14.07.2011, 16:20 | #21 |
Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 89
Motocykl: RD07a
Online: 1 tydzień 4 dni 15 godz 50 min 48 s
|
Czym jest Ani?
What is Ani? There are, of course, things we cannot describe however hard we try. - miał napisać Konstantin Georgijewicz Paustowski, rosyjski pisarz i dziennikarz polskiego pochodzenia, po swoim powrocie z Ani w 1923 roku. Ok, pogadajmy o historii. Jest rok 961. Syn Siemomysła, znany później jako Mieszko I, właśnie objął po tatuśku władzę nad pogańskimi Polanami, a za parę wiosen weźmie sobie za połowicę czeską Dąbrówkę i przyjmie chrzest, dołączając do chrześcijańskich władców Europy. Ściągnięci z Czech mistrzowie katolickiego fachu rozpoczną mozolny proces nauczania naszych pogan pogmatwanych dogmatów jedynej słusznej wiary, wypędzając ich powoli acz skutecznie spod miejsc kultu na wzgórzach, paląc drewniane posągi bóstw, które właśnie straciły ważność i nakazując budowę kaplic i kościołów. W tym samym roku zbudowane na ruinach dawnej urartyjskiej twierdzy miasto Ani staje się stolicą państwa Ani, czyli dawnej Armenii, obejmującego swym terenem większość dzisiejszej Armenii i wschodniej Turcji. Prawdopodobnie w ciągu kilku dekad w tym miejscu stanie ponad 1.000 kościołów, 10.000 domostw, a liczba ludności, jaką szacują dzisiejsi historycy, przekroczy 100.000. Jest rok 2011. Gniezno, w którym podobno Miecho przyjął chrzest, ma 70.000 mieszkańców, w Świebodzinie stoi już od pewnego czasu posąg wyższy niż ten w Rio, a dwójka świrów z Wrocławia dociera do wioski Ocakli, która przylega do ruin tego, co pozostało z dawnej stolicy Armenii. Wioska to za duże słowo, bardziej osada składająca się z lepianek i szałasów. Chlewiki pobudowane z ziemi i być może tego, co niegdyś stanowiło antyczny budulec. Na bezkresnych polach dookoła sporadycznie można wypatrzyć chłopa na wozie, pasące się zwierzę i...nic więcej. Jeszcze 100 lat temu stało tutaj ponad 40 kościołów, dziś zostało kilka, a za chwilę nie zostanie nic, bo resztki tego, co stoi, właśnie kończą się rozsypywać. Umyślnie oddalam moment przejścia do jakiegoś opisu zdjęciowego, bo nie wiem do końca, czy jest to JAK ogarnąć. Miasto zlokalizowane było w naturalnie strategicznym miejscu, na skraju wąwozu rzeki Achurian (obecnie Arpa Çayı) i jej mniejszych dopływów. Po przejechaniu osady kierujemy się na północny skraj ruin, gdzie zachował się pokaźny fragment murów obronnych. Wokoło cisza, przed murami pasie się kary koń. Wokół murów widać zasieki z drutu kolczastego - jeszcze niedawno teren był całkowicie zamknięty dla przybyszów, a do dziś pozostał strefą zmilitaryzowaną ze względu na położenie na bezpośrednim styku z granicą Armenii. Ruiny otoczone są wieżami strażniczymi, a przy wejściu do ruin jest posterunek żandarmów, którzy obecnie pełnią również funkcję...bileterów. (Gdyby ktoś nie wiedział, Turcja nie utrzymuje żadnych stosunków dyplomatycznych z Armenią, nie ma nawet możliwości bezpośrednich połączeń telefonicznych, od 1995 roku działa jedynie korytarz powietrzny dla pomocy humanitarnej - wszystko to jest pochodną konfliktu o Górski Karabach i stosunków na linii Armenia - Azerbejdżan.) Ładujemy się do środka. Z bram pozostało niewiele, ale to co jest i tak robi wrażenie. W dole rozpościera się wąwóz. Na jego zboczach skalne wyżłobienia, w których zamieszkiwali pierwsi ormiańscy osadnicy, zanim jeszcze miasto osiągnęło formę średniowiecznej metropolii. Bydło się pasie w dolinie... ...i pastereczki doliną raźno popylają. A na górze - to co pozostało. Jedynym obiektem "prawie" w całości jest katedra - choć od dawna pozbawiona kopuły. W środku niczym w scenografii "Władcy Pierścieni". Ten połowiczny przybytek, to Kościół Odkupiciela, jakieś 60 lat temu trafiony dość skutecznie piorunem. Jeden z dwóch kościołów św. Grzegorza, jak na warunki Ani - funkiel nówka. W środku tez niczym po remoncie. To dziwne długie to nie wieża strażników, a meczet - podobno pierwszy w tych stronach. W 1999 rozpoczęto odbudowę pałacu - z daleka sprawia wrażenie posterunku żandarmerii i w ogóle kiepsko pasuje do otoczenia. Z kościołem króla Gagika II raczej kiepsko, można co najwyżej sesję paintball-a urządzić. Mury cytadeli również już bez znaczenia strategicznego. Reszta to już niestety właściwie sterta kamieni. A całość takoż piękna, co... przygnębiająca? Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak wyglądało to miejsce, kiedy nasz Mieszko grzeszył w swym królewskim łożu z Dąbrówką. Jeżeli świątyń było rzeczywiście ponad 1.000, musiał tutaj stać kościół na kościele, a całe wzgórze było zatłoczonym, tętniącym życiem miejskim kotłem. Tymczasem przed wyjściem trafiamy na wiejski orszak ślubny (generalnie w całej podróży mieliśmy szczęście do oglądania ślubów), odbieramy kaski od żandarmów i wracamy drogą do Kars (innej nie ma). cd...n...
__________________
http://www.fabryka-przestrzeni.net "Trzeba leżeć na plecach, by napatrzyć się niebu." |
14.07.2011, 17:37 | #22 |
Zarejestrowany: May 2010
Miasto: Kędzierzyn-Koźle
Posty: 636
Motocykl: PD06 prawie Africa
Przebieg: 68000
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 4 dni 11 godz 4 min 15 s
|
Rewelka, natychaj nas dalej, jeszcze. Czyta się super i ogląda świetnie, czekamy na cd....
|
14.07.2011, 18:03 | #23 |
Kierowca bombowca
|
Fajowe, oj fajowe, ile to ciekawych miejsc na świecie... Czekam na dalszy ciąg z niecierpliwością
__________________
AT RD07A, '98, HRC |
14.07.2011, 18:47 | #24 |
Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 89
Motocykl: RD07a
Online: 1 tydzień 4 dni 15 godz 50 min 48 s
|
Jeszcze trochę wrażeń z drogi. W mijanych wioskach kobiety układają w kopce kostki z ziemi, z której powstaną lepianki, faceci na polach w towarzystwie bydła i osłów - tutaj poczciwy osiołek, czasem wyposażony w sakwy a'la hepco&becker to podstawowy środek transportu osobowo-towarowego. W każdej wsi obowiązkowy widok wieży meczetu.
Mijamy Kars i tniemy w kierunku Iğdır, a właściwie na spotkanie z Araratem, bo to już dziś. Łapie nas kilkuminutowa burza, ale taka, że krzywię się z bólu od uderzeń kropel deszczu w nogi. Po burzy wyglądamy w trójkę jak po myjce ciśnieniowej. Poza tym droga bez zmian - cisza po horyzont. Ośnieżony szczyt na horyzoncie po lewej przez chwilę powoduje dreszcz, czy to już nie to...? No ale bez jaj, za blisko. Ta góra to najprawdopodobniej Arteni po stronie armeńskiej, ale głowy nie dam. To jeszcze dwa obrazki z drogi i przechodzimy do meritum. W pogoni za Agri Dagi Siostry zwane Ararat objawiły się punktualnie o 13:54 (heh...Marta zapamiętała). Pokazały się od północno - zachodniej strony, a dokładnie pokazały głowę starszej z nich, czyli Agri Dagi właśnie, jak zwykle obsypanej śniegiem i zaplątanej w chmurzyskach. Jest Ararat... Lecimy na południe mijając go z lewej, tniemy przez Iğdır na Doğubayazıt i...lekki zonk. Aby zbliżyć się do stóp Sióstr miałem w planie pocięcie w tym miejscu offem w lewo, ale widok trochę mnie zniechęcił. Aby się tędy przedrzeć, czekałaby nas przeprawa przez pasmo górskie, które jakoś mi sie nie widzi w kontekście załadowanego motocykla (a i pusta Afryka chyba nie do końca łapie się na takie zabawy). Jedziemy zatem dalej na Doğubayazıt, a tam skręcamy za wschód w kierunku granicy z Iranem. Kilka kilometrów i szutrówka w lewo. Jeszcze kilka kilometrów i stajemy u celu naszej podróży. GPS pokazuje 19km od szczytu - wystarczy. Jesteśmy tu, gdzie chcieliśmy dotrzeć - u stóp Agri Dagi. Może by tam kiedyś wejść...? Relaks w poczuciu dobrze wypełnionego zadania, pożywny lanczyk (zostało nam trochę sera i chleba w kufrze), MMS-y do Polski, sesja zdjęciowa okolicy, bo całkiem ładnie tutaj... Nie chce nam się stąd jechać. Kiedy człowiek wyznaczy sobie cel i do niego dotrze, chce siedzieć i chłonąć ten moment wszystkimi receptorami. Najchętniej położyłbym się tam i zasnął, ale...trzeba spadać, bo jeszcze mnóstwo magiczności przed nami. Poza tym co to za radocha dotrzeć do celu. Dotrzeć, wrócić i opowiedzieć - to jest coś! cdn
__________________
http://www.fabryka-przestrzeni.net "Trzeba leżeć na plecach, by napatrzyć się niebu." Ostatnio edytowane przez Joseph : 14.07.2011 o 18:51 |
14.07.2011, 22:32 | #25 |
Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 89
Motocykl: RD07a
Online: 1 tydzień 4 dni 15 godz 50 min 48 s
|
Korzystając z faktu, że dzień jeszcze długi, postanawiamy odbić się po raz drugi od Doğubayazıt i uderzyć z inspekcją na pałac İshak Paşa Sarayı zlokalizowany rzut kapciem na południe od miasta. Ale najpierw o samym mieście słów kilka.
Doğubayazıt przez wielu uznawany jest za nieformalną stolicę tureckiego Kurdystanu. Większość ludności to rzeczywiście Kurdowie, jednak bliskość granicy z Iranem (30 km) powoduje duży napływ robotników ze wschodu i czyni to miejsce przygraniczną kloaką pracowniczo - przemytniczo - handlową. Dość powiedzieć, że to oficjalna linia graniczna pomiędzy NATO a Osią Zła, czy jak to się tam w mądrych kręgach nazywa. Musi być ciekawie. Miasto to koszmar w każdym wymiarze - architektonicznym, komunikacyjnym i estetycznym. Przejazd przez centrum, aby dostać się na południe, to samobójcze doświadczenie w otoczeniu śmierdzących ropą i trąbiących przeładowanych i przerdzewiałych wraków, drących się na wszystko i wszystkich ludzi na ulicach, rowerzystów potrącanych przez samochody na skrzyżowaniach i wszechobecnej, walącej po wszystkich zmysłach biedy. No i żołnierze pod bronią, od zawsze i na zawsze. Do głowy by mi nie przyszło, aby szukać tu noclegu, jakkolwiek romantycznie nie brzmiałoby określenie "stolica kraju bez miejsca na mapie". Chciałem swój Kurdystan, no to mam. Stromą, brukowaną serpentyną pniemy się na wzgórze, na którym spoczywa pałac. Nie będziemy tu pisać, jak to dotarliśmy po długiej tułaczce do szokujących swym obrazem miejsc. Pałac był piękny, ale kiedyś. Potem zabrano pozłacane drzwi i wywieziono do Rosji, potem natrzaskano z pobliskiego wzgórza przepełnionych pustynną surowizną zdjęć do przewodników, w których zdjęcia te funkcjonują do dziś (niech ktoś spojrzy na zdjęcie tego pałacu w przewodniku Berlitza - jak zobaczyłem go w rzeczywistości, to szlag mnie trafił), a potem już zadaszono odkryte korytarze budowli niczym szklarnię z pomidorami, obok wylano betonowy parking, a przed wejściem wkomponowano straganiki z plastikowymi naszyjnikami. Na dole postawiono kemping, żeby było warto poginać tam z plecakiem i już. Pałac jest osobliwy, wyjątkowy i ciekawy. Z pewnością stanowi dziedzictwo kulturowe. I tyle. Najwięcej klimatu znajdziemy wewnątrz, o ile uda nam się przegonić turystów (o dziwo głównie tureckich - zdaje się, że traktują to miejsce niczym my Zamek Książ lub coś w podobnych weekendowych klimatach). Usytuowanie pałacu stwarza oczywiście szerokie perspektywy. Zarówno w temacie pobliskiego meczetu, okolicznych slumsów jak i tego, co i tak w tej okolicy najpiękniejsze - przestrzeni nietkniętej ręką człowieka. I to by było na tyle. Brukowaną serpentyną w dół i na południe, bo jak wiadomo w Doğubayazıt nocować nie będziemy. Jeszcze tylko pamiątkowa fota z Araratem na pożegnanie. Po zupełnie pustej drodze mkniemy wzdłuż irańskiej granicy zastanawiając się, czy znajdzie się jakiś kawałek dachu do przespania. Tymczasem wokół nas stada kóz i baranów gonione przez kurdyjskie dzieciaki i...zachodzące słońce. Z tymi dzieciakami to w ogóle specyficzna sprawa jest. Nie będę się tu silił na naciągane historie typu "Africa Twin na końcu Kurdystanu przesuwa horyzont według brunetki" i pakował zawsze nośnych i ładnych zdjęć dzieciaków pisząc, że z nimi mieszkaliśmy bite 3 tygodnie śpiąc w ziemiance i gadając o wpływie zmian paszy na ilośc mleka dawanego przez kozy. Nic z tych rzeczy. Najzwyczajniej w świecie pomyślałem, że zatrzymam się na poboczu i zawołam dzieciaki, aby cyknąć im fotę, a potem ją pokaże światu, bo to w końcu fota dzieciaków kurdyjskich pasących kozy, no tak czy nie? No więc się zatrzymaliśmy. Reakcja dzieciaków trochę ostrożna, ale ewidentnie jeden znacznie odważniejszy od rówieśników od razu podleciał wołając za sobą resztę. Przywitaliśmy się i pogadaliśmy chwilę - ja po polsku, on po swojemu. Spytałem na migi, czy mogę ich uwiecznić, to się nawet ucieszyli. A kiedy zacząłem uwieczniać kozy, ten najodważniejszy energicznie gestykulując zaczął mi wyjaśniać, że jedną przyniesie, co by lepsza fota była. Ostatecznie charyzmatycznie wydał polecenie, aby któryś z młodszych jedną przytargał - chłopak ewidentnie jest potomkiem kurdyjskich peszmergów i wie, jak dowodzić drużyną. Polecieli łapać. No i przytargali jedną i dali Marcie. Marta chciała ją nawet zabrać do domu, ale wyjaśniłem, że jeżeli mamy zabrać kozę, to zostawiamy dywan. Podziałało, koza pozostała w stadzie. Zacząłem grzebać już w tankbagu, bo gdzieś tu jakieś słodkości były w sam raz na taką okoliczność w ramach podziękowań i pozytywnego zakończenia wzajemnych kontaktów, tymczasem drugi z młodych peszmergów w dość jednoznaczny sposób zaczyna się na migi domagać fajek i alkoholu. O żesz ty gnoju mały - myślę - polecę ci ja zaraz do ojca i powiem, że dla gorzały kozy do sesji zdjęciowych łapiesz, to ci skórę złoi że popamiętasz! Gorzały i tak nie mieliśmy, poczęstowałem młodego fajkami, a kiedy spytał czy może całą paczkę zabrać, kazałem wziąć dwie i spadać. To była ostatnia paczka szlugów zabrana z Polski! No nic, trzeba szukać noclegu, bo za chwilę noc nas zastanie na tym pustkowiu. Pociskamy dalej i zmrok dopada nas w Çaldıran - małej kurdyjskiej mieścinie, która tylko na mapie wygląda jak miasto. Wzdłuż oświetlonej ulicy rozpadające się domy, wciąż czynne stragany i...billboard "OTEL". Budynek ewidentnie zamknięty na cztery spusty, ciemno w środku, mimo to po zatrzymaniu podlatuje jakiś lokales i pyta czy chcemy otel? No chcemy. Już po chwili rozmawiam za pomocą rąk z właścicielem tego przybytku, który tak naprawdę nie jest hotelem, ale kawiarnią. Na piętrze jest kilka pokoi w których okazjonalnie ktoś mieszka, bo z jednej strony któż normalny chciałby zatrzymywać się w Çaldıran, z drugiej - a może jednak ktoś przyjedzie? W pokoju na górze klimat, że hej, ale o tym już w ciągu dalszym...
__________________
http://www.fabryka-przestrzeni.net "Trzeba leżeć na plecach, by napatrzyć się niebu." |
15.07.2011, 09:30 | #26 |
Zarejestrowany: Mar 2009
Miasto: Gwe/Warszawa
Posty: 3,502
Motocykl: CRF1000, RD04
Online: 5 miesiące 1 tydzień 4 dni 8 godz 6 min 2 s
|
|
15.07.2011, 10:43 | #27 |
Stwierdzam, że moje zainteresowanie nie zmniejsza się, więc trwaj Waćpan w swym przelewaniu podróży na czarnuchowe forum.
|
|
15.07.2011, 11:12 | #28 |
Gość
Posty: n/a
Online: 0
|
Pięknie Józek, pięknie.
Z tym Berlitzem trafiłeś w dychę. Jak się człek na miejscu wtopi w otoczenie i nasiąknie historią (ten prolog z Mieszkiem), to finałem ciarki po ciele. Po 10-tkach kościołów zostają tylko kamienne pomniki... Jakże w tym kontekcie inaczej można odbierać Dwie Siostry z pespektywy tureckiej i armeńskiej... Wiem, że to daleki objazd, ale czy nie kusiła Was ta druga perspektywa? Mnie osobiście bardzo odpowiada podobna Wam opcja: "przybyłem, zobaczyłem". Kiedyś, w latach 80-tych od przypadkowego obejrzenia fotki pewnej góry w Dzienniku Bałtyckim rozpoczęła się moja przygoda życia... Dobrze się z Wami jedzie. |
15.07.2011, 11:50 | #29 |
Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 89
Motocykl: RD07a
Online: 1 tydzień 4 dni 15 godz 50 min 48 s
|
Elwoodzie szanowny, proszę mi tu bałaganu w szufladzie z rysunkami nie czynić.
Może otworzą w końcu tą cholerną granicę z Gruzją od północy...pojechać przez Kaukaz i zobaczyć Siostry od drugiej strony - to byłoby coś. Od północy, bo taka podróż musi być w całości inna, niż poprzednia, nawet jeśli cel ma ten sam... Cieszę się, że dobrze się z nami jedzie, dziś podjedziemy kawałek dalej
__________________
http://www.fabryka-przestrzeni.net "Trzeba leżeć na plecach, by napatrzyć się niebu." |
15.07.2011, 14:50 | #30 |
Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 89
Motocykl: RD07a
Online: 1 tydzień 4 dni 15 godz 50 min 48 s
|
W pokoju na górze zabytkowe narzuty z czasów starożytnej Armenii, łózka a'la Mirmił XVI oraz nowatorskie rozwiązania hydrauliczne w ramach zaplecza sanitarnego. Wybredni nie jesteśmy, jest spoko.
Inna sprawa to motocykl. Przyzwyczajony od kilku dni do faktu, że gdziekolwiek byśmy go nie zostawili, pozostaje bezpieczny, z nieukrywanym zdziwieniem przyjmuję sygnały od zgromadzonych wokół niego tubylców, że lepiej wstawić go do środka. Na pytanie "dlaczego?" tubylcy nerwowo rozglądają się po ulicy. No dobrze, do środka, czyli gdzie? Drzwi do kawiarni mają niecały metr szerokości i prawie półmetrowy próg. Tłumaczę, że będzie kiepsko, ale tubylcy zatroskani o los Szprychy nie ustępują. W ten sposób przy pomocy dwójki z nich i młodszego z właścicieli kawiarni (to chyba ojciec i syn) podnosimy ślicznotę i na skręconej kierownicy bez strat wstawiamy ją na środek kawiarni znajdującej się na parterze. Drzwi z powrotem na cztery spusty. Przechadzamy się po jedynej ulicy w mieścinie, trochę straganów, kupujemy jakieś owoce. Najmocniejszy trunek, jaki można dostać, to cola. Komunikacja z lokalesami kuleje, chociaż wszyscy przyjaźni i ciekawscy. Słowo "Polonja" wyzwala jeszcze większe pokłady sympatii, każdemu tłumaczę od początku, co to za motocykl, na którym przyjechaliśmy (już cała ulica o nas wie), skąd się tu wzięliśmy i dokąd zmierzamy (żebym to ja wiedział...). Po powrocie do przybytku na korytarzu wpada na mnie człowiek, który zamieszkał wraz ze swoim kolesiem w pokoju za ścianą. Pyta płynną angielszczyzną, czy to nasze moto na dole i co my do jasnej cholery robimy w tej zapadłej dziurze? Okazuje się być technikiem tureckiej telewizji państwowej i ma z kumplem za zadanie pogrzebać w lokalnym przekaźniku przez najbliższy tydzień. Jest typowym Turkiem z zachodu, dość krytycznie wypowiada się na temat tych stron i horyzontów intelektualnych wschodnich Turków (ani razu nie pada słowo "Kurdowie"). Jestem podobno pierwszym człowiekiem, jakiego spotkał na wschód od Erzurum, który mówi po angielsku. Ucinamy sobie dłuższą pogawędkę o podróżach i podziałach tego wielkiego kraju widocznych na wszystkich płaszczyznach. Na koniec telewizyjny magik deklaruje pomoc, gdybyśmy potrzebowali tutaj tłumacza. Albo gdybym po prostu potrzebował przyjść i pogadać. O poranku najpierw rzut oka na ulicę... ...potem zejście z kuframi na dół i... konsternacja. Szprychy nie ma. Na jej miejscu stoliki i okoliczne towarzystwo raczące się herbatą w najlepsze. Chodnik też zastawiony stolikami i znów pełno herbaty i obowiązkowego dymu tytoniowego. Wcześnie skubańcy zaczynają w tych stronach - godz. 7:00, a ci już na nogach, ulica pulsuje, miasto żyje, jakiś kolo handluje fajkami z wielkiego kartonu. Motocykl stoi grzecznie na chodniku obok stolików, rano sami go wynieśli i nawet niczego nie uszkodzili. Dobrze, że kierownicy nie zblokowałem. Dostajemy herbatę i rozmawiamy dłuższą chwilę ze starszym z właścicieli. Opowiada o...skąd mam wiedzieć, o czym? Ale robi to z uśmiechem i chyba z pasją. Kiwam głowa i powtarzam z uznaniem niektóre słowa, które on akcentuje. Chyba trafiam, bo widzę aprobatę na jego twarzy. Podobno zdrowy rozsądek nie wymaga wspólnego języka. Ich język jest zresztą dla naszych uszu zupełnie chaotyczny. Tych kilku rzekomo kurdyjskich zwrotów, które przyswoiłem przed wyjazdem, nikt tutaj nie rozumie (idę o zakład, że to, co znalazłem w necie, to dialekt używany w irackim Kurdystanie). Dopijamy herbatę, dziękujemy i zbieramy się do odjazdu przy gremialnym zainteresowaniu ulicy. Od handlarza fajek kupuję jeszcze kilka paczek rzekomo przywiezionych z Dubaju. Prestige się to nazywa i jest ok, niemniej przez kilka najbliższych dni lokalesi będą się ze mnie śmiać, że palę damskie... Powrót na drogę - pustą i cichą, chociaż asfalt nagle powrócił. Kierujemy się na jezioro Van, znane z zawartości ługów działających niczym naturalne detergenty. Czas zrobić pranie i generalnie się oddiablić. Z głównej drogi w lewo, piachem stromo w dół do jeziora i jesteśmy. Krajobraz naprawdę daje radę. Po dokonaniu ablucji, zgromadzeniu skarbów w postaci oblepionych ługiem kamieni i wszamaniu zakupionych wczoraj na bazarze w Çaldıran śliwek i winogron możemy ruszać dalej. Wybraliśmy sobie taką drogę dojazdową do jeziora, że z kuframi nie dam rady wspiąć się z powrotem na górę. No to kufry na bok i dzida zygzakiem po tym piachu na główną drogę. Generalnie lubię nosić kufry. Pionowo pod górę. W 30-sto stopniowym upale. Ten wzgórek umiejscowiony na północnym brzegu jeziora Van to wulkan Süphan Dağı - jeden z trzech punktów turystyki wulkanicznej w Turcji, obok Ağrı Dağı, czyli starszej z rodzeństwa Sióstr Ararat oraz znajdującego się również nad jeziorem Van wulkanu Nemrut Dağı (nie mylić ze wzgórzem pełnym posągów o tej samej nazwie, o którym będzie później). Jezioro Van nie posiada praktycznie żadnej infrastruktury turystycznej. Nad brzegiem moczą się miejscowi i kąpie się bydło. Gdzie byśmy się nie zatrzymali, jest w dechę. Rolnictwo wygląda tu mniej nędznie, niż na wschodzie. Kończą się lepianki, jest czyściej, nawet ludzie na polach ubrani jakoś bardziej kolorowo. Może to Van pozytywnie ich nastraja i zapewnia wyższy poziom higieny. Za to upał łupie nas masakrycznie i każdy znaleziony cień jest okazją do odpoczynku. Lokalna dziatwa i młodzież przyjaźnie nastawiona, tym razem przychodzi sama się przywitać i chętnie wcina tureckie żelki nie pytając o gorzałę i inne używki. Żegnamy się z detergentowym jeziorem i za Tatvan wpadamy ponownie w krajobraz górski. Temperatura wciąż rośnie, jedzie się ciężko, czasem tunel daje odetchnąć, ale robimy dłuższe przestoje na stacjach szukając cienia, uzupełniając zapasy wody i wciągając hurtowo herbatę, która w tych warunkach rzeczywiście najskuteczniej gasi pragnienie. Dłuższe posiadówy na stacjach to dłuższe konwersacje o życiu i podróży. Trudno się dogadać, czasem próbuję po rosyjsku z różnym skutkiem, o moim zasobie słownictwa tureckiego lepiej nie wspominać. Mimo tego w zadziwiający sposób migowo - dedukcyjny udaje się omówić położenie geograficzne Polski, przynależność do UE i fakt, że wg miejscowych Turcja nigdy do niej nie przystąpi z przyczyn wyznaniowych. Następnie kolej na omówienie sytuacji na rynku mięsa i spekulacyjnych cen znajdujących się w stojącej ciężarówce zwierząt wiezionych na rzeź. Potem technologia ubrań motocyklowych (tez sobie temat znaleźli, kiedy ja w dżinsach pojechałem), w których ku zdziwieniu wszystkich pchamy się dalej w góry, gdzie temperatura grubo przekracza 40 st. w cieniu, którego tam nie ma. No i motocykl - ten każdorazowo jest obiektem o odbiorze porównywalnym do obelisku z Odysei kosmicznej 2001 - przez jednych traktowany z nieukrywanym zaciekawieniem graniczącym z chęcią organoleptycznego kontaktu, przez innych z udawaną ignorancją i jednocześnie przenikliwym i wytrzeszczonym spojrzeniem, kiedy wydaje im się, że ja nie patrzę. Co niektórzy też mają motocykle i nie omieszkają wylewnie o tym poinformować. Muszę podejść, dotknąć, pochwalić. Proszą, abym zrobił zdjęcie. Chiński Mondial bije tu chyba rekordy sprzedaży. Fajni ci ludzie, nie potrafiłbym ich nie lubić. Nawet, jeśli uprzejmość wynika wyłącznie z chęci poznania nowego i nieznanego. Chciałoby się wśród nich siedzieć i opróżniać kolejne szklaneczki herbaty, ale trzeba jechać. Czekaja nas kolejne serpentyny wijące się przez wąwozy wśród dymiących ciężarówek, placów budów z pozdrawiającymi kontrolerami wahadłówek wyposażonymi w czerwone chorągiewki oraz buldożerami przejeżdżającymi w poprzek serpentyny na samym jej agrafkowym czubku powodując hamowanie z łoskotem wszystkiego, co tam jeździ. Przed Diyarbakir rozpoczyna się równinna patelnia, tu już jest naprawdę źle. Cienia i tak nigdzie w zasięgu wzroku nie ma, lecimy zatem bez przerw i bez zdjęć. Gdy dotrzemy do Diyarbakir, Szprycha prawie zagotuje się w miejskim piekiełku, a ja z przygrillowanymi łydkami wymięknę i zjadę na długi postój na Shellu (tak, Diyarbakir to już prawdziwa cywilizacja). Na stacji w ciągu minuty otacza nas tuzin konsultantów ds. turystyki, geografii i ekonomii, z najmłodszym i najbardziej upierdliwym Ahmedem na czele. Wszyscy to pracownicy stacji, a ich identyczne czerwono - żółte wdzianka i podobne twarze powodują, że już po chwili przestajemy ich odróżniać, o zapamiętaniu pozostałych imion nie wspominając. Wokół panuje podniecona atmosfera pod hasłem "Polonja", chociaż nikt z konsultantów nie jest pewien, gdzie ta Polonja się znajduje. Jeden z kumpli Ahmeda chwali się za to, że jako światowy człowiek wie, iż w Polsce płaci się frankami. Na szczęście Ahmed wyprowadza go z błędu waląc go w czoło i tłumacząc, że w Polonja to dolary. Z nudów pokazuję im dziesięciozłotówkę, która zaplątała mi się w kiermanach i teraz to dopiero maja zagwozdkę. Ahmed zapomina nawet o tym, że zadeklarował się przed chwilą umyć motocykl ciśnieniówką. Upierdliwi są, ale towarzystwo chłopaków i zimnej wody i tak jest lepsze, niż buldożery na spalonych żwirowiskach. Tego dnia dociągniemy jeszcze do Siverek, gdzie cywilizacja ponownie zanika, a standardy ruchu towarowego wracają na swoje pozbawione kompleksów tory. Po długich poszukiwaniach lokum odnajdujemy jedyny hotel w mieście, o dziwo niezwykle wypaśny. Właścicielem jest anglojęzyczny Turek o otwartym umyśle, znowu jest okazja pogadać, co skrzętnie staram się wykorzystać. Dla Turka najważniejszym tematem jest branża, w jakiej pracuję i która pozwala nam podróżować w ten sposób. A idź ty, paliwo tu macie po 8 zł, to żadna branża nie jest do takich warunków podróży dopasowana. Niemniej, kiedy tłumaczę mu, że nie jesteśmy Niemcami na nowym BMW, tylko Polakami na kultowej Hondzie, z uśmiechem schodzi pokaźnie z pierwotnej ceny za pokój i poklepuje z uznaniem po plecach chwaląc moje zdolności negocjacyjne. I co niezwykle ważne - za pomocą dyskretnego telefonu załatwia nam zimne piwo do pokoju. W takim miejscu, jak Siverek, szukanie piwa oznaczałoby dla nas coś w stylu szukania heroiny nocą w Brzegu Dolnym (pozdrawiam serdecznie jego mieszkańców i miłośników, żeby nie było). Poza tym Szprycha ląduje na strzeżonym parkingu, za który - jak okaże się rano - nie będziemy musieli płacić (wystarczy, że kury spod silnika rozgonię). Pęcherze ze stóp schodzą, czas zwyczajowo pooglądać tureckie kanały muzyczne (nie wyobrażacie sobie, jak bardzo ten kraj muzyką wszelaką stoi) i można iść spać. W kolejnym odcinku przeprawimy się przez Eufrat i spotkamy bociana z Polski (chyba).
__________________
http://www.fabryka-przestrzeni.net "Trzeba leżeć na plecach, by napatrzyć się niebu." Ostatnio edytowane przez Joseph : 15.07.2011 o 17:58 |
Narzędzia wątku | |
Wygląd | |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Ararat pod koniec września---szukam chętnych | wrubel | Umawianie i propozycje wyjazdów | 5 | 12.07.2012 18:18 |
Otwieram Wrota Afryki czyli... lek na jesienną depresję vol.2 [Listopad 2011] | Neno | Trochę dalej | 148 | 22.01.2012 20:08 |
Waha po 8.2 zł czyli jak nie zbankructwać w Turcji [Kwiecień 2011] | duzy79 | Trochę dalej | 19 | 26.06.2011 15:21 |
Ararat | inflator | Umawianie i propozycje wyjazdów | 9 | 18.05.2011 22:21 |