31.03.2011, 14:21 | #1 |
Zarejestrowany: Jan 2005
Miasto: Kraków
Posty: 3,988
Motocykl: RD07a
Galeria: Zdjęcia
Online: 3 tygodni 6 dni 14 godz 28 min 34 s
|
Himalaye 2007 - niepublikowany tekst + youtube
Nigdy nie pojawila sie żadna osobista relacja z naszego wyjazdu w Himalaje w 2007r.
I pewnie sie już nie pojawi. Pojawil się za to tekst Sambora w Motowoyagerze, jak również inny niepublikowany (chyba?) tekst, który za zgodą autora zamieszczam poniżej. Powstało również inne wiekopomne dzieło ktore nazywamy "filmem" choć nim oczywiscie nie jest. Dwie multimedialne prezentacje sa na jutjubie - więc bawcie się dobrze. 2x 15 minut, głosniki. Ekipa Africa Twin w Himalajach by sambor Himalaje kojarzą się przede wszystkim z Nepalem - zapewne ze względu na ośmiotysięczne szczyty. Chcieliśmy koniecznie je zobaczyć z siedzeń motocykli, ale okazało się, że to w Indiach a nie w Nepalu znajdują się najpiękniejsze, górskie drogi Azji. Sieć nepalskich dróg jest żałośnie mała i są poprowadzone na niższych wysokościach niż w Himalajach indyjskich. Wybraliśmy Ladakh, stare himalajskie królestwo wciśnięte między Pakistan a Chiny. Religijnie i kulturowo Ladakh przynależy do Tybetu, jednak od czasu wojny chińsko-indyjskiej (1962) kontakty całkowicie ustały i pomimo 4000 km wspólnej granicy oba kraje nie mają żadnego przejścia. Wybór czasu podróży był już dużo łatwiejszy - Ladakh przez stulecia był niemal odcięty od świata wysokimi górami pozbawionymi dróg. Istniejące obecnie drogi przez większą część roku są całkowicie niedostępne - przejazd nimi jest możliwy jedynie od połowy maja do połowy września. Wybraliśmy sierpniowy termin i trafiliśmy w dziesiątkę, przez 23 dni naszej podróży deszcz padał ze 3 godziny. O jeździe do Indii marzył każdy z nas. Niestety, z braku czasu, zrezygnowaliśmy z przejazdu przez pół Azji i skorzystaliśmy z samolotu. Po wahaniach: jechać na swoich maszynach czy wypożyczać coś na miejscu, wybraliśmy bardziej skomplikowaną, ale bezpieczniejszą opcję: jedziemy na swoim sprzęcie. Wprawdzie wypożyczenie Enfielda kosztuje nie więcej niż 20 USD dziennie, ale jazda takim motocyklem po najwyższych górach świata wydała nam się zbyt ekstremalna. Wkrótce przekonaliśmy się, że zadanie przetransportowania własnych motocykli do Indii również nie jest łatwe. Wiosną trwały przymiarki do podróży, ślęczeliśmy nad mapą planując trasę, wyliczaliśmy objętość kontenera, budowaliśmy skrzynie w których miały jechać, wykorzystaliśmy też te podarowane nam przez bielskiego dealera BMW (dziękujemy Tomku)... Trochę to trwało, ale w połowie czerwca w 20 stopowym kontenerze wylądowało 7 motocykli. Nie jest to idealna grupa na dalekie wojaże, ale tak było optymalnie ze względu na koszty. 6 afryk i jedna stara, ale jara beemka. Towarzystwo nie było przypadkowe, znaliśmy się dobrze z forum africatwin, byliśmy razem w Maroku, Tadżykistanie, byliśmy więc ze sobą zżyci i spragnieni przygód. Enzo poleciał do Delhi 5 dni przed nami, by pozałatwiać formalności związane z odbiorem motocykli. My dotarliśmy właściwie na gotowe i już następnego dnia po przylocie zjechaliśmy po schodach z magazynu Schenkera. Spedytor i jego agent celny spisał się na medal - słynna na świecie hinduska biurokracja ledwie nas dotknęła. Wreszcie, po półtora miesiąca oczekiwań, zasiedliśmy na swoich motorkach, by zmierzyć się z miastem, które jak co dzień tętniło swym normalnym 10 pasmowym ruchem, milionami pojazdów powoli poruszających się w korkach jakie nasze oczy nie widziały. Kakofonia klaksonów, której wtedy jeszcze nie rozumieliśmy idealnie nam pasowała do tego obrazu nędzy indyjskiej komunikacji i kultury drogowej. Był wieczór, a termometr pokazywał 39 stopni, po kilku kilometrach jazdy wskaźnik temperatury cieczy chłodzącej pokazał 106 stopni. Jazda z niską prędkością przeładowaną Afryka, która i tak ma wysoko położony środek ciężkości jest trudnym zadaniem. Klęliśmy więc w duchu brnąc powoli w monstrualnym tabunie pojazdów przez to piekielne miasto. Wyrwanie się z niego zabrało nam 3 godziny, udało się tylko dzięki Faiyazowi, kumplowi z Delhi, którego poznaliśmy na jakimś bajkerskim forum i poprosiliśmy o pomoc. Sami nie wyjechalibyśmy pewnie nigdy - Delhi pozbawione jest jakichkolwiek drogowskazów i jazda przez stolicę jest w realiach Europejczyka właściwie niemożliwa. I bynajmniej nie ruch lewostronny był przeszkodą, bo i tak jechaliśmy drogą wielopasmową. Natomiast zadanie utrzymania szyku 8 motocykli było bardzo trudne. W Delhi jeździ się bardzo ciasno: wszystkie auta maja poskładane lusterka boczne i nikt się nie przejmuje pojazdem z tyłu, bo go po prostu nie widzi. Jedyna nadzieja, że go usłyszy - dlatego trąbią wszyscy. Trochę narobiliśmy też zamieszania naszymi kierunkowskazami, których nikt tam niemal nie używa, a użyte mają inne znaczenie niż w Europie. Ale w końcu udało się - pożegnaliśmy Faiyaza na rogatkach miasta i pognaliśmy autostradą NH1 na północ. Słowo autostrada w Indiach oznacza dwupasmową jezdnię oddzieloną pasem zieleni, ale owe dwa pasy działają nieco inaczej niż u nas i inaczej niż sobie to wyobrażaliśmy. Główny ruch pojazdów odbywa się na wewnętrznych pasach, zewnętrzne służą lokalnemu ruchowi, który odbywa się w dowolnym kierunku, ale również najczęściej nim właśnie się wyprzedza. Do tego trzeba dodać rowery, traktory, zwierzęta, święte krowy i zawracające ciężarówki, by mieć pewien obraz tego co się na takiej autostradzie dzieje albo zdarzyć może. Expect unexpected (oczekuj nieoczekiwanego) głosiły tablice ustawione przy drodze i ten co to wymyślił miał racje! Udało nam się jednak przeżyć i następnego dnia wjechaliśmy w himalajskie przedgórza. Delhi i autostrada była przy tym sielanką i przedszkolem - to co się działo na himalajskich zakrętach przekroczyło nasze wyobrażenia. Hinduscy kierowcy mając te same przesłanki co i my, dochodzą do zupełnie innych wniosków: my nie wyprzedzamy na zakrętach na których NIC nie widać - bo może coś z naprzeciwka jechać. Oni wyprzedzają! Bo może nic nie jedzie... W efekcie pierwszego górskiego dnia doszło do wielu bardzo groźnych sytuacji. Kierowcy ciężarówek nie zostawili nam miejsca i szukaliśmy go poza drogą, w rowach, na poboczach. A Podos dwukrotnie zatrzymał się metr przed ciężarówka Tata... Pochylenie się nad raportem o hinduskich przypadłościach komunikacyjnych wiele tłumaczy:co roku na drogach ginie 90 tysięcy osób a 1,5 miliona jest rannych! Indie mają 2 700 000 km dróg, ale jedna trzecia pozbawiona jest asfaltu. 73 procent kierowców nie rozumie zasad ruchu drogowego, a 90 procent ciężarówek jest niezarejestrowanych. 27 procent zbadanych kierowców ciężarówek było pod wpływem prochów, a 91 proc. spośród wszystkich kierowców powinno nosić okulary, ale w ogóle ich nie ma... W wypadkach ginie 5 razy więcej motocyklistów niż pasażerów samochodów czy autobusów. Więc jak chcecie to jedźcie... My jechaliśmy w następnych dniach grzeczniej. Uświadomiono nam bowiem, że kierowcy zjeżdżający z góry nie maja prawa zakładać, że jakiś pojazd jest w stanie po takich wybojach poruszać się pod górę z prędkością większą niż 30 km/h. Wyłaniając sie więc zza zakrętu z 80 km/h byliśmy dla nich czymś nierealnym, co nie ma prawa się zdarzyć. Początkowo drogi były całkowicie asfaltowe i nie było problemów z hotelami, zaopatrzeniem w wodę, colę czy z jedzeniem. W kolejnych dniach wyjechaliśmy jednak poza hinduskie kurorty narciarskie (tak, tak!), wzgórza stawały się coraz mniej zielone, GPS pokazywał rosnącą z każdym kilometrem wysokość, a drogi zrobiły się trudniejsze. Prowadziły skalnymi półkami wysoko ponad dnem wąwozów do których baliśmy się nawet zaglądać. Miejsca na błędy robiło się coraz mniej, więc tempo jazdy wyraźnie nam spadło... Z Kinnaur przejechaliśmy do Spiti, które to miało jeszcze wyższe góry, jeszcze bardziej dramatyczne przepaści pod drogami i chyba piękniejsze widoki. Turystów spotykaliśmy rzadko, Mateo z jedną Japonką spotkał się kuframi na winklu i skończyło się niegroźnym na szczęście dzwonem. Byliśmy daleko od cywilizacji i gdyby było to coś poważniejszego musielibyśmy ich chyba dobić... Właściwie każda wioska na trasie ma co najmniej jeden hotelik. Nastawiliśmy się wprawdzie na spanie w namiotach, ale po całym dniu jazdy jak mieliśmy do wyboru nocleg za 5 dolarów albo rozkładanie namiotu to decydowaliśmy się raczej na ten pierwszy wariant. Trasę ustawiliśmy tak, by każdy nocleg wypadał wyżej, by nasze organizmy mogły się przystosować do coraz wyższej wysokości i by w razie potrzeby móc łatwo zjechać niżej. Awarie nas omijały i ten temat nieomal można pominąć. Najpoważniej wyglądał strajk mojej 17 letniej "babci". Wjeżdżając w góry straciła moc i zabiegi reanimacyjne trwały pół dnia. Przyczyną tego zjawiska były podwieszające się linki ssania. Zanim na to wpadliśmy wymieniliśmy świece, moduł zapłonowy, iglice w gaźnikach, filtr powietrza... Nasi mechanicy: Pastor, Jojna i Podos mieli się nad czym doktoryzować. W Afrykach często zawodzi pompa więc Podos przed wyjazdem zamontował w swojej niezawodną, podciśnieniową pompę paliwa Mikuni. Niestety padła i ona więc po jej awarii musiał wrócić do oryginału. Przez cały wyjazd trwał morderczy test stelaży, kufrów i innych przeróbek. Pękało to co nie miało prawa popękać, stelaże od najlepszych fachowców urywały się jakby były wykonane przez fachowców od ozdób choinowych, a uważane za wytrzymałe kufry Zega gięły się jakby były zrobione z puszki po piwie... Pierwsza kawa na wysokości trzech tysięcy metrów, nocleg w buddyjskim klasztorze (3900), wizyta w Kibber - jednej z najwyżej położonej wiosek na świecie (4200), Kunzum La - czteroipółtysięczna przełęcz oddzielająca Spiti od Lahaul - z każdym dniem byliśmy wyżej i wyżej. Widoków nie próbuję nawet opisywać, bo to nie miejsce na opisy przyrody i nawet nasze nieudolne zdjęcia czynią to lepiej. Ruch samochodów z każdym dniem był mniejszy, by w końcu w okolicach Losaru zaniknąć na dobre. Tam usłyszeliśmy, że przyczyna jest osunięcie się ziemi, droga została zablokowana i nie wiadomo kiedy może się to zmienić. - Motocykle przejada? - Nie, nic nie przejedzie... Musieliśmy to sprawdzić, były inne wyjścia, ale średnio rozpoznane - musielibyśmy wracać 300 km nieznanymi nam drogami przez dolinę Parvati albo zaryzykować stukilometrowy przejazd trekingowym szlakiem obok jeziora Chandertal. Ta druga opcja brzmiała jak wielka przygoda, mijaliśmy jednak w ten sposób ostatnia stację benzynowa na drodze Manali -Leh i musielibyśmy dołożyć 150 km żeby się zatankować. Postanowiliśmy więc sprawdzić to osuwisko. Pod przełęczą spotkaliśmy lekko załamanych mototurystów z Izraela. W kole jednego z Enfieldów udało im się złamać 18 szprych. Pogodzili się już z porażką i szukali ciężarówki do transportu motocykla. Pastor pomógł kolegom i po 2 godzinach mogli pojechać dalej, obiecali mu nawet posadzić drzewko w Yad Vashem. Błotnistą drogą dojechaliśmy do osuwiska, Góra zjechała na dystansie 150 metrów, a głazy stworzyły zwaliska o wysokości 2 metrów. Po obu stronach stały ciężarówki a między nimi jak mrówki kursowali tragarze przenoszący ładunek na plecach. Gdzieś miedzy tym wszystkim spływał zimny i dość głęboki strumień o szerokości 6 metrów. Rzut oka wystarczył, by stwierdzić że się nie da... Pierwszy tej oczywistej prawdy nie pojął Enzo, który zrzucił kufry i podjechał Afryką pod kamienie. Zrazu bez przekonania rzuciliśmy się na pomoc i... już po 40 minutach byliśmy na drugiej stronie. Poprawiliśmy naszą "drogę" mniejszymi kamieniami i przez następne 3 godziny "bawiliśmy" się 250 kilogramowymi motocyklami w Błażusiaka. A że wszystko to działo się na wysokości 4000 metrów, nieludzko wprost zmordowani, kończyliśmy naszą zabawę w nocy w światłach przeprowadzanych przez nas motocykli. Kolejnego dnia wjechaliśmy wreszcie na Manali Leh highway. Droga highwayem jest z nazwy, otwarta dla turystów w 1989 roku przyciąga całe rzesze entuzjastów: jest bowiem trasą transfogaraską, transalpiną, Grossglocknerem i Passo di Stelvio w jednym... Te 485 kilometrów jest nie do pokonania w jeden dzień. Droga przenosi podróżujących w inny świat: trzeba przejechać przez dwie pięciotysięczne przełęcze, zmierzyć się z tabunem ciężarówek no i zatrzymać się ze 200 razy, bo widoki zapierają dech w piersiach. Dech jest też zapierany przy jakimkolwiek wysiłku jeźdźca, a motocykle ze względu na coraz mniejszą ilość tlenu męczyły się niemożebnie i pomimo spadającej wciąż temperatury wiatraki co rusz się włączały. Droga na Baralacha La była dużo lepsza niż ktokolwiek z nas mógłby oczekiwać, nowy równiutki asfalt skończył się jednak tuż za przełęczą i dalej posuwaliśmy się szutrem, co zresztą bardziej nam odpowiadało. Nie po to zakładaliśmy kostki na koła żeby jeździć po asfalcie... Nocleg w Sarchu był magiczny, GPS pokazywał wysokość 4300, ale my zahartowani walką na osuwisku niemal w ogóle jej nie odczuwaliśmy. Rozbiliśmy namioty pod wielką górą, a chmury zahaczały o okoliczne szczyty. Cisza wokół była taka, że słyszeliśmy jak stygną nasze maszyny. I kawa też smakowała lepiej. Nie było się wprawdzie gdzie umyć, ale w tych okolicznościach zapomnieliśmy o kurzu który połykaliśmy, o ciężarówkach które chciały nas zabić, o odciskach które pojawiły się na naszych dłoniach od trzymania kierownicy, o brudnych paznokciach i niewygodnej kanapie. Wiedzieliśmy już na pewno, że było warto. A Sarchu to dopiero początek Ladakhu... Następnego dnia w dobrych humorach wjechaliśmy na Nakee La, a później na Lachulung La - pierwszą pięciotysięczną przełęcz w naszym dorobku. W Pang kolejna rejestracja: paszporty,wizy, permity - już do tego przywykliśmy. Później krótka wspinaczka i dotarliśmy do Moore Plains. To czarodziejskie miejsce: nieprawdopodobna, czterdziestokilometrowa równina położona na wysokości 4700 metrów. To kawałek Sahary w Himalajach, czytaliśmy o tym, ale czegoś takiego jednak się nie spodziewaliśmy. Brzegiem równiny biegnie asfaltowa droga, ale gdzie tam... Pocięliśmy w tumanach kurzu na krechę. Było wysoko i motocykle słabowate, ale i tak zapięliśmy czwarty bieg i gnaliśmy 90 km/h. Co rusz improwizowaliśmy zjeżdżając z wytyczonego kołami poprzedników traktu, by po chwili w popłochu wrócić na "drogę". Miejscami było jednak trochę miękko i niebezpiecznie, ale upadki nie były bolesne. Zasypaliśmy kurzem jakichś cyklistów i wreszcie skończyła się ta niesamowita zabawę. Jeszcze tylko Tanglang La - podobno druga co do wysokości przełęcz świata, ale podjazd na nią okazał się łatwiejszy niż sądziliśmy. Pastor na oczach niemieckich turystów zaprezentował tam glebę parkingową na najwyższym poziomie - 5360 metrów, i pojechaliśmy w dół aż do Upshi nad Indusem. Nie trzymaliśmy szyku, zjeżdżaliśmy osobno z rozdziawionymi gębami podziwiając niezwykłe kolory skał. Wjechaliśmy w inny świat, zrobiło się zielono, pojawiły się buddyjskie budowle, a bordowe stroje mnichów ładnie kontrastowały z błękitem nieba. A asfalcik równiutki i Leh, stolica Ladakhu, coraz bliżej. Na tym odcinku zaczynamy rozumieć co oznacza słowo nirwana. Przez kolejne dni włóczyliśmy się po okolicy i załatwialiśmy kolejne zezwolenia. Wjechaliśmy też na Khardung La - przełęcz o której Hindusi piszą, że jest najwyższą z dostępnych dla motocykli na całym świecie. Nasze GPS tego nie potwierdziły, a różowy skuter mijany tuż pod szczytem skutecznie wyprostował wyobrażenia o "hardkorowości" naszego wyczynu. W końcu wyrwaliśmy się z Leh, odwiedziliśmy Dalajlamę, który akurat prowadził w Ladakh swe nauki i znów popędziliśmy nad chińską granicę. Tym razem celem było Pangong Tso - dla Hindusów cud świata, najpiękniejsze jezioro i w ogóle och i ach... Nasze motorki miały nieco modyfikacji, które miały ułatwić podróżowanie na wysokościach. Po doświadczeniach z Tadżykistanu wszyscy z nas mieli filtry K&N (dzięki Intermotors), ponadto oryginalne iglice w gaźnikach zostały zamienione na Dyno Jety. Nieco też pokombinowaliśmy w dyszach i innych ustawach... No ale tym razem poszło trochę gorzej: po drodze zaliczaliśmy Changla La (5270 metrów), przełęcz stawiała srogi opór i niektórzy z nas musieli wyjąć filtr powietrza, by na nią wjechać. Widzieliśmy już w życiu wiele efektownych miejsc, ale musimy przyznać że widok Pangong Tso nas urzekł i pozostanie w naszej pamięci na długo. Barw wody nie próbuję opisywać gdyż w zależności od pory dnia i natężenia światła wciąż się zmieniała. Było pusto i mieliśmy wrażenie, że Pangong należy w ten wieczór tylko do nas. Później jednak przyjechała młodzież z Izraela i urządziliśmy sobie wieczór przyjaźni. Było trochę polskiej wódki, izraelskich placków i tego co w Indiach rośnie i nie jest prześladowane. Znalazła się nawet gitara więc było trochę smętnych starodobromałżeńskich klimatów i wesoły przerywnik czyli "Córka rybaka" zaśpiewana na najwyższym poziomie ze znanych mi wykonań (4300 metrów npm). Próba wjazdu na Marsimek La bez permitów (ponoć najwyższa przełęcz w Indiach - 5590 m) zakończyła się 12 km przed celem spotkaniem z wojskiem. Cóż, może innym razem. A później? Było równie magicznie, trzeba było jeszcze z tego Ladakhu wrócić zahaczając o Zanskar i Srinagar. Było pięknie, przepaściaście, wyboiście i zajebiście. Sprawdzaliśmy działanie gmoli na asfalcie, zmagaliśmy się z wojskowymi konwojami, mierzono do nas z karabinów, jechaliśmy przez Kaszmir wzdłuż granicy z Pakistanem, przejeżdżaliśmy przez rzeki przewalające się nad mostami, aż w końcu - już w Delhi - nasze GPS zanotowały 140 km/h, gdy próbowaliśmy nie zgubić policyjnego wozu, który zgodził się zaprowadzić nas do hotelu. I te ostatnie 2 godziny ciężkiej walki objuczonymi sprzętami w tym ponad dwudziestomilionowym molochu dostarczyło nam więcej adrenaliny niż jazda przez te nasze Himalaje... Waldek, Jojna, Pastor, Enzo, Podos, Mateo i Sambor
__________________
pozdrawiam, podos AT2003, RD07A ------------------ Moje dogmaty 0. O chorobach Afryki: (klik) 1. O Mikuni: Wywal to. 2. O zębatce: Wypustem na zewnątrz!!! 3. O goretexie: Tylko GORE-TEX 4. O podróżach: Jak solo to bez kufrów 5. O łańcuszkach rozrządu: nie zabieram głosu. 6. Lista im. podoska Załącznik 10655 7. O BMW: nie miałem, nie znam się, nie interesuję się, zarobiony jestem. 8. O KN: Wywal to. 9. O nowej Afripedii: (klik) |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Dodawanie filmów youtube | ramires | Inne - dyskusja ogólna | 117 | 10.01.2022 20:57 |
Czarnogóra 2007 | rafalkefir | Trochę dalej | 12 | 23.11.2010 21:23 |