31.12.2011, 13:27 | #1 | ||||||
Krym po raz pierwszy, wrzesień 2011
Prolog (dłużyzna)
Od dziecka miałem skłonność do dwóch kół i nie mam na myśli motocykla. Rodzina i przyjaciele przywykli, że poruszam się rowerem, traktując jazdę samochodem jak karę. Żona cierpliwie znosiła kolejne zmiany w mojej flocie rowerowej, wyjazdy na rajdy MTBO, topienie sprzętów w błocie, mokre ciuchy walające się po kaloryferach, itp. Ogólnie mówiąc - niegroźny świr generujący umiarkowany pierdolnik wokół siebie - da się z tym żyć. Raz czy dwa udało się nam nawet rodzinnie pojeździć w wakacje w bardziej turystyczny sposób (Bornholm polecam). Rower do turystyki to świetny wynalazek obarczony jedną, malutką wadą - mały zasięg. Napierając na pedały po korsykańskich górzystych szlakach, bez dzieci i zbędnych bagaży, mając za towarzystwo równie kopniętych kolegów, średni przebieg dzienny nie przekraczał 100-120 km. W zderzeniu z korporacyjnym światem limitów urlopowych, dwa tygodnie wolnego to szczyt marzeń. Turystyka rowerowa kurczy się więc do tras rzędu 1200-1400 km i to przy założeniu, że w ciekawsze miejsca świata przerzucamy rower samolotem. A co jeśli chcemy zwiedzić kraje, gdzie odległości między tym co ciekawe wynoszą setki kilometrów ? W mojej łysej czaszce pojawiła się myśl godna Carla Benza - a może by tak do roweru dodać silnik ? Dwa koła zostają a zasięg wrośnie ! Wymyśliłem zatem motocykl. No ale wiadomo - motocykl to narzędzie szatana, twórca wdów i sierot, dostawca organów do szpitala, słowem zło wcielone. Próby negocjacji z małżonką skończyły się zanim zdążyłem otworzyć usta. Już wiem gdzie Bazyliszek brał lekcje patrzenia w oczy. Nie, to nie pomyślałem i zastosowałem starą bolszewicką metodę: polityka faktów dokonanych - kupiłem swój pierwszy "motór" "Motór" przybrał postać Kawasaki KLR 650, brzydkiej zielonej cholery o dosyć melancholijnych osiągach. Rąk nie urywa bo słaby, w górę nie skacze bo ciężki ale dzięki temu wybacza błędy jeźdźca w terenie. Jesień 2010 spędziłem taplając się w błocie, kompletując ciuchy i spisują co trzeba zmienić by sprzęt nadawał się do turystyki nie koniecznie po szwajcarskich asfaltach.
Zimą 2010 moje drogi krzyżują się z Łukaszem (vel luki.gd) z forum. Dzieli nas niby wszystko: ja z W-wy, on z Gdańska, ja na KLR, Luki na Afryce ale łączy nas jeden istotny drobiazg: znamy się "reala" bo pracujemy w tej samej firmie. Nigdy nie jeździliśmy razem, ale szybko łapiemy wspólny język, po kilku rozmowach powstaje plan wspólnej podróży - plan A: Gruzja, plan B: Krym Zima i wiosna 2011 upływa na modyfikacjach sprzętu. KLR dostaję robione pod wymiar stelaże, gmole i osłonę reflektora z mocowaniem szyby (by Bartkowiak) Kufry alu (by Pancernik), oliwiarkę (by Matjas), osłonę silnika (Happy Trail) + parę innych detali. Latem wybieramy się z Lukim na weekendowe szwędanie po Mazurach. Lasy, pola, błoto, piach. Testujemy namiot (za mały), mocowania stelaży i inne detale, generalnie jest OK, ale nad detalami ekwipunku trzeba jeszcze popracować. Przy okazji tej wycieczki w lesie zaliczam solidną glebę. Ryję żebrami trzecią koleinę, w trakcie lotu dziękując, że założyłem jednak wysokie buty. Terrainy grzeją w nogi, ale wolę mieć spocone nogi niż kości w proszku. Gmole i kufry zdały egzamin, za to ja chodzę posiniaczony i przez kilka dni zaczynam i kończę dzień na Ibupromie. Wzrok żony tryumfuje "a nie mówiłam", kobiety to bestie...
Latem weryfikujemy plany. Ilość dostępnego urlopu wymusza plan B - zatem kierunek Krym. Termin wyjazdu ustalamy na 27 sierpnia. Z listą wyjazdową (by podos) dzień po dniu odhaczamy kolejne załatwione sprawy. W domu rośnie stos części zamiennych, jedzenia i turystycznych szpargałów. Luki w Gdańsku robi to samo. Co kilka dni telefonicznie weryfikujemy status kolejnych pozycji. Jest w nas coś z prusaków (w tym pozytywnym sensie ) - jest cel, jest plan jest i konsekwenta realizacja. Zero nerwowości, szarpania się i zostawiania czegoś na ostatnią chwilę. Mamy wszystko gotowe poza jednym detalem - 22 lipca zdałem egzamin na kategorię A - mija 20 sierpnia a ja nadal nie mam plastiku w ręku cdn.
__________________
"Jeżeli chcesz uniknąć krytyki: Nic nie mów. Nic nie rób. Bądź nikim" - Arystoteles Ostatnio edytowane przez mikelos : 04.01.2012 o 21:55 |
|||||||
31.12.2011, 13:56 | #2 |
Zarejestrowany: Apr 2008
Miasto: Garwolin
Posty: 1,641
Motocykl: RD07A
Galeria: Zdjęcia
Online: 6 miesiące 1 tydzień 5 dni 10 godz 7 min 57 s
|
Zpamiętałem dwie rzeczy: lekcje z Forum odrobiłeś i to, żeś ryzykant: u żony wisisz na cienkim sznurku :. Nie mam takich zalet.
Dobry nastrój bije z Twoich słów. Dawaj dalej! |
31.12.2011, 14:13 | #3 |
Zarejestrowany: Jan 2010
Miasto: Warszawa
Posty: 282
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 2 dni 23 godz 37 min 58 s
|
Prolog przeczytałem z zaciekawieniem, nie dłuży się
Zapowiada się ciekawa relacja! |
31.12.2011, 14:31 | #4 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Koszalin
Posty: 1,028
Motocykl: LC8 ADV była rd07
Przebieg: do uzgo
Online: 2 tygodni 2 dni 16 godz 17 min 51 s
|
|
01.01.2012, 23:10 | #5 | ||||||||
Ostatni tydzień
Czas przed wyjazdem mija błyskawicznie, wszyscy i wszystko wokół dostaje jakiegoś dziwacznego ADHD. Na szczęście w poniedziałek dostaje uprawniony kawałek plastiku - uff, od teraz jestem legalny Wiem, wiem: jazda bez uprawnień to szczyt głupoty, zgadzam się z tym w 100%. Niestety parcie na dwa koła odbiera rozum (i pieniądze) Dzień przed wyjazdem testowo pakuje graty do kufrów. Trzymam się zasady - puszki z mielonką na dno, noże i kindżały po środku by nie rzucały się w oczy na granicy, a stringi na wierzch. Dno kufrów i boki wykładam grubą tekturą falistą. Jeśli coś wycieknie - wsiąknie w tekturę, no i jest szansa że "Pulpety jak od mamy" nie będą za bardzo skakać po ścianach. Luki przyjeżdża z Gdańska do Warszawy wieczorem w piątek. Żona szykuje nam "ostatnią wieczerzę" bym nie zapomniał gdzie mam swój dom i gdzie czeka zawsze najlepsze jedzenie. Ot, taka kobieca strategia
Z butelką wina pod pachą przenosimy się do garażu. Zbieramy wszystkie bambetle na podłodze i pakujemy powoli oba sprzęty. To jest ten najmilszy moment w podróży: jesteś czysty i wypoczęty a wszystko przed tobą. Przed północą walczymy jeszcze chwilę z dodatkowymi mapami do GPS, grzecznie o północy idziemy spać. Harcerze cholera jacyś Dzień 1 (wyjazd, granica, pierwszy nocleg) Wyjazd mamy zaplanowany na 8.00. Prysznic, ostatnie golenie, śniadanie, uściski i całusy - startujemy z kilkuminutowym poślizgiem.
Przebijamy się z południowych okolic Warszawy przez Piaseczno, Górę Kalwarię w kierunku na Lublin. Na trasie tankowanie i przerwa na małe co nieco przed Lublinem. Luki stara się utrzymać prędkość przelotową ok 120 km/h, dla Afryki to pikuś. Ja na KLR po przekroczeniu 110 km/h czuję się jakbym nieustannie przekraczał barierę dźwięku w pierwszym radzieckim odrzutowcu: huk, wibracje i to poczucie, że jedyne co tak naprawdę jeszcze kontroluje to zwieracze, reszta dzieje się sama. Do Lublina wpadamy z dobrym czasem i bez mandatów i tylko ja mam wrażenie częściowej utraty słuchu. Jeden punkt dla Afryki. Powoli przeciskamy się przez mały korek na remontowanej ulicy. Ciepło, cieplej, za ciepło..... czerwona kontrolka w KLR mówi stop. Zjeżdżamy na pobocze i zaczynamy bebeszyć KLR. W odróżnieniu od AT, KLR ma małą chłodnicę i wiatrak włącza się często, ten typ tak ma i już. Wiatrak nie działa - tylko dlaczego ? Wymiana przepalonego bezpiecznika nie załatwia sprawy. Na szczęście Luki jest bardziej oblatany technicznie, szybko ustala, że padł także dolny czujnik temperatury w chłodnicy. Finezyjnie za pomocą spinacza biurowego masujemy czujnik, wentylator rusza. Tylko co dalej ? Wyciągamy telefon, pytamy pan Googla, wykonujemy kilka telefonów do serwisów. Szanse na wymianę czujnika topnieją do zera szybciej niż lody. W akcie desperacji odwiedzamy jeszcze salon Kawasaki w Lublinie. Jasne, mogą sprowadzić czujnik - będzie za 3-4 dni. No to dupa. Powrót do domu ? Wyobraźnia podpowiada mi minę mojej triumfującej żony. O nie ! Jedziemy dalej. W hurtowni elektrycznej kupujemy za 6,5 zł przełącznik z kawałkiem kabla do domowej lampki. Do końca dnia macham spinaczem biurowym robiąc za przełącznik, starając się jednocześnie nie zdepilować paznokci o wentylator. Wstawienie implanta z hurtowi zostawiamy na jutro. Teraz kierunek - Zosin i granica.
Na granicy niby mała kolejka, ale idzie cholernie powoli. Słońce wali prosto w czachy. Nasz zapał do objechania kolejki bokiem studzi Policja, która stoi z boku i ewidentnie kogoś trzepie. Po Polskiej stronie odprawa błyskawiczna, po ukraińskiej odprawa wlecze się jak cholera. O to oglądają numery ramy, a to proszą o otwarcie kufrów, a to jakieś cwaniaczki próbują wcisnąć się przed nas w kolejkę. Luki zachowuje stoicki spokój, ja mam słabo tłumiony wyraz mordu w oczach. W końcu, po prawie 3 h przekraczamy granicę. W najbliższym miasteczku kupujemy piwo na wieczór i śmigamy w poszukiwaniu miejsca na rozbicie namiotu. Jest późno, zapada zmrok a jazda po dziurawych drogach i wypatrywanie nieoświetlonych Moskwiczów czy Ład nas nie kręci. W przydrożnym zagajniku, zamiast uroczej polanki znajdujemy śmieci. Nie są ty bynajmniej pety z samochodowych popielniczki czy gumowe pozostałości po pracy tirówek. Regularnie wysypisko śmieci, szkło, plastik i inny cywilizacyjny syf. Szukając lepszego miejsca Luki wykonuje akrobację po środku baaardzo błotnistej kałuży i zawiesza Afrykę. Wizja zdjęcia Ullopa i drybaga dodaje nam siły, mój kręgosłup mówi jednak, że KLR jest lżejszy. Wyjeżdżamy z lasu i wbijamy się w szutrówkę wśród pól po drugiej stronie szosy. W świetle dogasające dnia znajdujemy ruiny opuszczonego gospodarstwa. Objeżdżamy je od tyłu po wysokich trawach, budząc jednocześnie na kolację pierdyliard komarów. Lustrujemy teren, wydeptujemy miejsce pod namiot i rozbijamy go. Kosztuje nas to nieco krwi, za to komary szaleją z radości. Po szybkiej kolacji, wysmarowani repelentem, popijając letnie piwo leżymy na łące i patrzymy w gwiazdy. Niby nic, a jednak inaczej niż w domu. Wyprawa rozpoczęta
cdn.
__________________
"Jeżeli chcesz uniknąć krytyki: Nic nie mów. Nic nie rób. Bądź nikim" - Arystoteles |
|||||||||
02.01.2012, 00:37 | #6 |
Zarejestrowany: Jul 2011
Miasto: Warszawa / Bełchatów
Posty: 263
Motocykl: RD04
Przebieg: Rośnie
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 3 dni 1 godz 49 min 24 s
|
"huk, wibracje i to poczucie, że jedyne co tak naprawdę jeszcze kontroluje to zwieracze, reszta dzieje się sama" heheheheh genialne
|
02.01.2012, 03:11 | #7 |
Zarejestrowany: Sep 2011
Miasto: Gdańsk Borkowo
Posty: 59
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Online: 2 dni 20 godz 47 min 47 s
|
''...niegroźny świr generujący umiarkowany pierdolnik wokół siebie...''
bardzo mi przypadło do gustu |
02.01.2012, 09:15 | #8 |
Zarejestrowany: Jan 2010
Miasto: Warszawa
Posty: 282
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 2 dni 23 godz 37 min 58 s
|
"Luki zachowuje stoicki spokój, ja mam słabo tłumiony wyraz mordu w oczach"
Dobre |
02.01.2012, 19:12 | #9 | ||||||||||||||
Dzień 2 (Brody, Zbaraż, Wołoczyska)
Budzi nas słońce i bzyczenie komarów. Domagają się świeżej krwi na śniadanie. Z każdym kłapnięciem kanapki wciągamy ich po kilka sztuk, jakieś takie małosolne. Luki uzbrojony w śrubokręt i taśmę zabiera się za wstawieniem prztyczka-implanta w mojego KLR. Wychodzi bardzo ergonomicznie. By wcisnąć przełącznik wklejony w lewy handbar muszę tylko wyciągnąć środkowy palec. Przez kolejne 5 tys km, gdy tylko prędkość spada poniżej 50-60 km, strzelam odruchowo fuck'a. Gest zostaje mi zresztą do dziś, budząc dziwne spojrzenia kierowców w warszawskich korkach.
Udaje się nam wystartować ok 10. Jedziemy w kierunku Radziechowa i Brodów. To mój pierwszy kontakt z ukraińskim asfaltem - jeśli można nazwać tak coś, co składa się ze skomplikowanego systemu dziur, kraterów, pęknięć, szpar i kamieni. Trasę pokonujemy zygzakiem, nie tyle omijając dziury co wybierając te mniejsze. To błąd, bo w dziurze liczy się nie tylko wielkość ale też głębokość . Odkrywamy tą starą prawdę, a właściwie odkrywa ją przednie koło Lukiego, waląc w coś, co wygląda jak dziura z bezpośrednim dostępem do piekła. Opona cała, za to obręcz wygląda jak po imprezie w remizie strażackiej. Dociągamy do miejscowości Brody, tankujemy i poprawiamy kierownicę, która od strzału postanowiła sobie odpocząć na kolanach Lukiego.
Usilnie staramy się ominąć Tarnopol, kluczymy więc mniejszymi drogami kierując się na Zbaraż. Stare i zajeżdżone ciężarówki, ciągną przyczepy pełne słodkich bulw, które na nasz widok rzucają się prosto pod koła. Do zabawy pt. kto znajdzie głębszą dziurę dochodzi zatem zabawa pt. kto dostanie burakiem cukrowym w łeb. Przejazdy przez wioski punktowane są dodatkowo: wkręcenie w szprychy kota +2 pkt, psy i gęsi +1 pkt, rozbryzgania krowiego placka na sobie jest gratis ale za obryzganie kolegi są punkty ujemne.
Zbaraż wita nas obchodami 800 lecia. Grzecznie kupujemy bilety i zabieramy się za zwiedzanie. W środku trochę malarstwa, trochę rzeźb. No, jak ktoś lubi tłuste barokowe aniołki to polecam. Dla twardzieli i motocyklistów przeznaczone są podziemia a w nich kilka narzędzi tortur. Pal do nabijania nie robi jednak wrażenia na mojej dupie - 150 km hartowania na ukraińskiej drodze zrobiło swoje. W jednym ze skrzydeł dziedzińca jest mała ekspozycja archeologiczna - najciekawsza część - pod warunkiem, że lubimy ręcznie dziergane garnki i koraliki. Drugim wartym obejrzenia jest sam pałacowy park z ładną panoramą miasteczka i pomnikiem poległym w wielkiej wojnie ojczyźnianej (u nas zwaną II WŚ).
Samo miasteczko Zbaraż, specjalnie nie zachwyca. Kilka ulic, skwer, cerkiew i wałęsające się psy. Szybko robimy inspekcję sklepu i wyposażeni w środki umiarkowanie nawadniające, jedziemy dalej.
Plan jest taki by dociągnąć w pobliże miejscowości Wołoczyska położonej na południowy zachód od Zbaraża. Dzień niestety kończy się szybko, rozglądamy się za miejscówką pod namiot. Skraj pola i okoliczne drzewa okazuje się być okupowany przez bociany, a raczej ich setki jeśli nie tysiące. Nie wiem jak smakuje jajecznica z bocianich jaj, ale wiem jak wygląda bociania kupa. Wiem bo miałem ją na samochodzie. Jak pacnie na blachę, robi takie cichutkie pssst i przeżera blachę na wylot szybciej niż z twoich ust dobiegnie ostatnia litera wyrazu na "k". Wjeżdżamy głębiej w ukraiński "interior", wzbijając kurz i strzelając kamieniami spod kół. Mijamy malutką rzekę ze zbiornikiem wodnym. Woda wygląda uroczo, ale zanim się zatrzymujemy, komary już pukają w szybkę kasku, zapraszając do wspólnej kolacji. Luki ma jednak geny Indianina, bezbłędnie wyszukuje lepsze miejsce na wzgórzu, wśród ruin starego gospodarstwa. Piękne widoki, cisza, zachód słońca i.... nie ma komarów.
cdn.
__________________
"Jeżeli chcesz uniknąć krytyki: Nic nie mów. Nic nie rób. Bądź nikim" - Arystoteles Ostatnio edytowane przez mikelos : 02.01.2012 o 19:17 |
|||||||||||||||
02.01.2012, 19:20 | #10 |
Zarejestrowany: Sep 2010
Miasto: Athboy, Irlandia
Posty: 373
Motocykl: RD07a
Przebieg: 64015
Online: 3 tygodni 5 dni 7 godz 27 min 52 s
|
Fajnie się czyta!
Czekamy na kontynuację! |
Tags |
klr , krym , rumunia , ukraina |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Smak Porto [Wrzesień 2011] | lena | Trochę dalej | 131 | 24.07.2014 15:53 |
Ukraina (Krym)-Rumunia sierpień/wrzesień 2012 | sagattic | Umawianie i propozycje wyjazdów | 10 | 10.04.2012 17:38 |
Wyprawa na Kołymę [Czerwiec-Wrzesień 2011] | deny1237 | Trochę dalej | 117 | 02.04.2012 11:21 |
Maroko kameralnie [Wrzesień 2011] | kajman | Trochę dalej | 3 | 21.09.2011 23:14 |