyna lękać się kolejnej. Widać, że umęczony jest strasznie i mam wrażenie że jak dojedziemy do asfaltu to już nigdy nie będzie chciał z niego zjechać. Wentylatory pracują cały czas na maksa, czujnik temperatury ciągle blisko czerwonego pola. Ja już dawno przekroczyłem u siebie to czerwone pole. Co jakieś 200 m wyłączam silnik i liczę do 100 żeby uspokoić oddech, mam wrażenie, że serducho mi zaraz wyskoczy. Gdyby ten zjazd miał jeszcze kilometr to chyba rozbił bym tu obóz. Łapy mam jak z gumy, cały jestem sfatygowany jakby mnie ktoś zawinął w dywan i zrzucił ze szczytu góry.


Na samym dole ściągam ciuchy bo jestem przemoczony od potu. Ze 40 stopni w cieniu. Darek jeszcze walczy, Mich patrzy przejęty. Wiemy, że coś w Darku na tym zjeździe pękło, i żaden z nas się nie dziwi. Siedzimy dłuższą chwilę na glebie i łapiemy oddechy. Trochę z nas schodzi adrenalina i zmęczenie.










Odpuszczamy tu Tet i lecimy nad morze, trzeba trochę odpocząć. Zaczyna padać więc stajemy na kawę. I dobrze bo w 3 sekundy następuje urwanie chmury… to zamawiamy jeszcze jakiś obiad.
Posileni zbieramy się w dalszą drogę, mimo że ciągle jeszcze pada, ale jest już 19 a chcemy jeszcze trochę przejechać. Widoki po raz kolejny nas miażdżą. Wkoło wzgórza i ostre krawędzie urwisk, asfalt błyszczy od wody; z jednej strony złoto zachodzącego słońca, z drugiej burzowe chmury, a nad nami tęcza tak pełna, że z powodzeniem nadaje się na pocztówki.

Wilgoć w końcu odpuszcza i równo z nastaniem zmroku oczom naszym ukazuje się Morze Jońskie. Jest absolutnie przepięknie. Meldujemy się na campingu i pierwsze co, to oczywiście pakujemy się do wody.

Dzisiejszy dzień był pewnym przesileniem więc trochę liżemy rany, pierzemy ciuchy, łatamy dziury, kleimy co się da skleić i wiemy, że jutro musimy przemyśleć pewne kwestie na spokojnie.












260km






12

Morze Jońskie o świcie jest nawet ładniejsze niż po ciemkiemu. Zimno jeszcze bo to 7 rano, ale niewiele sobie z tego robiąc pływamy i sycimy się błękitem.

Później zamieniamy się w koło gospodyń wiejskich. Darek Ceruje spodnie, Michał rękawice. Ja osobiście postanowiłem poszukać dziury w całym i wziąłem pod prysznic materac… Kładę się na przyjemnie napompowanym a budzę na flaku. Jakiś chwast musiał mi go przebić. Wylałem połowę żelu do kąpieli, ale w końcu znalazłem źródło powstających bąbelków. Jedna łatka załatwia sprawę. Ruszamy na spokojnie o 10:30, ale z myślą żeby w mieście poszukać mechanika. Darka kierownica jest tak pogięta, że nie bardzo idzie jechać. Znajdujemy warsztat dość sprawnie, jednak pan nas pacyfikuje szybko, że zawalony jest robotą.

- tu macie dużą rurę, znajdźcie punkt podparcia i prostujcie – poleca fachowiec.

I w teorii nie jest to może jakieś zbyt skomplikowane, ale w praktyce z dwie godziny walczyliśmy zapierając się o znaki drogowe i inne latarnie. Efekt końcowy nie był zbyt spektakularny, ale przynajmniej Skrzata nie bolały ręce od ciągle skrzywionej pozycji.

Wczoraj Darek osiągnął pewne apogeum i postanowił, że dość ma ciorania Trampka po glebie. Ma ochotę trochę pojeździć po drogach, które rzeczywiście są drogami a nie rowem błota i kamieni. Postanawiamy więc się rozdzielić. Chyba wszyscy mamy podobnie mieszane uczucia, bo z jednej strony w pełni rozumiem Darka. Też już mnie wszystko boli, buty od tygodnia mokre, sińce i obtarcia nie chcą się leczyć, motocykl, sakwy i ciuchy z dnia na dzień podlegają większej dezintegracji. Z drugiej - szkoda się rozdzielać, a my z Michem nie chcemy za bardzo tego TETa odpuszczać. Postanawiamy więc, że jedziemy swoją wytyczoną ogólnie trasą, a Darek jedzie wybrzeżem wygrzać się trochę i nacieszyć gładzią asfaltu. Mamy telefony, więc co wieczór będziemy monitorować postępy i w miarę możliwości złapiemy się na trasie.








Ruszamy koło 13 i wjeżdżamy do Albanii. Od razu jest pięknie, jakby bardziej dziko czy też może mniej cywilizacja się w okolicę wdarła niż w Grecji, jednocześnie natura i otoczenie są przepiękne. Przy ruinach twierdzy zakręt drogi prowadzi nas do rzeki. Płyniemy promem przez niewiarygodnie chabrową wodę, patrzę na kolejne metry stalowej liny wyłaniające się z toni, wraz nimi przybliża się przeciwległy brzeg niczym zapowiedź kolejnej przygody. Zerkam na oddalające się w tyle mury, znów na tą niesamowitą wodę i po minach chłopaków wnoszę, że są tak samo zachwyceni widokiem jak ja. Od kilku dni oczy sycimy okolicą, która raz za razem nas zaskakuje i wprawia w zachwyt. Wszystko jednak z ręką na manetce gazu, w pędzie, w selektywnym skupieniu na drodze, gdzie nie wolno dać się zdekoncentrować na dłużej niż westchnięcie „WOW” jakie wyrywa się z duszy. Teraz poruszamy się w żółwim tempie promu i chyba przez to obraz wkoło utknął mi tak mocno w pamięci. Mam też szczerą obawę, że jesteśmy zbyt zachłanni, że tempo jest tak duże a intensywność bodźców tak nachalna, że nie jesteśmy tego wszystkiego w stanie zaabsorbować tak, jak byśmy chcieli. Tyle widoków, gór, nieba, zachodów słońca, zwierząt, ruin... wszystko chciałoby się zapamiętać, a to umyka, rozmywa się w morzu równie niesamowitych kadrów. Robimy zdjęcia, notatki, filmy w desperackiej próbie zatrzymania tych wrażeń, ale w tym momencie chwilowego spowolnienia dociera do mnie, że to próżny trud - wspomnienia się rozmyją a zdjęcia będą tylko takim zakotwiczeniem w przeszłości jak magnes na lodówce przywieziony z wybrzeża Morza Jońskiego. Wywołają uśmiech na twarzy, ale przeżyć nie przywrócą… warto więc chłonąć teraz ile się da.

Do 16 jedziemy asfaltem, aż TET odbija na plażę. Tu się żegnamy z Darkiem. Znów mieszane mamy uczucia - to jakby przygodę dzielić na dwa. Jesteśmy dorośli i samodzielni, wiadomo że wszyscy nie dość, że sobie poradzą, to się będą przy tym dobrze bawić. Niemniej mam wrażenie, że coś nam tu umyka. Może to, że Darek przeżyje coś, czego my nie doświadczymy, i odwrotnie - jego ominą nasze przeżycia, a ostatnie dni wszystko dzieliliśmy razem i to z dużą radochą. Nic to, obiecujemy się na bieżąco kontaktować żeby w drodze powrotnej się łapać na równiejszych odcinkach. Literalnie nie mija 5 min i zaliczam pierwszą glebę na kamlotach. Ma ten Darek trochę racji w tym wszystkim. Ewidentnie ma.



















Ale też trochę nie ma. Lecimy wzdłuż plaży, w zasadzie momentami samą plażą. Odcinek nie jest może jakiś bardzo długi, ale radochę daje ogromną. Na jego końcu szlak odbija w góry, postanawiamy więc skorzystać z ostatniej okazji do kąpieli. W tym samym miejscu grupa Czechów ciśnie w przeciwnym kierunku mając pierwszą okazję do kąpieli w morzu. Dawno nie widziałem tak pomotanych motocykli, widać że każdy już kawał świata widział i nie ma u miękkiej gry… ale patrzę też na nasze dwie hondziny i wstydu nie ma. Naciągam ciuchy na słoną od wody skórę, i patrząc w stronę gór myślę sobie „ dawajcie tą Albanię”.
Szybko zaczynają się podjazdy i przepiękne widoki. Zaczyna też grzmieć, okoliczne kozy beczą żałośnie, widmo burzy też im się chyba nie podoba. Wiemy, że wody nie unikniemy, naciągamy więc kondomy i jedziemy dalej. Coś niewiarygodnego dzieje się z okolicą. Przez burzowe chmury przedzierają się złote promienie wieczornego słońca i wyciągają taką głębię kolorów z gór ciągnących się aż po linię horyzontu, że w dupie już mamy ten deszcz. W zasadzie wszystko mamy już w dupie bo nic się teraz nie liczy. Stajemy na szczycie kolejnego podjazdu, i chłoniemy to co przed nami. Jesteśmy szczęśliwi, ale tacy kurwa szczęśliwi poza rozsądnym świata pojmowaniem. Nic się nie dzieje, tylko dwóch zmokniętych gości w śmierdzących ciuchach szczerzy się do horyzontu. Może to bez sensu, ale chyba po to tu przyjechałem i tęskno mi do tego stanu.



Na noc stajemy w miejscowości Tepelena. Miejsce jest ciekawe, bo zamknięte w murach na wzgórzu. Wygląda to jak olbrzymia twierdza, w centralnym miejscu której znajduje się stare miasteczko. Bardzo ładne, zadbane, podświetlone wieczorem, z hotelem i pubem. Szybko się dowiadujemy, że hotel jest zamknięty. W pubie jakiś gość oferuje mi nocleg, ale po szybkich oględzinach pokoju dochodzę do wniosku, że ktoś tu bardzo niedawno umarł. Jeszcze kapcie przy łóżku stoją. Dodatkowym problemem jest to, że nie mamy żadnej waluty ze sobą i nigdzie nie da się kartą zapłacić. Cofamy się więc z kilometr za miasto gdzie był przydrożny hotel. Jest tu kapkę łatwiej się porozumieć bo pani po angielsku rozmawia. Daje nam namiary na bankomat. Przebieramy się więc w suche ciuchy i idziemy na nocne zwiady miasta. Jest bardzo malowniczo. Dziwnie się czujemy bo uczucie jest takie jakby wszyscy na nas patrzyli. Mieszkańcy chodzą z jednego końca placu na drugi trochę jak boty zaprogramowane by poruszać się po określonych ścieżkach. Jedynym elementem, który nie porusza się wedle narzuconego porządku jesteśmy my - tym samym czy stoimy, czy idziemy wzbudzamy zainteresowanie wszystkich wkoło.

- Skąd jesteście?

- Dokąd jedziecie?

- Gdzie śpicie?

- A my załatwimy wam taniej nocleg, poczekajcie minutę już dzwonię do rodziny.

- Może chcecie zioło? Dobre, tanie...

Takich pytań pada całkiem sporo i padają raz za razem. Padają ze szczerej troski i zainteresowania. Wszyscy są niezmiernie mili i pomocni. Aż nam trochę dziwnie. Chcąc nie chcąc jesteśmy na świeczniku i tracąc anonimowość w tłumie czujemy się wyeksponowani. Wypłacamy trochę lokalnej waluty w bankomacie i robimy niezbędne zakupy. Owoce mają tu obłędne więc na obiad jemy melona, jemy go też na kolację bo o 22 to już chyba nie obiad za bardzo. Często w ferworze walki w ciągu dnia zapominamy jeść i dopiero przed snem uzupełniamy kalorie.




180km…. i tak w Albanii wszędzie pełno starych mercedesów.

13.

W nocy na szczęście nie padało, udało się wysuszyć większość ciuchów. Buty jednak bez zmian, ciągle ubieram mokre. Pani nam oferuje śniadanie za 5 Euro. Nie zwykłem wybrzydzać, ale trochę nas zaskoczyła. W cenie były 3 kromki chleba - rozdzieliliśmy je między siebie po równo, kawałek lekko klejącego sera, łyżka konfitury i kawa. Konfitura, trzeba przyznać, była przednia, ale z tym chlebem to jak by dali po 2 kromki to bym się nie obraził.


Szybko ruszamy dalej, momentalnie wbijając się w offroad. Znów bardzo szybko pochłaniają nas podjazdy, wysokości ok. 1000 m.n.p.m, a zewsząd atakują epickie widoki. Pierwszy raz widzę tak wielkie kaniony - trochę jak Kolorado w Stanach, tyle że bardziej zielono. Są strome zbocza, są rwące rzeki, jaszczurki, żółwie na drodze. Wszystko w zasięgu wzroku cieszy i jest wielką atrakcją, każdy zakręt to coś nowego. Kamery prawie nie wyłączam. Jedzie się całkiem sprawnie, trzeba być czujnym na kamlotach, ale nie walczymy z błotem jak w dniach poprzednich.













Koło południa trasa zaprowadza nas do malowniczego kanionu. Jest to większa atrakcja turystyczna jak się zdaje, ponieważ jest tu niewielki parking, a busy zwożą turystów na spacery po pierś w wodzie. Woda jest mętna, ale idzie się wąską szczeliną kanionu mając po obu stronach monumentalne ściany. Robi to ogromne wrażenie. Nie piszemy się na takie atrakcje, bo i tak nie nadążamy suszyć butów na tej wycieczce. U wylotu z kanionu jest miejsce gdzie można napić się kawy czy zjeść grilla (to naprawdę sporo jak na lokalne warunki), decydujemy się więc odsapnąć tu chwilę. Nad wodą przechadzają się dwie miłe turystki i Michał postanawia poćwiczyć swój angielski. Po pierwszym „where are you from?”, słyszymy „Gdynia” i angielski idzie w odstawkę...

Karolina i Ania podróżują wynajętym autem, jadąc gdzie ich fantazja poniesie i robią tak od lat. Bardzo pasuje nam taka swoboda podróżowania, więc kawa w kanionie mocno się wydłuża. Niemniej jedziemy w przeciwnych kierunkach i po jakiejś godzinie rozmowy ruszamy dalej. Bardzo miłe to było spotkanie.



Od tego miejsca aż do wieczora asfaltu już nie będzie. Robi się tak niewiarygodnie epicko, że szybciej byłoby na piechotę iść, bo ciągle stajemy by zdjęcia robić. Jedzie się przyjemnie, tylko jedną glebę zaliczam. W końcu TET ciągnie rozlewiskiem wielkiej rzeki. Większość to kamloty poprzecinane wąskimi ciekami wody. Doświadczenie z początku bardzo fajne, błądzimy trochę szukając ścieżki; jeden river crossing, drugi piąty, dziesiąty... Tempo słabe, skończyła się woda w camellbackach, patrzymy na mapę i okazuje się, że to impreza na kolejnych 30-40 km. Nieciekawie, bo to już głęboka rezerwa paliwa będzie. Co z tego, że wyjedziemy z rzeki jak wkoło dalej brak stacji. Szukamy jakiejś możliwości ucieczki w bok z tej matni. Jest tu jakaś ścieżka ze stromym podjazdem. Walczymy z nią kilkanaście minut. Pot leci po plecach, w ustach sucho, w głowie pulsuje, zaczynam czuć, że się odwadniam. Nagle droga kończy się urwiskiem, kilkadziesiąt metrów planety jakby ktoś gigantycznym laserem wyciął. Wspinaliśmy się ostro pod górę i mocno zaskoczył nas brak tej góry to chyba ulewne deszcze zmyły kawał wzgórza. Robi się coraz weselej bo to już była boczna ścieżka od bocznej ścieżki i w tej chwili przedzieramy się na zadany azymut zastanawiając się co nas spotka za chwilę. Albania to w 85% góry i to nie liche. Nie wiem jak ludzie tu żyją, bo drogi dojazdowe to bardzo umowny termin. Po kilku kilometrach trafiamy na zabudowania. Ciężka tu codzienna rzeczywistość, nie umiem powiedzieć jak tu dojeżdżają autami, jak targają zakupy, gdzie dzieci do szkoły chodzą. Pojęcia nie mam. Po kolejnych kilku kilometrach trafiamy na sklepo-kawiarnię. Można tu kupić piwo, batona lub kawę. Spożywczaka typowego brak. To też ciekawa obserwacja, mam wrażenie, że w mniejszych miejscowościach takie rzeczy jak chleb, mleko, jajka czy masło się nie sprzedają. Czy wszystko sami sobie wytwarzają i nie muszą kupować? Piwo, kawę, rogalika kupisz, ale tylko takie rzeczy. Pani nam daje wody - pierwszy litr wypijamy haustem, resztę wlewamy do worków do syta. Nie kupujemy jej bo to kranówka przechowywana w lodówce na wpół zamrożona. Po ostatnich kilometrach w upale o suchym pysku literalnie ratuje nam to życie. Jesteśmy dużo spokojniejsi, bo zaczynało się robić niewesoło. Kupujemy po rogaliku żeby uzupełnić węgle i tak pokrzepieni ruszamy dalej.












W poszukiwaniu paliwa odbijamy dalej od TETa - jest już 19, więc powoli też szukamy noclegu. Udaje się zatankować i koło 21 trafiamy na przyjemny camping. To długi dzień był i wrażeń masa, choć tylko 220km
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 28.10.2022, 15:58   #4
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 85
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 dni 2 godz 5 min 49 s
Domyślnie

14

Planujemy nieco nadrobić kilometrów i do Tirany jedziemy asfaltami. Widoki wcale jednak nie odpuszczają, upał też nie. W miarę sprawnie pokonujemy 100km do stolicy. Tu jednak czeka nas spora partyzantka w ruchu ulicznym. Staramy się omijać większe miasta, wjazd i wyjazd z nich to zwykle przepychanka w dużych korkach. Tu jest nie inaczej. Zauważyliśmy już wcześniej, że ulica często staje się parkingiem. Wrzucasz awaryjne, porzucisz auto na środku i idziesz załatwiać sprawunki, wypić kawę, pójść do fryzjera, czy co tam akurat potrzebne. W Grecji było podobnie. Tu w Tiranie jednak partyzantka na ulicach to inny level. Dojeżdżamy do świateł, przed nami stoi kilka aut i z lewej chce się wbić Q7 czy jakaś inna czarna wielka bejca. Znacie te auta którym wszystko wolno bo są duże i czarne? To właśnie jedno z nich. Kierowca przed nami go nie wpuścił. Miał widocznie taką fantazję. Za to pan się nie poddał i wciska mu się przed maskę, widzi że się nie zmieści, ale że cały jest na przeciwległym pasie to leci na skrzyżowanie pod prąd. Auta uciekają na boki, gość minął z 7 aut w ten sposób, na czerwonym wbił się na przejście dla pieszych, postał chwilę ale doszedł do wniosku że skoro minął sygnalizację to w sumie może jechać dalej. Przeciął więc skrzyżowanie nie zważając na to kto jedzie i jakie światło się pali. I tak patrzmy na tą scenę i sumujemy… światła się nie liczą, piesi się nie liczą, auta się nie liczą, zasady może jakieś są, ale my ich nie ogarniamy. Czujnym będzie trzeba być w tym mieście. Sam dojazd do centrum męczy nas znacznie. Parkujmy przy górnym placu i chwilę zwiedzamy. Nie dajemy sobie jednak zbyt wiele czasu, upał wyciska z nas całą energię; jemy jakieś lody, uzupełniamy prowiant i ciśniemy dalej. Wiem, że to miasto ma sporo do zaoferowania, jednak w ten sposób to nie zwiedzanie - trzeba by zostać na noc, zostawić gdzieś motki przebrać się w cywilne ciuchy i wówczas można niespiesznie zwiedzać. Dziś nie mamy tyle czasu i chęci.













TET dalej jakby bardziej łaskawy. Jest przepięknie, ale też mniej przewyższeń. Są rzeki i zawalone mosty, są bunkry, jedziemy trochę wałem nad wodą. Trafiamy na jakieś jaskinie otoczone żelbetem, jakby miały wpływać tu u-boty. Są też wydrążone w skale gigantyczne komnaty, zabetonowane do zewnątrz jak bunkry. Wszędzie nietoperze i odchody zwierząt… oczywiście pchamy się do środka nieco zdjęć porobić. Znów jedziemy pod ogromnym wrażeniem mijanych miejsc.

Koło 19 kończy nam się Albania i wjeżdżamy do Czarnogóry. Kolejna droga nad wybrzeżem i niesamowity chaber wody w złotych promieniach zachodzącego słońca. Krajobraz jest tak pocztówkowy, że aż trudno uwierzyć w jego realność. Kierujemy się na camping przy samej plaży i udaje się załadować do morza równo z zachodzącym słońcem. Jest obłędnie pięknie, robię więc trochę zdjęć. GoPro widocznie rozszczelnił się po którejś glebie i okazało się, że bierze wodę. W pewnym momencie robi ostatnie zdjęcie i się wyłącza. Trochę mi to psuje humor bo Czarnogóra jest niesamowicie malownicza i żal mi tego nie uwiecznić. Na szczęście Mich też jest trochę zniesmaczony, bo mu wczoraj aparat wyzionął ducha. Na szczęście jego kamera nadal działa. No nic, telefony w tych czasach też mają obiektywy, jakoś sobie poradzimy.















Obok campingu jest knajpka z rybami i innymi owocami morza, a w przeciwieństwie do sąsiadów tu można płacić kartą, więc z dużą przyjemnością idziemy na kolację.

290km









15

Plan na dziś jest nieco inny, nie ciśniemy TETem, lecz pykamy sobie wzdłuż linii brzegowej. Nie ma tego bardzo wiele - na pół dnia ze zdjęciami, lodami i przerwami na kawę. Umawiamy się z Darkiem na wieczór, że spotkamy się przy moście nad rzek Tarą. Od dawna wiemy, że jest tam zjazd tyrolką i koniecznie chcemy tego spróbować.

Dzień jednak wypada zacząć od śniadania. Robimy więc zakupy i Michał psuje jedyny w okolicy bankomat, odcinając Czarnogórzan od gotówki. Na szczęście ja wypłacałem pierwszy, więc na śniadanie nam starczy.

Kamera wygrzana na słońcu odżyła nieco. Trochę dziwnie reaguje i często się wiesza, ale nadal działa więc trochę jednak zdjęć będzie z tego kraju.












Czarnogóra po Albanii to trochę inny świat. Drogi zaznaczone na mapie są całkowicie przejezdne, bez dziur na pół pasa, czy głazów leżących na środku; są dobrze oznaczone i zabezpieczone. Bez problemu można dogadać się po angielsku czy zapłacić kartą. Wprowadzenie euro w tym kraju chyba mocno otworzyło go na turystów i jest ich tu cała masa. No i nie bez przyczyny, bo jest na czym oko zawiesić. Jedziemy główną drogą i każdy przebyty kilometr jest niesamowicie widowiskowy. Woda jest cudowna, małe wysepki, mosty, malownicze miejscowości nad brzegiem takie jak Święty Stefan przypominają rozkładówki z gazetek biur podróży. Toczymy się tak 5 godzin często stając. Na końcu jemy lody i odbijamy w góry, Mich wytycza drogę na Durmitor. Jak zwykle trochę bokami, ale jedzie się płynnie i koło 18 spotykamy Darka. Dobrze zobaczyć tą uśmiechniętą gębę. Dotarł do Czarnogóry dzień przed nami, zdążył już trochę odpocząć i oswoić się z widokami. My ciągle zbieramy kopary z ziemi.

Most, obok którego jutro chcemy zjechać na tyrolce wygląda niesamowicie. Kanion nad rzeką jest bardzo wysoki i szeroki, ekspozycja jest wręcz filmowa. Tuż obok jest hotel z campingiem. Właściciel to serdeczny jegomość i opiekuje się 21-dniowym maluchem sarny. Ta łazi za nim wszędzie jak szczeniak i pije mleko z butelki. Facet ma zgrzewkę Tyskich na ladzie i zna dużo polskich zwrotów. Nie dziwota, bo pole namiotowe jest w połowie zapełnione motocyklami z Polski.



Bardzo sympatycznie spędzamy wieczór, jemy też pstrąga na kolację i długo rozmawiamy z sąsiadami. Są motyki z Mazur, jest para która przyjechała tu busem przerobionym na kampera. Swoją drogą wydaje się to całkiem praktycznym pomysłem. Jest też małżeństwo, które przyleciało do Chorwacji i stamtąd jadą wynajętym autem. Większość osób z którymi rozmawiamy jest tu już kolejny raz. Odkryli Czarnogórę kilka lat temu i wracają w ulubione miejsca - tutaj konkretnie najczęściej na rafting. Rozumiem tą fascynację, po pierwszym dniu nie możemy się nachwalić zalet tego kraju. Zobaczymy co przyniesie jutro.







około 300km.


16

Wstajemy niespiesznie. Nie mamy na dzisiaj planu, chcemy pobujać się po Durmitorze i skorzystać z tej tyrolki niesamowitej. Zjadamy na śniadanie omlet z serem. Obok chłopaki walczą z cieknącymi gaźnikami w dużym DR. Schodzi im cały poranek, ale efekt końcowy jest ciekawy. DR ma podpiętą z boku butelkę i nadmiar benzyny sobie do niej ścieka wężykiem jak do zapasowego kanistra. Ciekawym jak to się sprawdzi w terenie.



Po śniadaniu udajemy się na drugi brzeg mostu - to blisko kilometr zjazdu. Mówiono nam, że to najgłębszy kanion w Europie i ustępuje tylko kanionom w USA ,ale nie wiem czy położyłbym głowę za prawdziwość tych informacji. Wiem za to, że warto tu przyjechać dla takiego przeżycia. Sam zjazd to kilkadziesiąt sekund „lotu” w niewiarygodnej scenerii. Nie jest to może wielka prędkość, czy niesamowita adrenalina - tego mieliśmy już całkiem sporo na motocyklach, chodzi raczej o ten efekt lotu i obłędnie malowniczy kanion wkoło. Wszyscy jesteśmy równie zachwyceni przeżyciem.









Do drogi zbieramy się koło 11, nie planujemy na dziś żadnych walk w terenie, chcemy na luźno pozwiedzać Czarnogórę, znów jedziemy więc w pełnym składzie. Najpierw Durmitor i trochę podpinany się pod TETa. Później jedziemy kanionem rzeki Piva i dojeżdżamy do jeziora o tej samej nazwie. Nigdy chyba nie jechałem tak piękną trasą. Zakręty są obłędne, wielokrotnie przejeżdżamy przez wydrążone w skale tunele, by dowiedzieć się, że po drugiej stronie widoki są jeszcze bardziej epickie. Różnice wysokości zachwycają, ekspozycja pompuje adrenalinę, a woda uwodzi kolorem. Uczta dla wszystkich zmysłów. Na mapie są to trasy oznaczone jako widokowe i rzeczywiście ich widowiskowość jest absolutnie powalająca. Odcień wody tak bardzo nas urzeka, że bierzemy w niej kąpiel. Wychodząc z wody dochodzę do wniosku, że najpiękniejsze trasy Rumunii mogą jeść z ręki Czarnogórze. Choć myśl ta może być bardzo subiektywna; tak bardzo jesteśmy zauroczeni tym co wkoło nas. A to dopiero połowa dnia. Zawracamy i wdrapujemy się w góry, wjeżdżając na około 2000m. Błąkamy się tu trochę czasu, mimo tęgich upałów ciągle leży tu śnieg. Oszałamiające jest piękno tego kraju, a kiedy zza pleców zaskakuje nas zachód słońca stajemy i gapimy się jak zaczarowani.






















Na noc zatrzymujemy się na campingu w górach. Jest jakieś 1500 m n.p.m więc nocą robi się zimno. Nie zrobiliśmy dzisiaj wielu km, tym bardziej w offie. Za to ilość wrażeń była niesamowita. To chyba pierwszy dzień wyjazdu, po którym nie dość, że nie padam na ryj, to wręcz czuję się wypoczęty.

172 km.



17

Wieczorem dość długo rozmawialiśmy z Czechami, którzy rozbili namioty obok naszych. Fajne to były rozmowy, chłopaki ewidentnie liczyli, że będziemy jakieś grubsze alkohole pili a tu trafili na przedszkolaków, co po jednym piwie padają jak muchy. Ruszamy jednak w miarę dobrze bo o 9. Zimno w nocy było, to i szkoda bez sensu leżeć - trzeba działać i się zagrzać. Wpadamy do piekarni w miasteczku zanabyć śniadanie. Podjeżdża para z Niemiec na rowerach, znaczy przyjechali na nich z Dubrownika - a tam dotarli samolotem - całkiem dobry plan na wakacje uważam. Mam słabość do cyklistów jakoś

W knajpie popołudniu spotykamy rodaków na motkach i też mają 3 tygodnie trasy w planie, podkopało to wyobrażenie o naszej wyjątkowości. W ogóle gdzie by się nie odezwać po naszemu zawsze ktoś odpowie. Widać bardzo popularne te rejony. Dzisiejsze trasy znów rozpieszczają widokami, mam jednak wrażenie, że człowiek już się przyzwyczaił. W pierwszych dniach bym przy każdym zakręcie stawał i robił zdjęcie, teraz przejeżdżam i z przyjemnością chłonę przestrzeń ale nie chcę mi się już zatrzymywać. Urodzaj dobrobytu trochę chyba zdewaluował epickość otoczenia.


Zaliczamy odcinek TETa, ale szybko się okazuje, że nie dojedziemy do asfaltu na czas by zatankować, więc cofamy się 10km żeby uniknąć późniejszej partyzantki. Cały dzień wchodzimy z zakrętu w zakręt a koło 13 Darek doprowadza nas do niesamowitego monastyru OSTROG na zboczu góry. Darek miał dzień więcej na zwiedzanie okolic i był już tu 2 dni temu. Spędzamy tu blisko godzinę czasu bo jest co podziwiać.










ok 20 przekraczamy granicę z Serbią, jest tylko jeden strażnik w budce wielkości kiosku ruchu. Wszystko znów mieni się w złocie zachodzącego słońca, kilka razy więc stajemy robić zdjęcia. Przez to znienacka zaskoczyła nas ciemność. Na mapie widzimy zbiornik wody, ale kiedy podjeżdżamy okazuje się, że to sztuczny zbiornik retencyjny, wkoło beton i kamery. Więc już po zmroku szukamy dalej. Kierując się mapą sprawdzamy jeszcze dwa miejsca, ale w kompletnym mroku nie bardzo nam się udaje znaleźć sensowne miejsce na namioty. Jedziemy bardzo długim tunelem, później kanionem po obu stronach skały i dopiero o 22 trafiamy na jakiś zapomniany przez boga hotel. Czegoś takiego to nie widziałem od lat 80. Nie narzekam, mamy szczęście, że udało się coś znaleźć, bo padaliśmy już ze zmęczenia, ale zaskoczył mnie standard. Ciężko to do hotelu przyrównać, zapyziałe noclegownie robotnicze 40 lat temu miały ze dwie gwiazdki więcej… ale ma to swój klimat. No i śniadanie jest w cenie.








340km

18

Na śniadanie mamy wybór - jajecznicę lub omlet. Jak się okazuje wybór jest miłym ukłonem w stronę klienta, bo kucharz obydwie potrawy robi tak samo. Zamiast kawy dostajemy ciemne mleko z wodą z termosu, ale pałaszujemy wszystko z przyjemnością… lubię takie miejsca. Zawsze wspominam je później z sympatią. Wyciskają łezkę tęsknoty do lat minionych, kiedy ważne było zjeść coś ciepłego, przespać się w suchym i zabrać ze sobą dobre towarzystwo… reszta to dodatki.











Dzień zapowiada się ciekawie, bo wiemy że Tet przez góry prowadzi i wiedzie nas do Mostaru… ogromnie wyczekuję tego miasta. Na pierwszej stacji benzynowej rozstajemy się z Darkiem, on celuje na Dubrownik, więc złapiemy się na powrocie w Chorwacji.

Podjazd z początku nie zapowiada się zbyt walecznie, na mapie widzę, że pnie się aż na 2200m. n.p.m. I faktycznie po parunastu minutach tempo nam zaczyna spadać. Ścieżki robią się coraz bardziej strome i wypełniają je sypkie kamloty. Połączenie niezbyt przeze mnie lubiane. Jak tylko się na chwilę stanie to ciężko ruszyć, bo tylna opona tylko rozrzuca w tył kamulce a przednia nie ma siły wspiąć się na kolejne. Ale jechać do przodu też się nie da na rozpędzie bo na kamlotach miota jak szatan i na każdym metrze czyhają kolejne pułapki. Mordujemy się strasznie i upał nie pomaga. Trafiam w jakiś konar, nadziałem się na niego zrywając pasy od sakwy. Ech a blisko 15 lat temu dostałem je od Crosso na rowerowy wyjazd na Kaukaz…. dużo wytrzymały, ale to chyba będzie ich ostatni wyjazd.



W tym miejscu z naprzeciwka mija nas Elektryczny Krzysiu z ekipą na Enduraczach. Chłopaki lecą na lekko, choć widać, że też są zmordowani, ale jak zobaczyli trampka z bagażami to zapłakali nad moim losem rzewnie. Dnia poprzedniego towarzysz im się połamał przy glebie i zakończył wyjazd w szpitalu… Mam jednak inne plany na powrót niż niebieskie koguty karetkowozu. Jedziemy dalej i stajemy w korku walczących o życie terenówek. Udaje nam się je wyminąć bokiem, ale już padam z sił, stromo jest tak, że nie idzie utrzymać motocykla na hamulcach - leci w dół wraz osypującymi się kamlotami.


W końcu trafiamy na wypłaszczenie. Widok na Mostar jest niesamowity, w najbliższych krzakach sterczy wbity znak ostrzegający przed minami. Łapiemy oddechy, pot leje się spod kasku, cieknie po plecach i po dupie. Ścieżka rozdziela się wiodąc na szczyt lub dalej do Mostaru. Chłopaki mówili, że to 45 min podjazdu non stop i że widoki są tam obłędne. Ale jesteśmy już ugotowani na dzisiaj. Tu jednak wypada na lekko jechać, może z 10 dni temu mielibyśmy więcej zacięcia, ale dziś chcemy już zjechać do Mostaru i kupić sobie loda i kawę.










Znowu jakaś gleba, targam trampka nie wiem który już raz na tym wyjeździe. Kiedy mam go niemal w pionie nogi mi się rozjeżdżają na kamlotach i cały się spinam żeby nie polecieć z motocyklem. I tak się spinam skutecznie, że łapie mnie skurcz mięśni brzucha, ale jakby mi ktoś z kopa pod żebra załadował. Nie mogę odpuścić bo polecę z motkiem. Więc trzymam te 200kg z okładem, w lekkim szoku że można się znaleźć w takiej pozycji. Trochę pcham, trochę wiszę, ale głównie walczę żeby nie upaść. Mich chyba nawet nie zauważył bo w tej spinie nie mogę z siebie nic wykrztusić, chyba nawet oddychać zapomniałem. Do pionu brakuje mi może kilkunastu centymetrów, i w końcu udaje mi się go wyprostować. Chciałbym paść na ziemię, i znów zacząć oddychać, ale wpierw jeszcze nóżkę trzeba rozłożyć. Kurwa, a jest po przeciwnej stronie motocykla... Obejście go dookoła bez wywracania to największy wysiłek z jakim się zmierzyłem przez ostatnie dni. Ja pitolę, jakbym miał czyściec projektować to tak by wyglądał. Nawet Michał rower swój upuścił dzisiaj – znaczy, że sobie tego nie wymyślam. Toczymy się po kamlotach jakby sprawniej niż pod górę, słońce grzeje jak piec hutniczy i ciągnie się nam ten odcinek jak rządy ukochanej partii. Po kilku chwilach jednak nawierzchnia się wygładza i trafiamy na ruiny twierdzy, a na kolejnym kilometrze podchodzą do nas konie z wolnego wybiegu. Stajemy uwiecznić to jakimś zdjęciem a najbliższy koniu podchodzi i zaczyna mi kurtkę podgryzać. Wielką frajdę daje mi to spotkanie. Wiecie, wolno biegające konie, czy jest coś piękniejszego?



Po tym spotkaniu mija mi zmęczenie, nie przeszkadza już upał, jadę z radością w sercu… Wiecie – WOLNO BIEGAJĄCE KONIE!! Mam wrażenie, że ledwie po kilku minutach miasto, które oglądałem spod szczytu, teraz otoczyło nas swoimi ulicami. Jeszcze chwilę temu stałem na kamiennym pustkowiu, a teraz jadę wzdłuż niewiarygodnie niebieskiej rzeki by zobaczyć most - symbol uwieczniony na milionach fotografii.

Jadąc przez Mostar nie sposób pominąć ostrzelanych i spalonych ruin domów. To powojenne blizny miasta, których Mostar się nie wstydzi i nie zamierza ukrywać. Przez chwilę szukamy miejsca by zostawić gdzieś motocykle. Wiemy, że chcemy tu na spokojnie pochodzić i coś zjeść nie martwiąc się o pozostawiony szpej. Łapie nas jakiś cieć parkingowy, ciągnąc na parking strzeżony i za kilka erło możemy wszystko zostawić pod jego opieką. Dobrze zdjąć kurtki i zostawić kaski, bo łażenie w tym wszystkim to mordęga.

Idziemy powoli w stronę Starego Mostu łączącego islamską część miasta z chrześcijańską. Jest tak niesamowicie malowniczo, że aż ciężko to opisać. Woda płynąca pod mostem ma niewiarygodny kolor, a sam most zawieszony nad nią zdaje się górować nad obydwiema stronami miasta. Wyślizgane kamienie wąskich uliczek, stragany, minarety, błękitne niebo i szmaragd wody… tak zapamiętam to miasto. Ono ma niesamowitą historię i trochę czuję się jakbym ją brukał wpadając na lody i kawę. Należałoby zostać tu na tydzień, rozmawiać z ludźmi, poczuć to miejsce… a ja znów przelatuję.









Odpoczęliśmy przez kilka godzin spacerując po centrum, zjedliśmy dobry obiad, zrobiliśmy zakupy i wracamy na nasz strzeżony parking. Tyle, że bez pana w zielonej kamizelce. Teraz parking wygląda już jak zwykłe podwórko i to dalece nie strzeżone. Kurtki, kaski, komunikatory, wszystko jednak leży jak je pozostawiliśmy. Plujemy sobie w brodę za lekkomyślność, bo wystarczyła zielona kamizelka żebyśmy pozostawili wszystko gościowi jeszcze mu za to płacąc. Ech, jak zwykle więcej szczęścia mamy niż rozumu.


Ruszamy o 18 i na dzisiaj już więcej planów nie mamy, ale że do Chorwacji zostało tylko 100km to szkoda nie przespać się nad Adriatykiem. Jedzie się pięknie bo słońce znów maluje wszystko na złote kolory. Wjeżdżamy w 4 kilometrowy tunel i wyjeżdżamy już oglądając Adriatyk. Nawet powietrze tu inaczej pachnie. Mam olbrzymi sentyment do Chorwacji. Pierwsza długa podróż rowerowa pokazała mi, że świat jest pełen pięknych miejsc i ludzi, i do tej pory wielką radość mam z tego odkrycia. Za każdym razem kiedy tu jestem czuję to na nowo. Już po zmroku łapiemy się ze Skrzatem i razem znajdujemy camping.

Jest dość późno ale znajdujemy jeszcze miejsce gdzie można kupić piwo i przyrządzamy sobie kolację na plaży. Niewiele jest piękniejszych miejsc na kolację pod gwiazdami.






250km

19.

Znów ten stan umysłu, kiedy otwieram oczy i ściany namiotu nie mogą mi powiedzieć nic więcej niż to, że jestem w podróży. Muszę wystawić łeb na zewnątrz, by stwierdzić, iż obudziłem się w Makarskiej. Dzień więc obowiązkowo zaczynamy kąpielą w Adriatyku. Nie spieszymy się zbytnio, w tyle głowy mamy świadomość, że kiedy odbijemy od wody, to zaczniemy zbliżać się do domu.











Mimo, że mamy stąd prostą drogę w głąb lądu, wybieramy jazdę wzdłuż wybrzeża aż do Splitu. Jest to dłuższa trasa, niemniej niesamowicie urokliwa. Mijamy miasteczka, kolorowe mariny, malownicze zatoki, cieszymy oczy, ładujemy akumulatory. Po minięciu Splitu trzymamy się raczej prostych dróg, bo oficjalnie już wracamy, ale jakoś tak wyszło, że wpadliśmy na odcinek TETa. Nic trudnego, radość z szybkich szutrów tak jak lubimy. Niesamowite, że wczoraj o tej porze smażyliśmy się na kamienistej pustyni a dziś pomykamy w obłędnie zielonych krajobrazach. Bardzo przyjemna ta odmiana. Jedziemy wzdłuż linii kolejowej. Mijamy dziesiątki opuszczonych domostw, całe wymarłe wioski, zapomniane stacje kolejowe. Lubię takie klimaty, jednak zwykle to pojedyncze budynki są, a tutaj to niepokojąco powszechne zjawisko.







Koło 18 mijamy Plitvickie Jeziora. Jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi. Byłem tu ze dwa razy i Miś też, ale Daras nie był. Nie chcemy wykupywać wycieczki bo to pół dnia zwiedzania, ale głupio Darkowi nie pokazać o co chodzi z tymi jeziorami. Wiem, że na samym końcu drogi jest wejście do lasu, gdzie po chwili spaceru można obejrzeć z góry kilka wodospadów. Prowadzę więc tam chłopaków. Żeby nudą nie wiało do kasku wpada mi pszczoła czy inna osa i parkując wyciągam żądło z pod oka. Piecze jak cholera i czuję, że jutro może to wesoło wyglądać.

Znów podziwiam Plitvickie z góry - to trochę jak lizać cukierek przez folijkę, ale na dziś musi wystarczyć. Darek obiecuje tu wrócić na cały dzień bo warto poświęcić temu miejscu więcej czasu. Po kilku kilometrach stajemy na obiadokolację w przydrożnym grill barze. Obok nas siedzi Tom i Rob. Rob to Anglik, który od lat żyje w Chorwacji. Napisał kiedyś książkę o podróżach motocyklem z wózkiem bocznym i jest w tym temacie ekspertem. Pisze też artykuły do prasy motoryzacyjnej i głównie z tego żyje. Jeździ 70 letnim Land Roverem odkupionym od wojska w stanie idealnym (znaczy teraz jest w stanie idealnym bo po zakupie jednak trzeba weń było sporo serca włożyć). Auto wygląda jakby zjechało dopiero z taśmy produkcyjnej. Robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza że to jego jedyne auto! Rob ma coś na kształt domu otwartego: gości i wspiera podróżnych, którzy do niego zawitają. Tak trafił do niego Tom. Po studiach chciał zasmakować przygody i zobaczyć o co chodzi z tym całym Tetem. Sprzedał samochód, kupił Yamahę T7 i wyruszył w 3-miesięczną podróż po bezdrożach Europy. Myślę, że taka podróż może więcej powiedzieć ci o świecie i tobie samym niż 5 lat studiów. Pamiętam, że też byłem w tym miejscu zaraz po studiach, tyle że miast motocykla do dyspozycji był tylko rower. Tych kilka tygodni w siodle ukształtowało mnie bardziej niż cokolwiek innego, i jestem przekonany, że gdyby nie to doświadczenie byłbym innym człowiekiem.








Po tym spotkaniu odbijamy od głównej drogi szukając dobrego miejsca na nocleg. Winnice spływają złotem zachodzącego słońca, a wąska asfaltowa ścieżka meandruje wśród gęstej roślinności, by po chwili przerodzić się w szutrówkę. Robi się ciemno i upewniamy się czy aby na pewno dobrze jedziemy, bo jakiś czas już nie widać oznak cywilizacji.

Trafimy na camping do Phila (tak go sobie nazwałem, wybaczcie nie zapisałem jego imienia, a pamięć mam wadliwą bardzo i ze wstydem przyznaję, że to nie pierwsze imię które mi w życiu umknęło).

Ten camping jest inny. Teren to na wpół zdziczały sad, biegają tu pieseły i koteły i od razu się czuje, że panuje tu bardzo swobodny klimat. Wszystko toczy się niewymuszonym rytmem, nikt się nie spieszy, nic nie trzeba załatwić, niczego dopilnować. Rozkładamy namioty, i po chwili przyszedł się z nami przywitać pies. Korzystając z okazji zaznaczył, że mój namiot jest jego namiotem. Pierwszy raz mnie to spotkało, i nie bardzo wiedziałem jak się zachować w takiej sytuacji. Jaki jest protokół? Może też powinienem namiot osikać żeby następny pies poczuł że namiot ma już właściciela, no ale weź śpij w oszczanym namiocie. Spłukuję namiot wodą z nadzieją, że nie będę musiał z psem konkurować w tej materii.

Przychodzi do nas Phil i rozmawiamy trochę bo to wielce ciekawa persona. To chemik z Holandii, od lat mieszka w Chorwacji, nawet nie na wsi a na kompletnym odludziu. Cała jego rodzina funkcjonuje w ten sposób, rozlokowana w różnych zakątkach świata. Nikt z nich nie mieszka w mieście, nikt nie pracuje na etacie, nikt nic nie musi, cholernie inteligentni, wykształceni ludzie, bez ścieżki kariery, bez kredytów, bez ciągle spiętej dupy w pogoni za… no właśnie za czym? Oni po prostu nie gonią, nie spinają się, nie stresują. I to się czuje w każdym geście i słowie.

Rozmawiamy o wrakach statków zalegających dno Bałtyku oraz katastrofalnym stanie ich ładowni. To co wypełnia te wraki jest katastrofalnym zagrożeniem dla nas wszystkich, jednak przyjmujemy to na spokojnie bo przecież nikt dokładnie nie określił kiedy to pierdolnie. Wiemy, że pierdolnie na pewno, ale skoro nie ma ściśle określonego deadlajnu to nie spędza to nikomu snu z powiek. Czy to nie ten sam mechanizm wyparcia od którego zacząłem? Wiesz, że umrzesz; na pewno przyjdzie ten dzień, ale skoro nie wiesz czy masz 10 lat, 40, czy rok, to jakoś ten fakt i jego konsekwencje się rozmywają. A co jeśli do pierdolnięcia też zostało 6500 dni? A jeśli już za 500 dni Bałtyk będzie literalnie morzem martwym? Dalej się nie przejmujemy?



Długo siedzimy w nocy przy ognisku. Nie rozmawiamy dużo, bo każdy chyba przeżywa na swój sposób, a ostatnie 3 tygodnie wypełnione były wszelkimi bodźcami aż nadto. Teraz kiedy już wracamy dużo myśli do nas wraca. Inna rzecz, że ognisk na tym wyjeździe nie uświadczyliśmy za wiele. Zasuwamy w takim pędzie, że wieczorem padamy z nóg i jemy coś na szybko z kuchenki, nie podejmując wyzwania szukania opału na ognisko. Kolejny raz zaczyna mnie ten wieczny pośpiech uwierać.

366km

20

Szybko nam ta Chorwacja minęła, ponieważ teraz bardziej skupiamy się na kilometrach, niż na wrażeniach… drogi obieramy bardziej monotonne. Po drodze wypada nam wizyta w Zagrzebiu i chciałem chłopaków zabrać na ruiny zamku, jakie górują nad miastem. Byłem tu rowerem w 2005 roku i pamiętam, że to genialne miejsce do wypicia kawy z dobrym widokiem na Zagrzeb. Jak zwykle w stolicy trochę męczy nas ruch uliczny, choć nie ma takich wrażeń jak w Tiranie. Gdy dojeżdżamy do ruin mam wrażenie, że zamek jest kompletny i już ruiną nie jest. Nie jest nam jednak dane skosztowanie kawy ani widoków bo na wejściu zawraca nas ochrona tłumacząc, że cały obiekt jest zamknięty. Ekipa filmowa zarezerwowała całość na potrzeby produkcji. Mich tłumaczy, że to się świetnie składa bo my odtwórcami głównych ról jesteśmy… ale jakoś tego nie kupili. Nie wiem, uroku osobistego nam nie brakuje. Może to kwestia tego przykrego zapachu...

Nic to. Nie zrażeni stajemy nieopodal, bo pani sprzedaje epickie arbuzy. Boże, jakie ona miała arbuzy! Decydujemy się na najmniejszą połówkę jaką oferuje i męczymy te 5 kilo we trzech przez pół godziny. Chwilę później znajduję sklep motoryzacyjny i dokupuję litr oleju. Trampek bierze równo ćwiartkę na 1000km, wypił już litr jaki wiozłem z Polski i właśnie kończy się połówka jaką wiózł Skrzatu. Zero stresu z tego powodu. Kiedyś bym się tym przejmował, ale po zeszłorocznej akcji kiedy tłok mi wyszedł bokiem, nic mi już niestraszne.











Przelecieliśmy więc Chorwację i kawałek Słowacji, ciśniemy głównie po czarnym. Trochę nudnawo, ale szybko leci. Popołudniem jesteśmy już na Węgrzech. Darek traci przednie oświetlenie. Cały dzień nic nie jedliśmy poza tym arbuzem, więc stajemy na bułkę z jogurtem w naszej ulubionej restauracji z logiem Lidia. Darek próbuje wymienić żarówkę, ale okazuje się to nieco bardziej wymagające niż w moim trampku.



Kierujemy się na camping. Nie ma tu namiotów lecz same niemieckie kampery stoją. Germania na emeryturze zdecydowanie umie cieszyć się życiem. Trochę staje to w kontraście z wizją emerytury jaką wyniosłem z domu. Warto wyłapać tą różnicę, bo jest tu nauka do wyciągnięcia. Darkowi udaje się uzdrowić oświetlenie w trampiszczu, więc kładziemy się do snu ukontentowani z wynikiem 375km.

21

Wczoraj się nie udało zjeść langosza, choć pilnie wypatrywaliśmy okazji, więc dziś jest ku temu ostatnia okazja, w południe bowiem pożegnamy się z Węgrami. Na szczęście koło 11 trafiamy na budkę gdzie serwują te przysmaki z serem i sosem czosnkowym. Upał taki, że marzy się tylko zimny prysznic a my w pełnym słońcu wciągamy gorące langosze i popijamy wrzącą kawą. I może to kolejna pierdoła, ale długo będę pamiętał ten smak. Wiecie, jak babcine pierogi z dzieciństwa, jak pierwsze gofry na wakacjach, jak pomidorówka u mamy. Nie chodzi o sam smak tylko o to jak on kotwiczy ciebie z danym wspomnieniem. Langosz zawsze będzie miał smak przygody.


Myślałem, że będzie dobrze ale jeszcze wczoraj, jak to Mich ujął, zacząłem tracić symetryczność twarzy. I ok niech będzie, bo przecież w kasku jadę i kariery w modelingu już nie zrobię, tyle że dziś już przestałem się w ten kask mieścić i opuchlizna zaczyna mi pole widzenia zawężać. Mich też ma rękę zapuchniętą jakby sobie lateksową rękawiczkę nadmuchał. Kolejna pszczoła dokonała żywota w podobnie bezsensowny sposób. Ani jej ani nam to nie było potrzebne. Szukam więc apteki żeby zatrzymać ten proces puchnięcia. Kupuję garść pigsów i jakąś maść, którymi dzielę się z Michałem.



Ciśniemy cały dzień i mam mieszane uczucia. 3 tygodnie w drodze zmieniają percepcję. Widoki przecież są i jest się czym zachwycać a my po prostu przelatujemy. Tak, doceniamy, ale już nie stajemy, nie robimy zdjęć, niemal nie komentujemy. Jedziemy i chłoniemy. Popołudniem dopada nas znużenie. Ale nie takie zwykłe. Z całych sił walczę by nie zasnąć, klepię się po udach, szczypię, w końcu walę pięścią, ale czuję, że przegrywam i zaczynam nie mieścić się w zakrętach. Mich ma podobnie i podejrzewam, że to efekt uboczny tych tabletek antyhistaminowych. Udajemy się na pół godziny drzemki w parku pod ruinami jakiegoś zamku. Darek nie ma podobnych problemów, ale ochoczo nam towarzyszy w tym procederze. Ta drzemka ratuje nam życie bo nie sposób było jechać w takim stanie.

W końcu przekraczamy granicę z napisem Polska. Trochę na to czekaliśmy, a trochę nie chcemy jeszcze wracać. Ojczyzna zgotowała nam zacne powitanie. W złotych kolorach zachodu słońca podziwiamy panoramę Tatr, pod słońcem natomiast maluje nam się zarys Babiej Góry. I nie wiem czy to jakiś głupi sentyment, czy infantylna wrażliwość, ale mi się oczy szklą i po chłopakach widzę, że też nie mogą zostać na to obojętni.





Na noc stajemy na kampingu PZMOT-u. To takie ciekawe doświadczenie lat 80 tych. Nie czytałem regulaminu ale od razu się dowiedzieliśmy, że na tym terenie motocykle się prowadzi (auta na szczęście mogą jeździć normalnie). Prysznice są owszem, można do woli używać pod warunkiem, że się nie korzysta z ciepłej i zimnej wody bo działają na deszczówkę, a od wczoraj nie padało. Nie znaleźliśmy też kawałka kosza na śmieci… za to widać, że to enklawa członków PZMOT-u i wszyscy spędzają tu emeryturę. Wpadliśmy tu ze swoimi standardami i oczekiwaniami, a należało zrobić krok do tyłu bo to miejsce rządzi się swoimi prawami. Nawet nie to. Tu czas płynie tym samym tempem jak płynął kiedy ci sami ludzie tworzyli to miejsce 40 lat temu. Jesteśmy tu przelotem. Dobrze to poczuć. Dobrze się tak uziemić. To nasz ostatni nocleg. Umyję się w domu, ale ten camping jest na swój sposób wyjątkowy i już wiem, że taki zostanie.

464 km

22.

Dzień ostatni. Wróciliśmy, w 15 godzin zrobiliśmy jakieś 650 km. Były zamki wyżyny krakowsko-częstochowskiej, była ryba na obiad i cudowny zachód słońca. Znów po tabletkach ścięło nas z Michałem w niewiarygodny sposób. Próbowałem ze zmęczeniem walczyć, myśląc że jadąc na stojąco nie zasnę, ale w pewnym momencie zanotowałem, że mimo otwartych oczu ładuję się pod prąd niczym w letargu. Nie mogło się to dobrze skończyć. Michał miał podobnie więc zarządziliśmy drzemkę w szczerym polu. I podobnie jak wczoraj uratowała nam ona życie.






Zachód słońca zastaje nas pod zamkiem w Golubiu-Dobrzyniu. Dalej ciśniemy już po ciemku, dojeżdżając do domu koło 23. Żegnamy się z chłopakami pełni wdzięczności za wspólnie przebytą przygodę - trochę wzruszeni i rozczuleni, że to już koniec. Nie będzie już wspólnej porannej kawy, przynajmniej nie w najbliższym czasie.














Jeszcze raz w tym miejscu, Michał i Darek, chciałem Wam podziękować za wzorowe towarzystwo, poczucie humoru, wsparcie i to durne śpiewanie na trzy głosy do interkomu. Wasze towarzystwo w dużej mierze zdeterminowało jakość całej wyrypy. Nie mogłem sobie wymarzyć by lepiej trafić!



Micha licznik pokazał ponad 7000km, to 12 państw w trzy tygodnie. Przywieźliśmy ze sobą coś więcej niż wór brudnych ciuchów i kilka magnesów na lodówkę z nad morza; przywieźliśmy coś, czego nie da się wyprać czy wywietrzyć. Może z czasem uda się to jakoś połapać i nazwać po imieniu, a ta relacja to trochę próba ubrania wszystkiego w słowa.

Myślałem że się nasycę, że jakoś zapcham w sobie ten głód wrażeń, nacieszę się drogą, miejscami, zapachami, ludźmi, przestrzenią. Że zmęczony z rozkoszą przywitam luksusy codziennego życia jak regularne posiłki, miękkie łóżko i ciepłą wodę z mydłem. Ale to trochę jakby narkomanowi miast heroiny oferować ciepłą szarlotkę. Ja chyba nie chcę już szarlotki. Nie zrozum mnie źle: lubię szarlotkę, ale nigdy za nią nie tęskniłem, nigdy nie odczułem jej braku.

Coś się w nas popsuło. W ludziach generalnie. Intuicyjnie wiemy co nam służy, wiemy kiedy wzrastamy, co w nas rezonuje, za czym nam tęskno, a co budzi w nas opór. Lecz dajemy się omamić narracji otoczenia. Ktoś mądrzejszy wytłumaczy nam co należy czynić, co ma wartość, za czym warto gonić, co rozsądne, co wartościowe... Bierzemy te schematy jak swoje. Obieramy ścieżki kariery, rozliczamy się sami z sukcesów i ich braku. Zalepiamy pragnienia osiągnięciami, zapełniamy pustkę gadżetami i zastrzykami dopaminy. Na chuj cały ten high performance i droga sukcesu, jeżeli nie tego w życiu potrzebuję. Może kilku bliskich ludzi i dobry zachód słońca bardziej mnie wypełnia niż wieczna pogoń za wciąż uciekającym horyzontem...

Nie mam zbyt wiele odwagi i często decyzje podejmuję z wygody; łatwiej przyjąć na siebie poprawność, sprostać cudzym oczekiwaniom niż zawalczyć o swoje. I czuję całym sobą, że po kawałku coś poświęcam, że po trochu coś odchodzi w niepamięć.

Człowiek ma nieprawdopodobną umiejętność przystosowania się do każdych niemal warunków. Myślałem że to dar, lecz to również przekleństwo. Środowisko w jakim funkcjonujemy jest toksyczne, wypalamy się grając w grę, której reguły nam nie służą, zdobywamy punkty i levele, które nie oferują ni radości ni spełnienia, lecz tylko poklask otoczenia i chwilowe zastrzyki dopaminy. Wtapiamy się w tłum, w jego standardy, oceny, wartości i moralność, miast czerpać radość i siłę z bycia sobą i życia na własnych warunkach.

Mi zostało 6500 dni na sprawdzenie co moje i co ze mną rezonuje, reszta to popierdułka dla telemarketerów, na którą nie mam już czasu.
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 28.10.2022, 18:09   #5
Mallory
Moderator
 
Mallory's Avatar

Zapłaciłem składkę :)

Zarejestrowany: May 2013
Miasto: Poznan
Posty: 2,503
Motocykl: RD04
Przebieg: kto wie
Mallory jest na dystyngowanej drodze
Online: 4 miesiące 6 dni 23 godz 52 min 15 s
Domyślnie

Lubię taki zakończenia. Bomba. Niczym z Francis Scott Fitzgeralda:
Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość.

Super relacja.
Dzięki.
__________________


Kiedy jest najciemniej, wtedy błyska znów nadzieja. Tolkien.
Mallory jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 28.10.2022, 19:01   #6
Komar
 
Komar's Avatar


Zarejestrowany: Apr 2009
Miasto: Łapanów
Posty: 325
Motocykl: RD03
Przebieg: 97546
Komar jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 tydzień 15 godz 16 min 9 s
Domyślnie

Mocne, aż mi żal dupsko ścisnął, że takich rzeczy sam nie wiedziałem.
__________________
... wolność i przestrzeń niczym nieograniczona ...
Komar jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 28.10.2022, 19:11   #7
wojtekk
Gość


Posty: n/a
Online: 0
Domyślnie

Pięknie napisane. Dzięki, że się podzieliłes, że Ci się chciało !
  Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 29.10.2022, 09:03   #8
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 85
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 dni 2 godz 5 min 49 s
Domyślnie

Cytat:
Napisał Mallory Zobacz post
Lubię taki zakończenia. Bomba. Niczym z Francis Scott Fitzgeralda:
Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość.

Super relacja.
Dzięki.
Dzięki, starałem się by to miało jakiś początek i koniec, bo treść w środku się sama produkowała
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 29.10.2022, 09:04   #9
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 85
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 dni 2 godz 5 min 49 s
Domyślnie

Cytat:
Napisał Komar Zobacz post
Mocne, aż mi żal dupsko ścisnął, że takich rzeczy sam nie wiedziałem.
wszystko do zrobienia z czasem
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 29.10.2022, 09:07   #10
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 85
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 dni 2 godz 5 min 49 s
Wink

Cytat:
Napisał wojtekk Zobacz post
Pięknie napisane. Dzięki, że się podzieliłes, że Ci się chciało !
Cała frajda po mojej stronie. Lubię pisać, dużo mi to w głowie porządkuje
Dzięki, że chciało Ci się przeczytać.
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz


Zasady Postowania
You may not post new threads
You may not post replies
You may not post attachments
You may not edit your posts

BB code is Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wł.

Skocz do forum

Podobne wątki
Wątek Autor wątku Forum Odpowiedzi Ostatni Post / Autor
Bałkański trip monkees Trochę dalej 2 21.01.2021 00:40
Bałkański trip 2016- relacja z motopodróży monkees Trochę dalej 7 24.12.2019 12:53
Bośnia i Chorwacja - bałkański wrzesień 2016 fiecia Trochę dalej 13 29.11.2016 20:54
Bałkański Ekspress. Kristos Trochę dalej 30 24.12.2015 10:40


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:08.


Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.