|
Przygotowania do wyjazdów Jak zdobyć wizę? Jaka kuchenka? Brać materac i namiot? Gdzie są ciekawe miejsca? Jakie kufry wybrać do USA? Czy Anakee założyć odwrotnie? Co to CPD? Odpowiedzi znajdziesz w tym dziale. |
|
Narzędzia wątku | Wygląd |
14.11.2012, 21:35 | #41 |
Zarejestrowany: Mar 2009
Miasto: Józefin
Posty: 860
Motocykl: RD07a
Przebieg: 84000
Online: 4 miesiące 1 dzień 13 godz 14 min 9 s
|
Niektórzy pewnie nie mają Facebooka , a się dzieje!
Panowie się rozdzielili , Marek wraca do domu , a Neno przeżywa przygodę życia Póki co nie ma podanych powodów tego czemu Marek zawrócił , ale z tego co pisał Ernest , nie ma tu mowy o żadnej różnicy zdań, tylko jakieś prywatne sprawy towarzysza . Znam Neno tylko z tego co czytałem tu na forum , ale wydaje mi się że na pewno nie przeszkodziło mu to w dalszej podróży , a nawet- możliwe że mu się podoba jeszcze bardziej Pozdrawiam |
14.11.2012, 21:58 | #42 |
Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Piaseczno
Posty: 499
Motocykl: XTZ 750 ST 92 - z kratą, odliczam cały VAT :)
Przebieg: 65 000
Online: 1 tydzień 1 dzień 10 godz 31 min 34 s
|
wyraźnie napisał na stronie, że Marek zatęsknił za domem, że rozstali się w zgodzie, a nawet, że "nie patrzył w lusterko by samemu nie zawrócić do domu"
__________________
jest XTZ 750 ST Desert Rat - dla znajomych Paproch SUPER TENERE - LEGENDA DAKARU http://passion4travel.pl/index.php/super-tenere-legenda-dakaru/ FB http://www.facebook.com/kamilltee |
14.11.2012, 22:15 | #43 |
Zarejestrowany: Mar 2009
Miasto: Józefin
Posty: 860
Motocykl: RD07a
Przebieg: 84000
Online: 4 miesiące 1 dzień 13 godz 14 min 9 s
|
A to widzisz , ja doczytałem tylko że wszystko dokładnie wytłumaczy Marek po powrocie I że na pewno nie było między nimi żadnych zwad
Pozdrawiam Ostatnio edytowane przez Gawień : 14.11.2012 o 22:17 |
15.11.2012, 20:01 | #45 |
Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Piaseczno
Posty: 499
Motocykl: XTZ 750 ST 92 - z kratą, odliczam cały VAT :)
Przebieg: 65 000
Online: 1 tydzień 1 dzień 10 godz 31 min 34 s
|
z FB też tak dziwnie odczytałem - ale oni mają jeszcze stronę www, i tam to już jakoś lepiej brzmiało
śmieszą mnie tylko te kalesony z logo wyprawy ale ogólnie misja jest niezła
__________________
jest XTZ 750 ST Desert Rat - dla znajomych Paproch SUPER TENERE - LEGENDA DAKARU http://passion4travel.pl/index.php/super-tenere-legenda-dakaru/ FB http://www.facebook.com/kamilltee |
18.11.2012, 22:18 | #46 |
Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Piaseczno
Posty: 499
Motocykl: XTZ 750 ST 92 - z kratą, odliczam cały VAT :)
Przebieg: 65 000
Online: 1 tydzień 1 dzień 10 godz 31 min 34 s
|
na FTA Marek wyjaśnił więcej
: "Oczywiście tak jak już wcześniej mówiłem i pisałem głównym powodem była tęsknota za rodziną, ale spokojnie...to bym zniósł jeszcze dłużej. Ciężko było patrzeć na dzieciaki w Mali wiedząc że moja Córeczka strasznie tęskni za tatusiem i odbierało mi to smak przygody. Jednak tęsknota nasiliła się wraz ze świadomością nagle zaistnialego ryzyka, o którym wcześniej nie miałem pojęcia. Kiedy zatrzymaliśmy się w hotelu "Śpiący wielbłąd" w Bamako jego właściciel kategorycznie odradził nam podróż w stronę, ktorą mieliśmy zaplanowaną. Opowiedział historię motocyklistów, którzy nie posłuchali jego rad i pojechali na północ Mali. Z jego opowiadań wynikało że jeden z nich zginął a pozostali byli lub są przetrzymywani przez Al Khaidę. Co prawda dwa dni przed wyjazdem kolega ostrzegał mnie że w Mali jest niebezpiecznie ale uznałem że to nas nie dotyczy. Właściciel hotelu ostrzegał że biali porywani są dla okupu. Ernest mimo to chciał jeszcze wtedy tam jechać. Kiedy w kolejnym mieście zatrzymaliśmy się na zakupy jeden z mieszkanców mówiący po angielsku rownież mówił, nie jedźcie tam bo nie wrócicie. Nie bałem się o siebie ale myśl że świadomie mogę wpakować się w kłopoty i narazić rodzinę na ogromny stres nie dawała mi spokoju. Ernest mnie uspokajał, że niebezpieczny obszar jest jeszcze daleko ale mimo wszystko odechciało mi się jazdy. Zaproponował że jeśli się boje to mogę pojechać do Wagadugu i tam się spotkamy. Nie chciałem, raz że tęsknilem za swoimi dziewczynami a dwa ze konczyła mi się kasa bo wszystko okazało się znacznie droższe niż planowaliśmy. Szacowane 7 tyś zł na dojazd i powrót wystarczyło mniej więcej do Bamako. Reszta była już na debet. Zdecydowaliśmy wspólnie że wracam a Ernest jedzie dalej sam. Oczywiście ominie niebezpieczne rejony ale i tak beze mnie. Mieliśmy jeszcze zwiedzić razem wioskę Djenne i w Mopti się rozdzielić. Jednak 40km przed Mopti kiedy zatrzymaliśmy się na zdjęcia niemalże z piskiem opon podjechała do nas terenówka. Wysiadło z niej dwóch dużych tubylcow i francuz. Reporter, który zbierał materiał o sytuacji w Mali. Na dzień dobry zapytał z wielkim zdziwieniem "co wy tu robicie, przecież tu jest niebezpiecznie, przecież jesteście biali". W tym momencie odechciało mi się wycieczki. Tak wiedziałem że francuzi to panikarze i rozdmuchują aferę bo chcą wymusić interwencję zbrojną pozostałych państw. Zrobił ze mną wywiad i mówił że jeśli mamy tam jechać to pod żadnym pozorem nie zostawać na noc. Mówiłem sobie że przecież przesadza, że Mirmil tam był i wrócił, że na pewno nic się nie stanie, ale co jeśli? Co jeśli akurat będziemy mieli pecha i za jakiś czas pojawi się w internecie film jak czytamy kartkę z żądaniem okupu? Pojechaliśmy jeszcze kilka km razem ale zatrzymalem się i doszedłem do wniosku że zawracam w tym momencie, że po rozmowie z francuzem odechciało mi się wszystkiego. Powiedziałem mu żeby na siebie uważał i za żadne skarby nie wjeżdżał na tereny oficjalnie uznane za niebezpieczne. Uścisneliśmy sobie dłonie, życzyliśmy powodzenia i odjechaliśmy w przeciwnych kierunkach. Martwiłem się o niego ale jak sam do mnie wiele razy mówił "każdy ma swój rozum i swoje decyzje". Teraz wiem że Ernest bezpiecznie przejechał Mopti, zobaczył co chciał, ale ja nie żałuję swojej decyzji. Jestem zadowolony że zobaczyłem prawdziwą czarną Afrykę i dojechałem do kraju, o którego istnieniu większość "facebook'owych pyskaczy" nawet nie wiedziała. Cieszę się że Ernest dojechał tak daleko i teraz ja mocno trzymam kciuki za jego samotny powrót i życzę mu wielu pozytywnych przygód."
__________________
jest XTZ 750 ST Desert Rat - dla znajomych Paproch SUPER TENERE - LEGENDA DAKARU http://passion4travel.pl/index.php/super-tenere-legenda-dakaru/ FB http://www.facebook.com/kamilltee |
18.11.2012, 22:59 | #47 |
Zarejestrowany: Oct 2008
Miasto: Bielsko - Biała
Posty: 1,364
Motocykl: dr650se
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 4 dni 1 godz 20 min 44 s
|
To fakt, że na tym terenie dochodzi do porwań rozbójniczych. W czasie mojego pobytu w tej okolicy poinformował mnie znajomy blisko związany z rządem Mali że może się to zdarzyć również w moim przypadku. Dla tego też zrezygnowałem z pierwotnego planu okrążenia jeziora Czad od strony Sahary (Niger Czad) i pojechałem na południe do zatoki. Po drodze na terenie północnej Nigerii trwała wówczas rebelia islamistów i całkiem sporo ich wówczas zginęło. Wojacy nie chcieli mnie dopuścić do brzegu jeziora - wówczas nie wiedziałem dlaczego. Zrobiłem to po swojemu, ale to już inna bajka. Sahara robi się niebezpieczna i podejrzewam że może być coraz gorzej - coraz więcej broni i desperatów, a Alkaida pewnie zapłaci. Mali przestało być fajnym miejscem. Serce mi się kraje bo zostawiłem tam przyjaciół.
__________________
...i zapytała mnie góra "dokąd tak pędzisz samotny wilku?" "Szukam tego co najważniejsze" odpowiedziałem "Dlaczego więc się tak spieszysz?" Na to pytanie nie znalazłem odpowiedzi. |
22.11.2012, 21:18 | #48 |
Zarejestrowany: Mar 2009
Miasto: Józefin
Posty: 860
Motocykl: RD07a
Przebieg: 84000
Online: 4 miesiące 1 dzień 13 godz 14 min 9 s
|
Z poniedziałku :
By tu dojechać spędziłem długie godziny na komisariacie. Każda równie długa a było ich aż 4. Tyle samo ile kolejnych oficjeli odwiedzających klimatyzowane biuro w którym mnie posadzono i kazano czekać na tego ostatniego, właściwego. Sprawdzano mi telefon,bagaże, kartę kredytową. Wszystko to ze względów bezpieczeństwa, mojego, mieszkańców i podobno innych turystów, których jak sami przyznali dawno tu nie było. Upewnili się, że na pewno jestem turystą, że te nawigacje, kamery, GPS Spoty nie posłużą mi do tego by zdradzić Al-Kaidzie pozycje ich wojsk, które co tu ukrywać będę mijał. Zostałem pouczony by nie robić żadnych zdjęć dla tych pozycji, nie kręcić materiału video. Klima wiała tak, że przeniosłem się pod ścianę by nie siedzieć na jej wywiewie który dół jak oszalały wybitnie zimnym powietrzem. W końcu po tej całej zawiłej procedurze, którą zniosłem bezstresowo o co zadbali wojskowi mogłem ruszyć dalej. Pierwsze kilometry to nudna dojazdówka, liczne kontrole – od tych ukrytych w lesie z zamaskowanymi wozami bojowymi, po zwykłe, oficjalne posterunki. Na tym posterunku nie podoba się interkom, na kolejnym nawigacja, na trzecim za długi nóż a na kolejnym kamera przy kasku. Wszystko to spowalnia mnie niesamowicie. Ale w końcu przekraczam ostatni posterunek. Dalej już na pewno nie będzie żadnego, nie w takiej głuszy. Przynajmniej tak się pocieszam. Brody przez wyschnięte rzeki, betonowa nawierzchnia i będąca w przewadze czerwona – szutrowa , tak mniej więcej wyglądało pierwsze 20km trasy. Dalej już tylko piach i piach. W każdej postaci – rozjeżdżony przez zaprzęgi, motorowery, motocykle i ułożony naturalnie - przez wiatr, gładki i kopny, to twardy który przelatywałem bez strachu. W końcu przyszła pierwsza wywrotka, pierwsze problemy nawigacyjne. Droga rozchodzi się na 3 strony a miejscowi i tak każą jechać na przełaj, bo tam, gdzieś za 2 km będzie lepsza droga prowadząca do miasta. Ale ja nie chcę do miasta!!! Z miasta to ja tu przyjechałem. Zawracam. Zatrzymuje mnie dwudziestokilkuletni młodzieniec na swoim motorku. Pyta czy może pomóc, gdzie jadę, skąd jestem itp. itd. Zaprasza do siebie bo ma camping. Szybka negocjacja ceny i za 2 euro mam dla siebie dach, materac i moskitierę oraz wodę do kąpania ile tylko chcę. Wchodzę w to bez zastanowienia gdy dowiaduję się, że jest to w centrum wioski a z dachu jest wspaniały widok na domy pierwszych Dogonów, domy wykute w skale pośrodku wysokiego na 80-100m urwiska. Jedziemy. Jest już późne popołudnie gdy dojeżdżamy do celu. Okazuje się bowiem iż wioska oddalona była o kilka km drogi, drogi usłanej piachem. Mój nowy przyjaciel dość sprawnie przemieszczał się po tej nawierzchni, ja, ciężkim motocyklem, bez umiejętności ledwo dawałem sobie radę czasem wręcz na mnie czekał gdy stracił mnie z zasięgu wzroku. Wioska... nie do opisania. Z opowieści młodzieńca wiem, że jeszcze dwa lata temu było tu mniej więcej tylu turystów ilu mieszkańców. Dziś widzę tylko zniszczone kupy sprzętu, wszystko pokryte grubą warstwą kurzu, biedę i tą nadzieję jaką im przyniosłem swoim pojawieniem się. Można to chyba porównać do człowieka siedzącego na pustyni z litrem wody w bukłaku, który wie, że na długo mu już wody nie starczy i nagle, na czoło spada mu kropelka wody, która może zwiastuje deszcz a może i nie... Ostatni biały człowiek widziany był tu 7-8 tygodni temu a jeszcze przedtem nie było tu żywej białej duszy przez około 2-3 miesiące. A jest tu naprawdę bezpiecznie. Wszystko otoczone kordonem wojsk, liczne posterunki i to jak mnie sprawdzali pozwalało żyć w przekonaniu, że jestem bezpieczny. O tym samym zapewniał mnie i naczelnik u którego spędziłem 4h na przedmieściach Mopti, to samo mówili mi wojskowi w punktach gdzie mnie sprawdzano, to samo mówią mieszkańcy wioski. Tak samo czuję się i ja, nie wiem o co bicie tej całej piany. Jeśli wojna będzie to raczej daleko na północ – 50 a może 150km stąd. No ale cóż... Wieczorem Boubacar składa mi propozycję, żebym jutro zostawił mój motocykl, wsiadł razem z nim na jego motorower i podjedziemy kawałeczek a dalej już pieszo oprowadzi mnie po miejscach tak tłumnie odwiedzanych do niedawana, do miejsc które teraz żyją własnym życiem, bez turystów, bez pieniędzy z turystyki płynącej. A jak się im żyje? A jak ma się żyć ludziom których przychód do niedawna wynosił około 600-700euro na dobę ( piszę tu o ośrodku) a teraz odwiedza ich 4 osoby na rok. Wszystko stoi i czeka, wszystkie do tej pory pieniądze zarobione zostały zainwestowane w infrastrukturę – baterie solarne by turyści mieli żarówkę w nocy, prysznice ( choć ja dostałem tylko wiadro i kubek do polewania się nim ale mi akurat to podobało się najbardziej), kuchnia do przygotowywania posiłków. Wszystko to teraz stoi i czeka lepszych czasów. A my żyjemy jak dawniej, zresztą zostań u nas na kilka dni a sam zobaczysz, dla Ciebie nie będzie tańców z maskami, nie będzie sztucznych zachowań, nie będzie przebierania się za szamana i wróżenia z dymu. Usiądziesz w cieniu drzewa i poobserwujesz – mówił mi Boubacar I kto wie czy tak nie zrobię, zobaczymy – odpowiedziałem Cena wysoka więc po tragach ustalamy taką niższą, specjalną dla przyjaciół (25% pierwotnej ceny) bo od wczoraj tak się tu czuję i dodatkowo następnego dnia kolejna wycieczka za darmo, krótsza ale za darmo. Ok, niech będzie – odpowiadam wyciągając banknot z portfela. Tyle rzeczy w życiu sobie już odpuściłem, tylu miejsc nie poznałem tak naprawdę, będą już u ich wrót , że teraz nie odpuszczam. Noc. Na dach wchodzę nie po schodach, nie po drabinie a po specyficznym wejściu. Dość cienkie drzewo w którym wyrzeźbiono za pomocą dłuta małe, nieporęczne schodki. Układam się na nieco już wysłużonym materacu, pod cienką narzutą, dodatkowo zabezpieczony nieco dziurawą i przykurzoną moskitierą zamocowaną na przysłowiową „sztukę”. Leżę tak i rozmyślam o tym co za mną, co przede mną, jak idzie dla Marka wracającego już do domu, podziwiam niebo, gwiazdy i wsłuchuję się w gwar wioski która jeszcze długo nie uspypia. Gdzieś w oddali zaczyna rżeć osioł i już po kilku sekundach rżą wszystkie osły w kilku sąsiadujących tu wioskach, a hałas potęgowany jest donośnym echem odbijanym od pionowej skały. Niesamowite wrażenie. Już dla tej tylko chwili warto było jechać te tysiące kilometrów i zapłacić te kilka euro za noc w tym właśnie miejscu. Magia! 4 rano, nawoływania muzułmańskie do modlitwy budzą mnie w najlepsze. Ale to dobrze bo jest wspaniałe rześkie powietrze a ja mam jeszcze 2h by pogapić się w jeszcze wspanialsze niż wieczorem niebo. Raj dla oczu, dla serca, dal duszy! Mój przewodnik zabieram mnie na sam szczyt urwiska Bandiagara, na 7-8h treking przez leżące nad Krajem Dogonów urwisko. Ich historia sięga XXIw. A jak mieszkają dziś – pewnie bardzo podobnie. Piszę pewnie nie dlatego, że nie wiem jak mieszkają dziś – nie wiem jak mieszkali dawniej. Kraj Dogonów to kraina w Mali, położona u stóp potężnego uskoku zwanego Bandiagara. Kilkanaście wiosek z których większość prawie styka się granicami, dopiero patrząc na nie wysoko z góry widać, że to oddzielne człony. Co je dzieli ? Na pewno studnie. Każda wioska ma jedną, te większe, bogatsze dwie. Wspólny telewizor, w większych wioskach jest ich kilka. Podłączone do generatora raz na jakiś czas pozwalają obejrzeć film czy wspólnie przeżyć jakieś widowisko sportowe. Są połączone piaszczystą wąską dróżką wiodącą wśród pól uprawnych. Uprawia się tu min. milet, roślinę która sięga korzeniami powstania ich tradycji, ich rodu. Widywałem także przeróżne zboża, cebulę, paprykę i inne warzywa. Jest targ odbywający się raz w tygodniu, w niedzielę, mniej więcej w połowie długości urwiska, tak by każda z rozciągniętych na ponad 40km długości wiosek miała równe szanse by tam się dostać. Ludzie mieszkają w chatkach, bo trudno to nazwać domami czy budynkami, z gliny i słomy miejscami tylko wzmocnione drewnianymi kijami wtykanymi tu i ówdzie. Oczywiście wszystko przemyślane tak, że stoi dziesiątki lat albo i dłużej. Na dachu takiego budynku dane mi było spać i mimo że czułem, że nie ma to sztywności betonowego stropu, całość wyraźnie uginała się pod moim ciężarem to byłem bezpieczny. Wiedziałem, że rano obudzę się na dachu a nie w środku, na podłodze. Na dachach suszy się także plony, pranie, rozkłada baterie słoneczny by naładować na długą bo trwającą 12h noc akumulatory skąd pobiera się energię do zasilania żarówek czy radia. Mój pobyt tam trwał około 3 dni i nie zauważyłem tam żadnego samochodu. Transport odbywa się tylko motocyklami i motorowerami lub zaprzęgami – głównie z wykorzystaniem osłów. Kuchnie gazowe odkąd zniknęli turyści stoją nieużywane bowiem lokalna ludność nie ma pieniędzy by je napełnić. Bo tychże nie wymienia się na nowe jak u nas tylko co jakiś czas przyjeżdża samochód z gazem, z wagą i sprzedaje tyle kilogramów ile kupujący potrzebuje. Teraz wszystko przygotowuje się w ognisku, nad ogniskiem lub na specjalnych paleniskach gdzie umieszcza się czajnik czy garnek. Te ostatnie opala się węglem drzewnym który kupuje się w sklepie a którego Mali jest znaczącym producentem. Ogólnie – cisza, spokój, rano dzieci idą do szkoły, a dorośli wyganiają bydło na pastwiska a sami idą na pole. Jest spawarka i człowiek który ją obsługuje, są psy, koty. Mnóstwo ludzi wyplata kosze, inni zajmują się rzeźbiarstwem czy inną sztuką ludową. Większość na sprzedaż, tylko komu... W sąsiedztwie mieszkają wyznawcy 3 religii, w przewadze są muzułmanie których nawoływania do modlitwy o 4 rano budziły mnie donośnym echem i pozwalały obserwować poranne, pełne gwiazd niebo, są animiści których wioskę odwiedziłem i jeszcze jedno wyznanie którego nazwy nie udało mi się zapamiętać. Zaznałem tam wiele przyjaźni, Dogonowie to wspaniali otwarci ludzie. Bardzo chętnie opowiadają o swojej historii, o sobie, pokazują jak żyją. W zamian za to wszystko, za to jak się tam czułem, za to jak mnie traktowali zaproponowałem, że zrobimy sobie wspólnie spaghetti. Na mój koszt. Wysupłałem więc odpowiednio niską sumę pieniędzy wręczyłem ją dla kolejnego poznanego mieszkańca wioski Ende i Baba popędził 2 wioski dalej po makaron, 3 wioski dalej po mięso, przyprawy, cukier i herbatę. Wrócił po około 45 minutach a my w tym czasie przygotowaliśmy palenisko. W zasadzie to ja leżałem gdyż Boubacar nie pozwolił mi dotknąć niczego więcej niż aparatu – w końcu ja tam byłem gościem. Nastawił wodę, mył naczynia a mnie co chwila polewał tylko zimną wodą ze studni bo wiedział, że to lubię. Genialni ludzie! Gdy tylko zauważyli, że mój twardy niezwykle niewygodny leżak zaczął wystawać na słońce wyganiali mnie z niego i przestawiali w cień a jeśli nie było jak , przenosiliśmy się z całym majdanem w inne miejsce, po to tylko bym mógł obserwować jak gotują bowiem wiedzieli, że jestem tego bardzo ciekawy. Przygotowanie przypraw do powrót do XIXw, co tu pisać, proszę popatrzeć na zdjęcia! A jak smakowało – nie wiem jak mięso bo nie przepadam, zjadłem tylko makaron z sosem. Pikantne, mocno ziołowe, specyficzne. Nie było to spaghetti bolognese ale miski zostały wyczyszczone przez moich nowych przyjaciół i ich znajomych w ciągu kilku minut. Całość, jak to w Afryce, trwała niezwykle długo bo ponad 4h! Tuż przed odjazdem zauważyłem lokalnego artystę który zaczynał coś malować na płótnie. Spytałem go (przypominam, że cały czas porozumiewamy się na migi, bawiąc się w kalambury, rysując na piasku lub łamaną angielszczyzną) czy ma jakąś koncepcję już , mniej więcej wytłumaczył mi co to będzie – tak tylko jak to możliwe gdy porozumiewa się starszy człowiek znający tylko lokalny język z białym turystą na migi. Pomysł spodobał mi się na tyle, że już po chwili negocjowałem z nim cenę, bowiem z każdego wyjazdu staram sobie przywieźć coś co mi się będzie kojarzyło z daną osobą, miejscem, przygodą. Tym razem dane mi było wziąć udział w przygotowaniu barwników, i samym już graficznym tworzeniu dzieła. Gdy skończyły się już proste wzorki zostawiłem mego artystę samego ze swoim dziełem i poszedłem dalej delektować się afrykańską herbatą. Ta parzona był przez Dogonów w małym czajniczku, po czym do dużej ilości cukru w filiżance wlewano napar i przelewano z powrotem do czajniczka. Taka procedura, bez dosypywania już jednak cukru trwała kilka minut, podczas których napój herbaciany tracił temperaturę a zyskiwał duża ilość piany. Podobno prawdziwy mężczyzna musi wypić 3 czajniczki wywaru z tej samej herbaty, pierwszy jest wybitnie mocny, drugi jest mocny a dopiero ten ostatni jest w swojej intensywności podobny do naszej tradycyjnej herbaty. Udało mi się, oczywiście wspólnie z moimi gospodarzami wypić te 3 czajniczki co trwało na tyle długo, że moja pamiątka zdążyła się wysuszyć. Wyjechałem biedniejszy o kilka euro, za to bogatszy o nowe znajomości, nowe doznania, o wiedzę, z wiarą w ludzi, w czarnych ludzi ! Z wtorku Burkina Faso, Banfora, Nie wierzę, że zostaję tu na 4 noc. Normalnie jakbym to nie ja tu był. Może to wpływ Wojtka, może tutejszych ludzi, może to ten nastrój ? Właśnie kończymy drugą papaję czas na sjestę, trzeba poleżeć. Budzę się - zbliża się zmrok, ruszamy w miasto. Cel to strzyżenie Po drodze kupujemy frytki z takich trochę słodszych ziemniaków. Cena około 30gr za porcję, do tego sól i sos własnej produkcji w cenie. Sprzedawczyni siedzi tu z córką, smażą to w stalowej misce umieszczonej na gazie. Ot tak sobie, przy drodze. Menu obejmuje 3 pozycje - wspomniane frytki, coś ala nasze mini pączki tylko mocniej nasączone tłuszczem, takie bardziej miękkie, w sumie smaczne ale nie wiem czy na dłuższą metę. Ten pierwszy, którym nas poczęstowano na pewno smakował bardzo dobrze. Ostatnia pozycja to coś bardziej niezidentyfikowanego, coś czego nie próbowaliśmy. Smaży się w tym samym tłuszczu na zmianę raz jedna pozycja, potem druga i kolejna. Jak jest zbyt na frytki – smaży się wtedy jedne po drugich. Nie ma potrzeby zmiany tłuszczu itp. rzeczy. Wszystko wykonują te same spracowane czarne dłonie, smażą, obierają ziemniaki, dolewają tłuszcz, nakładają produkty w opakowania.... wydają resztę, przyjmują pieniądze. Wspomniałem coś o opakowaniach ? Znacie za pewne wygląd worka papierowego na cukier, takiego powiedzmy 25-30kg. Jest to worek kilkuwarstwowy. I to są właśnie opakowania na nasze frytki. Podnosi się taki worek z ziemi, odrywa kawałeczek, nakłada frytki i gotowe. A smak? Palce lizać! Do tego sól, dość gruba, nie taka miałka jak u nas oczywiście nakładana nie łyżeczką, nie solniczką a tymi samymi dłońmi. Do tego sos – bez atestów, no bo skąd, jest przecież własnej produkcji, z miseczki. Miseczka na szczęście jest przykryta więc kurzu z drogi już nie zbiera. Produkty gotowe schowane pod folia, jeśli ktoś przechodzi folia jest odkrywana by pokazać co jest w środku. Oczywiście folia nie jest po to by chroniła przed kurzem, ona jedynie utrzymuje wysoką temperaturę. Pierwszy salon fryzjerski – taka była umowa by nie iść za daleko. No to jest pierwszy. Do tego damski. Stoimy i śmiejemy się jeden do drugiego ale Panie z uśmiechem na twarzach zdaje się, że nas zapraszają. Nieśmiało przestępuję próg „salonu” rozglądam się... no jest o niebo lepiej niż w Mauretanii jakieś 2 tygodnie temu. I się zaczęło... znów kalambury - pokazuję co chcę. Nie ma problemu, dla Was prawie wszystko – zdają się mówić kobiety Robi się gorąco – myślę Zaczynamy negocjacje cenowe. Zamiast banknotu 2000CFA dziewczyny dostają monetę 500CFA i równie zachwycone jak ja zaczynają pracę. Było ich cztery. Jedna nieśmiała więc tylko się przyglądała, druga bierze dwie komórki i filmuje całe zdarzenie, trzecia najbardziej krzykliwa i chyba najbardziej urodziwa powtarza po nas każde słowo po polsku – taka papuga. Ta ostatnia zabiera się w końcu do pracy. Niewątpliwie byliśmy atrakcją wieczoru a kto wie czy nie sezonu. Zwinna dłoń odsuwa ciężką drewnianą szufladę po czym wyciąga z niej żyletkę : O matko, tak na sucho ! - wołam w myślach Będzie bolało – krzyczę do Wojtka i jednocześnie wręczam mu aparat Zaczynają się piski bo dziewczyny są wyraźnie tym faktem zadowolone. Na głowie ląduje jakiś pachnący specyfik w takiej ilości, że zalewa mi oczy i już przez kolejne minuty nic nie widzę. Za to wyostrzają mi się pozostałe zmysły – czuję wszystko i to jak !! Pociągnięcia szybkie, równe ale wykonane po mistrzowsku. Kilka chwil później było już po wszystkim. Koniec ? - pytam Nie, nie – odpowiada i woła swoją pomoc Nieśmiała dziewczyna, która do tej pory tylko przyglądała się całemu zajściu w międzyczasie musiała już przygotować miskę, wodę i płyn do mycia. Tak, tak – będzie mycie głowy ! Po raz kolejny zalewa mi oczy i tylko czuję jak dwie dłonie myją mi skórę na głowie a kolejna dłoń polewa mi głowę kubkami wody spłukując szampon. Udaje się. Brudny ręcznik wyciera moją skroń po czym szefowa zabiera się do korekty moich brwi. Kilka sprawnych ruchów i cały skład salonu a najbardziej ta piskliwa osóbka pokazują mi kciuki w górę, że wyglądam lepiej niż jak tu wszedłem. To jest marketing ! Teraz jeszcze tylko trochę balsamu z dużego zielonego opakowania i będę gotowy. Bardzo delikatny masaż głowy, wspaniały zapach – czuję się rześko i jak by kilka lat młodziej. A jaka frajda! I to wszystko za – UWAGA: 3.20zł! Muszę się zacząć tak targować w swoim salonie Kilka pamiątkowych, wspólnych zdjęć, obietnica, że przyniosę im kilka odbitek i ruszamy. Ruszamy w przeciwnym kierunku niż zakład FOTO który wskazują nam dziewczyny. Tam pójdziemy potem, na razie wracamy na te pyszne frytki. Tym razem porcja razy dwa. Dla stałych klientów tym razem Pani ekspedientka nie żałuje sosu. Zapychamy się tak, że aż mnie boli żołądek – wyraźnie mi się skurczył na tym wyjeździe. Czuje, że ktoś łapie mnie za ramię. To szefowa z zakładu kosmetycznego podjechała od tyłu na swoim skuterku. Pokazuje, że na dziś już skończyła , że jedzie do domu i by zdjęcie przynieść jej jutro. Tak też uczynimy ale ruszamy do centrum w poszukiwaniu miejsca gdzie je wywołamy. Szukamy także kleju oraz benzyny ekstrakcyjnej do mojej kuchenki , która mimo dumnie brzmiącej nazwy multifuel nie chce palić benzyny ani Saharyjskiej, ani Mauretańskiej, ani Malijskiej. Także z lokalną benzyną już nawet nie próbowałem – szkoda zachodu. Po tych próbach został mi tylko osmalony garnek. Poszukiwania kończą się fiaskiem. Za to zauważamy, że po zmierzchu zmienia się oferta na ulicach. Pojawiają się nowe stoiska oświetlone może nie czerwoną ale delikatną lampeczką, stoiska na których kategorycznie zabrania się robienia zdjęć... Wracamy spokojnym tempem uważając by nie wpaść pod koła rozpędzonych setek motocykli i motorowerów. Niektóre pędzą bez świateł, niektóre po natężeniu oświetlenia widać, że także niedługo je stracą. Przed nosem zasuwają nam przejazd kolejowy. Zasuwają bowiem nie ma tu szlabanów a po dodatkowych torach kolejowych suwana jest specjalna konstrukcja, bardzo masywna – oczywiście bez pomocy silnika, hydrauliki, tu pracuje wyłącznie siła mięśni. Po chwili już zbiera się niezły kordon rozwrzeszczanych i dymiących skuterków. Zajmują całą szerokość drogi, każdy chce być pierwszy. Nie widzę co się dzieje po drugiej stronie bo właśnie przejeżdża pociąg ale myślę, że podobnie! Z końca stawki ktoś natarczywie trąbi i krzyczy. Odwracam głowę – macha do nas. To szef naszego „ośrodka wczasowego”. Mały włos a stałbym się jego właścicielem zamieniając się na Transalpa – tak mocno spodobał się mój motocykl właścicielowi. W ostatniej chwili jednak się rozmyślił i transakcja nie doszła do skutku. A szkoda! Ale mniejsza o to. Szlaban się odsuwa i cała masa rusza wzburzając tumany kurzu gdyż akcja dzieje się oczywiście na drodze o nawierzchni szutrowej. My ładujemy się na trójkołowca który o mały włos nie stał się wczoraj moją własnością W tumanach kurzu, mocno powytrząsani na nierównej drodze dojeżdżamy na miejsce. Jedna a może dwie godziny i tyle wrażeń. I niech mi ktoś powie, że nie było warto... Z dzisiaj : "Jest godzina 19:22 czyli prawie 1.5h po tym jak w zwykły dzień Afrykańczyk siedzący obok mnie kończył pracę. Dziś los chciał, że nie był on taki zwyczajny zarówno dla niego jak i dla mnie. A wszystko zaczęło się tak niewinnie, podejrzewam, że już dzień wcześniej gdy wbrew logice będąc już jedną nogą w Burkina Faso ( pieczątka wyjazdowa z Mali znajdowała się już w moim paszporcie) jednak oddałem się urokowi... Zjeżdżam na upatrzoną z drogi polankę pod baobabem – jakoś tak upatrzyłem sobie te drzewa. Kojarzą mi się z wielką przygodą, z Afryką. Pewnie gdybym tego nie zrobił moje życie, moje przygody potoczyły by się zupełnie inaczej , a tak ... Wspaniały, rześki poranek, budka policyjna – bo przejścia takiego znanego nam, z dawnej Europy tu nie ma. Ot dwa posterunki oddzielone od siebie o około 15 a może i więcej kilometrów. Pewnie bym się nie zatrzymał jak to czyniłem do tej dla zaoszczędzenia sobie czasu i kłopotów ( dla obniżenia kosztów jadę bez ubezpieczenia i CdP ) ale droga jest poprowadzona tak, że prawie prawą sakwą zaczepiam o budynek posterunku. Zazwyczaj to kilka beczek wypełnionych piachem zwęża jezdnię ale motocyklem da się między nimi spokojnie przecisnąć. Tym razem szlaban na całej szerokości i ścieżka obok. Więc jadę. Zdziwieni posterunkowi, nie wiedzą gdzie spałem, coś tam szperają w paszporcie w końcu się poddają i wbijają pieczątkę. Granica za mną, kilkanaście km po czerwonej, szutrowej afrykańskiej drodze, pierwsze miasto w Burkina Faso, dość duże i nowoczesne biorąc pod uwagę te które widziałem po Bamako. Wydaje mi się takie około 10.000, może nawet 15.000 mieszkańców. Kilka stacji benzynowych, dwa hotele, dużo ludzi, aut, motorowerów. Wyciągam mapę bo wiem tylko tyle, że muszę tu odbić na wschód, w lewo – mapa za wiele mi nie pomaga więc wybieram taką jakąś szerszą drogę - a może to ta... jeśli nie poprowadzi mnie tam gdzie ja chcę to może chociaż da coś w zamian – jadę, a co mi tam! Mijam straganik przy wylotówce, jestem już prawie za miastem, coś karze mi jednak zawrócić i kupić coś do picia. Mnóstwo zgrzewek z napojami w tym ten jeden – wyśniony, wymarzony, ten który śnił mi się po ostatnich kilku nocach, nie pijany na co dzień w domu, utożsamiany z przygodą, czarny, gazowany – taki afrykański...zjeżdżam. Nie widzę lodówki ale to nic, dziś może być nawet ciepły. Niestety sklepik okazuje się być hurtownią i można tylko zgrzewkę zakupić. Dla mnie to za dużo. Wskazują mi bar. No cóż, będzie drogo, drożej niż w sklepie ale nie potrafię się opanować. Kupuję jeszcze jogurt, wodę pozdrawiam miejscowych i wychodzę. Wypijam mój napój i gdy zaczynam wciskać LS2kę na głowę słyszę nawoływania. To z baru. Ściągam więc przed sekundą nałożony kask. - No w tym języku to my się nie dogadamy - myślę sobie ale idąc widzę co na migi pokazuje mi mój przyszły gospodarz już wiem, że tego dnia coś się będzie działo. Oczywiście na początku miałem na myśli jedynie problemy żołądkowe – jak się okazało zupełnie niesłusznie. Biorę do ręki przyniesioną mi przez młodego, pracującego tu chłopca łyżkę. Nie przypomina tej naszej europejskiej ale nie jest też jakaś niezwykle inna, ot po prostu troszeczkę skromniejsza. Degustuję danie samym jej czubeczkiem, tak tylko by dać szansę moim kubkom smakowym na poczucie tego czym zachwyca się mężczyzna lecz Yves, bo tak mu było na imię, nalega bym usiadł i zjadł z nim do końca. Cóż było robić, no przecież nie odmówię, obiecywałem to sobie, że ten wyjazd będzie zupełnie inny, z zupełnie innym nastawieniem do Świata, do ludzi, do zwierząt, do wszystkiego. Jemy tak łyżka za łyżką a mi jakoś tak łyso... nie , żeby mi włosy wypadły bo to już mam dawno za sobą... zamawiam więc drugą porcję, czegoś innego. Płacę równowartość 1,70zł w lokalnej walucie (CFA) i teraz jemy z dwóch wspólnych talerzy- raz z jednego, raz z drugiego. Dzieli nas kolor skóry, język, mnóstwo innych barier a jednak jesteśmy tu, siedzimy i zgodnie konsumujemy. Na koniec mój towarzysz przygody zamawia dwie kawy a po ich wypiciu zabiera mnie ze sobą na internet. Z tego co udało mi się zrozumieć prowadzi tuż obok kafejkę internetową. Ruszamy – mijamy bramę szpitala i już wiem, że raczej źle go zrozumiałem. Jak się okazuje zabiera mnie do swojego miejsca pracy a w zasadzie do miejsca gdzie oczekuje na nią - jest kierowcą jednego z 4 ambulansów. Placówka duża, widziałem oddział kardiologi, okulistyki, dentystyczny, chirurgiczny i kilka innych. Obiekt naprawdę na wysokim poziomie jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny – dalej się nie zagłębiałem ( na razie) . Ogólnie pustki. No więc internet... próbuję z notebooka mojego nowego przyjaciela ale jakoś tak po godzinie walki stwierdzam, że jednak wyjmę swój bo z tym będę walczył do jutra wieczór. Yves gdzieś ginie w końcu pojawia się z klapkami dla mnie po czym ciągnie mnie za rękaw i pokazuje gdzie mam łazienkę, gdzie mogę wziąć prysznic itp. Znów ginie na chwilę po czym wraca – tym razem ze słuchawkami i pokazuje na migi, żeby sobie na scypa zadzwonił do rodziny. Po czym znów nie ma go kilka minut. Wraca z tłumaczem ale nie tylko. Przynosi ze sobą butelkę wody i butelkę coki jak podobno mawia się tu na colę. Oczywiście nie ma opcji bym za to zapłacił. Wspomina też bym się pomaleńku szykował na obiad. Będzie wizytacja miejscowej stołówki – pomyślałem zadowolony – szpital pod nosem więc w razie jak by coś się działo... Pewnie dla mojego szczęścia i zdrowia znów byłem w błędzie. Po raz kolejny zwrot o 180* i pełne zaskoczenie. Yves i tłumacz siadają na swoje motorki, nakazują mi to samo i jedziemy. Ja bez kasku, bo na jazdę nie byłem przygotowany, w klapkach, bez paszportu, dokumentów a wszystko to w palącym słonku. Dobrze, że to było tylko kilka km. Okazuje się, że jesteśmy w domu u mojego gospodarza. Poznaje mnie z rodziną - żoną i dwiema sympatycznymi córkami Florą i Vanessą . Jedzenie już czeka. Jak to jest tu w zwyczaju, kobiety jadają to co zostanie po posiłku mężczyzn – pomimo iż to katolicki dom co wnioskuję po wiszącym na ścianie krzyżu. To jeszcze bardziej dziwi bo w taki sposób gościli mnie do tej pory jedynie muzułmanie i myślałem do tej pory, że jestem gościem jednego z nich. Nic bardziej mylnego. Siadam we wskazanym miejscu. Denko odchyla się i mym oczom ukazuje się zwitek dwóch chudych rybek, dwa liście kapusty, jakieś lokalne warzywo oraz to coś co niedawno obserwowałem u Dogonów w Mali, piekielna przyprawa, coś co przypomina chili jest tylko odrobinę bardziej słodkawe. No i oczywiście ryż, całe mnóstwo ryżu. Gospodarz nakłada – obie ryby dla mnie, kapusta , ryż, warzywko.... dla nich zostaje ryż i wspomniana wcześniej przyprawa w gęstym czerwonym bezmięsnym sosie. Zaczynamy jeść. Ja bije się z wyrzutami sumienia, że oni tak sam ryż i sos a ja tak na bogato... no ale pewnie to podobnie jak u nas – czym chata bogata. Jednak gdy tylko gospodarz wychodzi na chwilkę po coś wrzucam moje nietknięte rybki- jedną na talerz tłumacza, drugą na talerz gospodarza. I od teraz następuje kilku sekundowa żonglerka z talerza na talerz dopóki nie wraca Yves i nie zaprowadza porządku. Ustalamy śmiejąc się z tej sytuacji, że dzielimy się po równo. Oczywiście Yves nie wrócił z pustymi rękoma- przyniósł kolejną butelkę wody. Obmywa nią szklankę, nalewa wody i podaje. Cóż za szacunek dla gości. Jestem pełen uznania i jest mi jeszcze bardziej głupio. Afrykańczycy wiedzą bowiem , że dla białego człowieka – tylko butelkowana woda i podczas całego pobytu nie spotkałem się z sytuacją by ktoś zaproponował mi wodę do picia wprost ze studni czy z kranu. Tuż po obiedzie zostaję zmuszony do zostania na noc. Za mocno to się nie broniłem - przyznaję się szczerze w końcu od zawsze marzyłem by zobaczyć jak żyją ludzie w innych częściach Świata ale tak naturalnie - bez tańców dla turystów za dewizy. Oglądam więc na razie miejsce gdzie będę spał i wracamy do szpitala – na kawę! Ok 18 Yves kończy pracę i wracamy do domu. Tu pozwala mi się rozgościć przez 5 minut i zabiera mnie na kokę, czyli na miasto. Zadowolony z tego, że nie chcę pić piwa zamawia je sobie a kluczyki od swojej Yamahy oddaje mi – będę teraz jego szoferem. Ale na razie sączymy - każdy swój napój. Ulica długa na 200-300m, na jej końcach skrzyżowania, na każdym po jednej latarni. Kilka lampionów na straganikach, z głośników płynie rege, jeżdżące masy chińskich motocykli, kurz spod kół ciężarówek, spaliny – brakowało tylko zapachu cygara i chyba poczuł bym się jak na Kubie. Nie wiem dlaczego to miejsce mi się tak skojarzyło, na Kubie nie byłem ale jakoś tak właśnie było. Siadamy – jedziemy do mamy Yvesa. Tam degustacja lokalnego specjału – nie wiedziałem jak to się je więc duża czarna kobieca dłoń w kilka sekund rozgniotła zawartość stalowej miski, wymieszała z zielonym sosem i pokazała jak jeść. Średnie to coś było ale spróbować spróbowałem... Znów prowadzę 4 biegowy motocykl, co chwilę dostaję komendy – prosto, lewo, w prawo, ooo tu na podwórko. Dwa halogeny oświecają małą scenkę, 12-15 osób siedzi na ławeczce... a mnie zapraszają w blask reflektorów. Nie no to już jakieś przegięcie jest – pomyślałem Przyjechał redaktor lokalnego radia przeprowadzić ze mną wywiad. Dyktafonu brak, widzę tylko notes i długopis. Padają kolejne pytania: po co tu jestem, skąd , dokąd itd. Wszystko tłumaczył znajomy Yvesa który opuszczał nas tylko czasem i tylko na chwilkę. Po każdym przetłumaczonym zdaniu zebrana publika wzdycha a to z zazdrości, a to z podziwu, a to ze zdumienia. Oczywiście wszystko zaaranżował mój nowy przyjaciel dziesiątkami telefonów. Obiad, kolację, wszystkie wizyty – u rodziny, znajomych. Poznałem tego wieczoru mnóstwo ludzi, zobaczyłem jak żyją, co robią, gdzie pracują. Zaznałem mnóstwo gościnności i jedyne co mogłem dać im w zamian to to czego mnie nauczyli tego wieczora - słowa dziękuję w ich lokalnym języku. A więc BARKA moi kochani burkińscy przyjaciele. Do zobaczenia – gdzieś, kiedyś! Rano ruszam by zobaczyć jak żyje się tu na prowincji. Takowe doświadczenia mam bowiem z Mali – tam zażyłem kontaktów i w mieście, i na prowincji – obydwa jakże inne światy, obydwa wspaniałe i tak odległe od tych naszych. No więc ruszyłem, w zasadzie ruszyliśmy obaj bo moja droga wyjazdowa z miasta wiodła przecież obok szpitala. Po drodze poranny zwyczaj – kiosk, tu kupujemy 4 papierosy, potem kawa i bagietka z masłem, potem stacja benzynowa i 1L benzyny wymieszanej z olejem bowiem motocykl mojego przyjaciela to typowy dwusów. 1L, czasem ludzie kupują po 0,5L bowiem nie jest to taka tradycyjna stacja benzynowa, to rodzaj lokalnego małego biznesu. Duża 200L bańka z olejem, kilka małych baniek po 30-35L z benzyną, około 30 butelek szklanych mieszczących po 1000ml i do tego kilka mniejszych po 500ml. Na stację benzynową, taką normalną jeździ się tylko samochodem, lub czasem motocyklem czy motorowerem ale wtedy trzeba zatankować minimum 3L paliwa. Mniej nie można. Rano wszystkie te wspomniane szklane butelki są pełne. Potem, gdy zaczyna się ruch trzeba już swoje odstać i za pomocą lejka napełniane są pod klienta. Gdy ruch na chwilę słabnie właściciel takiej stacyjki napełnia szklane pojemniki benzyną by przyspieszyć cały proces i tym samym zwerbować do siebie klientów. A konkurencja jest duża. Oprócz 4-5 tradycyjnych stacji benzynowych widziałem dziesiątki tych malutkich. I jedne, i drugie cieszyły się sporym zainteresowaniem. Podobne obrazki widać tu nie tylko z paliwem. Podobna rzecz ma się również w przypadku zakupów dóbr domowych. Podobnie jak nie tankuje się motocykla na zapas, tak i do domu kupuje się miskę ryżu, czyli dokładnie tyle ile potrzeba nam dziś na obiad, kilka liści kapusty, papryczkę, kilka rybek. Tytoń... a i owszem, dostępny wszędzie, tak samo jak doładowania GSM. Są specjalne budki ale dostać to można zarówno w barze, w hurtowni jak i przy straganie na skrzyżowaniu. Jest wszystko i wszędzie – kwestia ceny. No, prawie wszystko... Mijamy szpital, zatrzymuję się by się pożegnać ale... korzystam z kolejnego zaproszenia, na internet, na godzinkę, nie dłużej! Mija może z 45 minut i wpada uradowany Yves, że ma kurs do Wagadugu, że jeśli chcę... nie no, muszę jechać, nie było nawet opcji, że nie! Znów przynosi mi w biegu klapki, kokę, zimną wodę na drogę, każe się przebrać w coś luźniejszego, zabrać kamerę, aparat i ruszamy w drogę. Jak się okazuje zanim ruszymy jeździmy po mieście i zwozimy do szpitala kolejnych lekarzy, doktorów. Na koniec jedziemy do kolejnego, większego o około 3 razy nowego szpitala. Tam mam okazję przyjrzeć się bliżej panującym tu warunkom bo mimo że mocno się wzbraniam z szacunku dla pacjenta to Yves ciągnie mnie na siłę, bo przecież trzeba pokazać białemu jak się ma służba zdrowia w tej części Afryki, trzeba go poznać ze współpracownikami... Sale naprawdę czyste, przestronne, bardzo dobrze wentylowane, dla każdego z 3 pacjentów sali jest szafka, gniazdko. Może nie jest to Europejski standard, może nie ma materaców anty-odleżeniowych, regulowanych, masowanych czy jakie tam mamy.... ale jak by mi przyszło tu leżeć nie uznał bym, że urąga to mojej osobie. Co dziwne sale puste, za to mnóstwo osób leży pod szpitalem. Leżą na przyniesionych z domów dywanach, własne palniki gazowe, naczynia do gotowania, jedzenia, wiadro do zmywania, miska do mycia i prania. Część z tych osób śpi, inni jedzą, jeszcze inni gotują. Tu suszy się pranie, tam ktoś dopiero pierze. Większość tych osób otoczona jest gromadką ludzi, wygląda to tak jak by całe rodziny były z chorym w tych ciężkich chwilach. Nie wiem czy są leczeni na chodniku, czy tylko czekają na coś... nie wiem – bariera językowa była zbyt duża by tego dociekać a tłumacza dziś nie było z nami. Lekarze – po ubiorze, sposobie zachowania no i pielęgnowanym stanowisku widać, że wykształceni ale nikt języka angielskiego nie znał. A poznałem chyba spory odsetek kadry szpitala, no dwóch bloków bo te dziś pokazywał mi Yves. Jest. Znalazł się w końcu pacjent a w zasadzie to jego dokumentacja której szukaliśmy. Jako, że chcę się mocno wczuć w rolę staram się pomagać w pracy. Mimo że pacjentka jest z rodziną pomagam w załadowaniu jej bagażu. 3 duże nylonowe worki – tyle zabrała ze sobą starsza kobieta. Chora z rodziną z tyłu, ja z kierowcą z przodu. Biały Land Criuser rusza. 800-900metrów wyboistej drogi i tuż przed asfaltem słyszę syreny. Tak, to my! Ruch na ulicy staje, wbijamy się na asfaltową nić drogi i jedziemy do celu. Przed nami 185km. Jedziemy dostojne i ekonomiczne 90km/h ale mimo to przy choć najmniejszym zagrożeniu syrena wyje a do modulowani jej dźwięku służy oddzielny przyrząd. Były chwile gdy Yves prowadził auto , obsługiwał syrenę, palił papierosa i … rozmawiał przez telefon ! A ja się nie bałem. Na liczniku Toyoty było blisko 180.000km a on jechał tak jak by zrobił tym autem co najmniej 1.800.000km. Wjeżdżał wszędzie tam gdzie wydawało by się, że nie zmieści się auto klasy miejskiej. Czułem się naprawdę bezpiecznie, na tyle ,że nie zapiąłem nawet pasów. Zresztą nie kazano mi się tym przejmować. Wracamy na pusto, na obrzeżach Wagadugu mnóstwo straganików, stacji benzynowych, restauracyjek, knajpek. Po raz drugi dnia dzisiejszego tankujemy nasz Ambulans... nie bierzemy żadnej faktury, nie dostajemy żadnego paragonu. Ot, podjeżdżamy, przez szybę wystaje banknot 10.000 CFA (ok 15 euro) i bez gaszenia silnika przyjmujemy około 15 litrów ON i ruszamy dalej. Bez wysiadania z auta, wszystko w 1 minutę. Pora obiadowa, czas coś przekąsić. Zjeżdżamy do przydrożnej restauracji, zostaję zaproszony na zaplecze gdyż okazuje się, że biznes ten prowadzi rodzona siostra Yvesai jej dwie córki. Siadamy. Znów pojawia się piwo, zimna kola. Znów dostaję kluczyki.... Dosiadamy się do wielkiej michy ryżu, można by rzec potężnej. W niej, jako wypełnienie kilka liści kapusty, kilka innych warzyw i głowy ryb. Jak tłumaczą mi reszta poszła do baru, na dania dla klientów. Nie marnuje się tu dosłownie nic ! Dostaje łyżkę a reszta je dłońmi. Ryż formują w kulki, wkładają do ust, żują a w tym czasie dobierają się do kolejnej rybiej głowy. Najedzeni pakujemy się do auta i po około 50 km tankujemy za kolejne 10.000CFA. Bez sensu. Po raz 4 gdzieś w lokalnym sklepie kupujemy kolejne dziś 4 papierosy. Nie wiem gdzie tu logika. Droga powrotna mija szybko, tym bardziej, że jedziemy już sami więc możemy się powygłupiać w rytm muzyki grającej na full. Tak, Yves kochał głośną muzykę. Co leciało... a specjalnie na moją prośbę jakieś lokalne klimaty - całkiem sympatyczne. Wracamy do szpitala, zwracamy dokumentację i dostajemy następne zlecenie. Nocny kurs do Wagadugu. Mamy około godzinę na przygotowanie auta. Myjemy więc światła, szyby, koguta, sprzątamy na szybko wnętrze które całe pokryte jest kurzem. Widać, że dawno tu nikt porządków nie robił. Czas zatankować auto po raz kolejny. Tym razem jedzie z nami ktoś ze szpitala dumnie dzierżąc w ręku plastikowy pieniądz. No w końcu będzie do pełna – pomyślałem Nic bardziej mylnego. W zbiorniku ląduje raptem 25Litrów co ledwie wystarczy na dojazd, a gdzie powrót... nie wiem, może tam, w Wagadugu Yves dostawał pieniądze na powrót ? Miałem go o to zapytać ale zapomniałem. Dzień kończymy po 23, i nie był to ostatni dzień naszego obcowania. Spędziłem tam wspaniałe chwile, miałem swoje 4 kąty, łóżko a przy nim wentylator, wiaderko i kubeczek służył mi jako prysznic, zostałem nakarmiony tyle ile dałem radę zjeść, oprany i wyprawiony w dalszą drogę. Życzył bym sobie by biały człowiek potrafił tak dla białego człowieka bo o taki stosunek do czarnego człowieka chyba nie mam co nawet prosić.... Nie miałem czasu by sprawdzać błędy składnie - wybaczcie." Ostatnio edytowane przez Gawień : 22.11.2012 o 21:21 |
22.11.2012, 21:51 | #49 |
Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Reykjavik
Posty: 685
Motocykl: tyż Honda ale mała siostra królowej
Przebieg: jest
Online: 1 miesiąc 3 dni 3 godz 35 min 20 s
|
Kiedy byliśmy w Djenne w styczniu turystów białych było niewielu. Mówiło się wówczas że okolice Timbuktu są niebiezpieczne ale w kraju Dogonów nikt nie wspominał o jakimkolwiek zagrożeniu. jednak od stycznia sytuacja w Mali uległa zmianie.
Podczas mojej samotnej podróży z kraju Dogonów do Wagadugu opowiadano mi o potencjalnych porwaniach dla okupu ale troche już przyzwyczaiłam się do takich " mrożących krew w żyłach" opowieści miejcowych -to zdarza się niemal na calym świecie. jednak niewątpliwie teraz na tamtych terenach jest znacznie mniej bezpiecznie |
02.12.2012, 00:07 | #50 |
"(...)Afryka, jest jak wielki dom z licznymi pokojami. Każdy pokój to inne, odmienne wnętrze, a każde wnętrze to niepowtarzalny zapach Ziemi, siła i duch Człowieka- Czarnego Człowieka.
Afryka otwiera swoje drzwi i nigdy ich nie zamyka. Afryka nigdy się nie kończy..." Dorota Łajło Kochani - gorące pozdrowienia z prawdziwej Afryki, dopóki jeszcze tu jestem. Życzę Wam byście mogli posmakować tego i zrozumieć to na własnej skórze jaki zapach ma TA Ziemia, jakie bije od niej ciepło, jaka siła i duch zaklęta jest w Czarnym Człowieku, ile ma szacunku i miłości w sobie ten Człowiek. Życzę Wam byście poznali też smak i zapach Afryki, piękno jej krajobrazu, by dane Wam było zobaczyć to wspaniałe bezkresne niebo, ten horyzont i poczuć tą wolność, ten kontakt z ludźmi, zwierzętami, z przyrodą. O moich przygodach poczytacie niedługo - mam nadzieję. Spełniło się mnóstwo moich marzeń, tych o których marzyłem głośno i tych o których tylko szeptałem. Wydarzyło się też kilka rzeczy o których nie miałem pojęcia, że mogą mi się przytrafić- a jednak! I to jest piękne w podróżowaniu, we włóczędze. Każda najmniejsza decyzja zmienia wszystko, każdy przypadek rodzi nową przygodę. Splot tych "przypadków" sprawił, iż z wycieczki zrobiła mi się wyprawa, w dodatku taka wyprawa, którą ciężko mi będzie kiedykolwiek pobić ilością przygód, wrażeń, emocji, chwil niezwykłych wzniesień i upadków. Jeszcze raz serdecznie pozdrawiam i do zobaczenia w oddzielnym temacie gdzie postaram się opisać i pokazać to co dane mi było przeżyć. Ernest Jóźwik
__________________
https://www.facebook.com/PrzezSwiat.eu |
|
Narzędzia wątku | |
Wygląd | |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
moja Afryka czyli "Wagadugu 2012" by remi | remi | Trochę dalej | 27 | 28.08.2013 20:16 |
bike island days 28.06.2012-1.07.2012-Lubieszewo kolo Drawska Pom-zachodniopomorskie | kuras | Imprezy forum AT i zloty ogólne | 9 | 10.06.2012 22:33 |