Wróć   Africa Twin Forum - POLAND > Podróże. Całkiem małe, średnie i duże. > Relacje z podróży > Trochę dalej

Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23.08.2013, 22:52   #1
remi
 
remi's Avatar


Zarejestrowany: Mar 2009
Miasto: bartoszyce
Posty: 24
remi jest na dystyngowanej drodze
Online: 12 godz 35 min 18 s
Domyślnie moja Afryka czyli "Wagadugu 2012" by remi

Minęło trochę czasu i emocje już opadły ale z przyjemnością wracam wspomnieniami do tego wyjazdu.
Może i Was zainteresują moje wspomnienia, pisane co prawda na gorąco po powrocie.
Zapewniam że będzie zwięźle i na temat. Bez wazeliny w kierunku sponsorów chociaż w pełni na to zasłużyli.
Miłego czytania.
__________________
http://pozytywniedoprzodu.blogspot.com/
remi jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 23.08.2013, 22:53   #2
remi
 
remi's Avatar


Zarejestrowany: Mar 2009
Miasto: bartoszyce
Posty: 24
remi jest na dystyngowanej drodze
Online: 12 godz 35 min 18 s
Domyślnie

Jeden z jesiennych długich wieczorów 2011, rozmawiam z Ernestem na gg o jego wyjeździe do Maroko. Był tam z pasażerką i stwierdzam że to nie był wyjazd w „naszym” stylu, że ja bym tak nie chciał jechać. Ernest na to „a w ogóle pojechałbyś do Afryki ze mną?”, hmm teraz bym nie pojechał ale za rok jak Karolina pójdzie do przedszkola to może. Kilka miesięcy później Ernest proponuje mi wyjazd do Afryki, na razie rozmawiamy o Maroko, mają być trzy tygodnie, ma być cięcie kosztów i dojazd samochodem z motocyklami na pokładzie. Plany z czasem stają się bardziej ambitne. W kwietniu spotykamy się by ustalić szczegóły, ponoszą mnie emocje i zgadzam się na prawdziwą dla mnie wyprawę. Cztery tygodnie, dojazd do Burkina Faso na kołach i powrót do Polski. Wiedziałem że to zbyt wiele dla mnie, że nie jest to realne finansowo i że będzie bardzo ciężko zostawić na tyle rodzinę ale mówię sobie, jeśli nie teraz to nigdy. Postanawiamy a raczej Ernest postanawia zrobić to medialnie, zdobyć sponsorów i tak obniżyć koszty. Następne miesiące to cały wolny czas poświęcany wyprawie. Zdobywanie lajków na facebooku, sponsorów, szukanie kasy gdzie się da, jakieś dorabianie i łapanie nadgodzin. Jednym słowem żyłem tylko tym. Jeszcze nie wyjechałem a już tęskniłem za rodziną dla której poświęcałem mało czasu. Ernest nalega żeby jednak wydłużyć wyjazd, że szkoda będzie się spieszyć będąc w tak ciekawych miejscach. Moja nad podziw wyrozumiała żona Kasia zgadza się na dodatkowe dwa tygodnie. Chociaż i tak wiem że to już dla mnie za wiele ale myślę, co tam, jakoś to będzie. Ostatnie tygodnie przed wyjazdem to czyste szaleństwo. Przygotowywanie motocykla w nocy, załatwianie spraw w dzień, załatwienie kredytu (tak pojechałem na kredyt) praca i gdzieś między tym rodzina. Córka jakby wiedziała że jadę tak daleko i nie odstępuje mnie na krok a ma niespełna 3 latka. Tym trudniej mi wyruszyć.

W końcu nadchodzi dzień wyjazdu. Chyba jestem gotowy. Ruszam praktycznie prosto z pracy i tylko na chwilę wpadam do domu się pożegnać. Pod dom podjeżdża kilka motocykli, to koledzy z Transalp Club Polska prawie z całego województwa. Jest mi o wiele raźniej.

Zajeżdżamy na „kwadrat” czyli do centrum Bartoszyc, kilka pamiątkowych zdjęć, pożegnania ze znajomymi i ruszamy do Zambrowa. Po drodze mgła i zimno ale i tak jestem odprowadzony aż do Ernesta. Pod jego domem jest dosłownie zlot motocyklowy. Dziesiątki ludzi i motocykli. Przerasta mnie to, wiedziałem że będzie medialnie ale nie że aż tak. Duża zasługa Grażynki z Buk Rower. Mój motocykl zostaje błyskawicznie przepakowany, zdjęcia, uściski i życzenia „powodzenia”. W końcu ruszamy i ogromną kolumną toczymy się do Warszawy. Tam na jednej ze stacji podobnie. Dzień nam ucieka ale jest bardzo sympatycznie. Ernest w żywiole ja trochę mniej. Dziwnie mi być w centrum uwagi. Późnym wieczorem, we mgle docieramy do Siedliska. Gości nas Daniel i proponuje spanie w domu. Odmawiam bo przecież mialy być tylko namioty. Rano mamy wszystko wilgotne. Składamy mokre namioty, drobne regulacje i ruszamy w południe. Ciągle eskortuje nas Rafał, odwalił kawał dobrej roboty prowadząc we mgle. Plan jest żeby dolecieć aż do Paryża. Prawie się udaje. Około 5 rano 90 km przed celem Ernest prosi o postój bo jest senny. Mamy odpocząć pół godziny. Rozwija matę i kładzie się pod motocyklem a po chwili słyszę jak chrapie. Mijają dwie godziny. Pod Paryżem u Darka jesteśmy około 9. Mamy się odświeżyć i ruszyć pod wieżę. Darek zabiera nas na pyszną pizzę, czas ucieka i plan zmienia się na taki że Paryż przejedziemy nocą. Nasi przemili gospodarze udostępniają nam miejsce do wypoczynku jednak nie potrafię zasnąć w dzień.

Narobiliśmy trochę bałaganu

Schodzę na dół rozmawiam z nowopoznanymi przyjaciółmi. Ernest znika w pokoju gościnnym na kilka godzin, odpoczywa, pisze relację. Potem Ernest proponuje żeby zostać na noc ale nie zgadzam się. Szkoda mi czasu bo wiem że im dłużej jedziemy przez Europę tym bardziej będę odczuwał tęsknotę za dziewczynami.

Straciliśmy zupełnie rytm jazdy. Jeździliśmy w nocy, spaliśmy a raczej marudziliśmy w dzień, szło nam fatalnie. Gdzieś we Francji stwierdzam że wycieka mi płyn chłodniczy. Stajemy na stacji benzynowej, Ernest bierze komputer a ja rozbieram motocykl. Okazuje się że to tylko poluzowany przewód ale zajmuje mi to z godzinę. Cały postój zajął oczywiście znacznie więcej bo relacja i było WiFi, można było posiedzieć w sieci.

Mozolnie pokonaliśmy Francję za to z Hiszpanią poszło znacznie szybciej dzięki bezpłatnym autostradom. W Algeciras kierujemy się do jakiegoś biura biletowego. Ja idę załatwiać bilety bo podobno lepiej znam angielski a Ernest rozkłada laptopa. Okazuje się że pan w biurze zna angielski słabiej niż ja a bilety są nie po 70 a 95 euro. Kupujemy bilety, jakieś szybkie zakupy i lecimy na prom.

Jesteśmy w Afryce!
Maroko wita nas ulewą tak straszną jakby woda lała się z wiader. Na odprawie granicznej spotykamy międzynarodową grupę motocyklistów. Są świetnie przygotowani, mają samochód serwisowy i dzięki nim szybko pokonujemy urzędników. Po raz pierwszy odczuwam że będzie problem z angielskim, wszyscy mówią po francusku. Nocujemy gdzieś przy bocznej drodze za Tangerem. W nocy oczywiście pada. Wszystko wilgotne, łącznie z moim telefonem. Jedziemy płatnymi autostradami. Miały kosztować grosze ale Ernest przypomina sobie że był z pasażerką i dzielił koszty na połowę bo wcale nie kosztują grosze chociaż są tańsze niż w Europie. Robi się ciepło, sucho i przyjemnie. Jedzie się super i w dobrych nastrojach docieramy do Agadiru. Tam Ernest znajduje kafejkę internetową. Znika w niej na godzinę a ja pilnuję motocykli. Podziwiam wieczorne życie miasta, co chwila ktoś podchodzi i pyta skąd jesteśmy i czy wszystko ok. Jest sympatycznie. Ruszamy w końcu i kilkanaście km za miastem zjeżdżamy na noc. Oczywiście kamienie i piach, tak już będzie prawie zawsze. Jest ciepło i sucho, jest fajnie.

Następnego dnia ruszamy dalej, kilometry szybko mijają a widoki są coraz piękniejsze chociaż ciągle to tylko piach i kamienie. Jedzie się przyjemnie.


Nie przekraczamy 100km/h bo motocykle palą strasznie dużo. Ogromny ładunek poza wagą powoduje duży opór powietrza. Zaczyna wiać od oceanu. Przejazd przez całą Saharę Zachodnią to pustynia z lewej i ocean z prawej. Właśnie nad tym oceanem rozbijamy namioty.



Jest to jeden z najpiękniejszych noclegów w moim życiu. Mijamy miasta i samotnie stojące na pustyni stacje benzynowe. Czasami są to osiedla, które wyglądają jak oddane rok temu do użytku i nigdy nie zamieszkane. Bardzo mało ludzi, niewiele samochodów, jedzie się bardzo spokojnie. Często drogowskazy do miejscowości ustawione są na pustyni i wskazują tylko orientacyjny kierunek w bok, bez żadnej drogi. Miasteczka składają się z kilkunastu domków ale przez całość przebiega szeroki asfalt, chodnik, latarnie i równo posadzone palmy. Mijamy też większe miejscowości i tam już tętni życie, widać jakieś bary, sklepy i ludzi spieszących się dokądś.
Gdzieś po drodze jest Dakhla, miasto położone na przepięknym piaskowym półwyspie.




Postanawiamy zajechać tam w poszukiwaniu Internetu. Znajdujemy go w pierwszym napotkanym hotelu. Obsługa bardzo uprzejma udostępnia nam hasło za darmo. Ernest tradycyjnie z komputerem do środka a ja pilnuje dobytku chociaż recepcjonista zapewnia że tu jest bezpiecznie. Kiedy wracamy z Dakhli mój motocykl zaczyna dziwnie się zachowywać. Brak mocy do 4tyś obrotów. Jedzie się nim fatalnie. Ruszam z bardzo wysokich obrotów, za którymś razem przy wyjeżdżaniu z pobocza piłuje go strasznie. Na asfalcie stwierdzam że ślizga się sprzęgło. No tak, spaliłem sprzęgło. Morale spada mi do ziemi. Mamy zapas ale przecież jeszcze jest tak daleko do celu. Jadę ostrożnie delikatnie dodając gazu z milionem negatywnych myśli. Jednak przy którejś zmianie biegów wyczuwam że dźwignia nie ma luzu. Regulacja rozwiązuje problem sprzęgła, uffff. Motocykl dalej świruje i tłumaczę to brudem w paliwie. Jak się potem okazuje zatankowałem go jakąś tłustą jak ropa benzyną, która nie chciała się palić nawet w kuchence turystycznej.




Zjeżdżamy wcześniej na nocleg w bardzo malowniczym miejscu. Zmieniamy olej, jemy fasolkę z kabanosami i od razu jest lepiej. Rano ruszamy na granicę z Mauretanią.
Przed samą granicą tankujemy motocykle i zabieramy paliwa tyle ile dajemy radę unieść.

Podobno do samej stolicy Mauretanii nie ma stacji z benzyną co później okazuje się tylko błędną informacją. Obładowany dosłownie jak osioł wjeżdżam na przejście graniczne. Odprawa po marokańskiej stronie odbywa się płynnie. Chodzimy od biura do biura ale jest w tym jakiś porządek. Mijamy ostatnią bramę i wjeżdżamy na pas ziemi niczyjej. Kilkukilometrowy pas pustyni bez wyznaczonego szlaku, bez asfaltu z licznymi śladami prowadzącymi we wszystkich kierunkach. Mnóstwo śmieci, opon i wraków samochodów. Pas jest na tyle szeroki że nie widać zabudowań i nie wiadomo w która stronę dokładnie jechać. Raz jest to wyjeżdżona, miejscami ostra skała a czasami głęboki miałki piach. W takim piachu zakopuję motocykl ale po chwili udaje mi się wyjechać. Mija nas jakiś samochód i dalej jedziemy już za nim. Strona Mauretańska nie wiele rożni się od opisanego pasa. Jest oczywiście brama i kilka zabudowań. Tutaj też odwiedzamy różnych urzędników każdej ze służb czyli policja, celnicy i wojsko. Natychmiast pojawiają się „majfrendzi” oferujący pomoc dosłownie na siłę. Prowadzą nas gdzie trzeba, mówią jak mamy wypełniać dokumenty po czym życzą sobie jakąś kosmicznie wysoką opłatę jak dobrze pamiętam 20 euro. Odmawiamy na co reagują oburzeniem ale burcząc coś pod nosem odchodzą. Jest niesamowicie gorąco. Ruszamy naszymi osiołkami w stronę stolicy. Jedzie się dobrze, jasna kurtka z wentylacją daje radę w tym upale. Do końca wyjazdu praktycznie nigdy jej nie zdejmuję. Widoki raczej się nie zmieniają a tylko zmienia się to co przy drodze. Pojawiają się osady złożone z drewnianych budek i namiotów. Gdzieniegdzie jakieś zagrody, z których wystaje bujna roślinność co wygląda dziwnie na tle tego gorącego piachu. Mijamy też miasteczka przed którymi stoją stare już znaki ostrzegające o minach. Wszędzie pełno śmieci i rozbitych samochodów.
Stajemy przy pięknej wydmie żeby przelać paliwo do zbiorników.

Ernest jak ma to w zwyczaju nie spieszy się z niczym, delektuje się chwilą i resztę drogi pokonujemy w ciemnościach. Na jednym z punktów kontrolnych chcą nas zatrzymać ale przekonujemy żandarma że jedziemy do hotelu w Nawakszut i że to już blisko. Docieramy na przedmieścia stolicy. Bez trudu znajdujemy oberżę „Sahara” w której mamy nocować i zostawić część rzeczy. Ernest zajmuje się uaktualnianiem facebook’a a ja robię nam pranie, zakupy i ostatecznie też siadam do iPada. Niestety jest już późno i nie udaje mi się złapać Kasi ale to nic bo rozmawiamy rano. Następnego dnia przepakowywanie i po południu ruszamy już odrobinę lżejszymi motocyklami. Jednak robimy niewiele kilometrów. Stajemy najpierw na odpoczynek, Ernest biega z aparatem a ja z nudów kładę się przy motocyklu i tak powstaje kolejne zdjęcie z cyklu „mamy kryzys”. Robimy jeszcze kilkadziesiąt km i rozbijamy namioty na czymś w rodzaju pastwiska, trawa jest pełna kolców a pod nią oczywiście ten gorący czerwony piach. Temperatura w nocy nie spada poniżej 30 stopni. Kiszę się dosłownie w swoim namiociku ale bez niego się nie da bo mnóstwo wszelakiego robactwa zjadłoby mnie ze smakiem. Ruszamy rankiem ale nie za wcześnie. Dzień wstaje tu około 8 a my zbieramy się bez pośpiechu.


Krajobraz za bardzo się nie zmienia i raz mamy coś w rodzaju sawanny ale za chwilę znowu gorące czerwone wydmy. Mnóstwo pasącego się przy drogach bydła, osłów, wielbłądów, kóz oraz jeszcze więcej ich zwłok, od jeszcze ciepłych poprzez gnijące do białych kości. Nikomu to nie przeszkadza i tylko obchodzi się to szerokim łukiem. Wioski pasterzy mają charakter „mobilny”. Namioty, które są składane i przenoszone za stadami bydła. Są też wioski złożone z czegoś w rodzaju wiat. Są to zadaszenia z materiału lub starych plandek oparte na kilku słupach. Ściany też podnoszone na dzień a w nich jakieś leżanki i mieszkańcy głównie leżący. Ogólnie widziałem tam ludzi tylko jak leżą, siedzą lub modlą się. Miasteczka wyglądają jak z „Mad Maxa”. Jakieś stragany ze wszystkim i niczym, coś w rodzaju sklepów spożywczych w niewielkich budynkach. Jakieś przydrożne warsztaty na piasku przesiąkniętym olejem, mnóstwo opon i wraków. Ludzie niespiesznie przechodzący przez drogę, samochody bez szyb, bez masek czy drzwi i oczywiście wszędzie pełno śmieci. Jeździmy od jednej stacji benzynowej do drugiej w poszukiwaniu „essence” czyli benzyny. Wszędzie jednak jest tylko „gas oil”. Jeździmy tak sobie a kilometry nawijają się powoli. Chyba na dłużej utkniemy w Mauretanii i jest mi to bardzo nie na rękę bo nie działa moja komórka, brak roamingu w tym kraju. Kończy się paliwo jakoś po 16stej. Ernest w pełni szczęścia wyrusza na stopa z kanistrami. Ja zostaje pilnować motocykli w szczerym polu, w upale ale na szczęście z wodą. Nudzę się okrutnie i w międzyczasie stwierdzam że pojechał bez paszportu.


Mijają godziny ale Ernest z jeszcze większym uśmiechem wraca, nie ukrywam że cieszy mnie jego widok. Nareszcie jedziemy i już dawno jazda motocyklem nie sprawiała mi takiej radości. Tego dnia znowu robimy jakieś marne 300km.


Częste kontrole, upał, problemy z paliwem, tak właśnie wygląda nasza podróż przez Mauretanię. Mijamy po drodze różne formacje skalne, pojawiają się koryta wyschniętych rzek ale piach nie znika. Zbliżamy się do Mali. Jeszcze na ostatnim posterunku żandarmerii, próbują wymusić od nas łapówkę za brak jakiegoś ubezpieczenia ale nie dajemy się i odpuszczają po 30 minutach.
Przejście graniczne z Mali jest bardzo skromne. Po mauretańskiej stronie jeden budyneczek w środku stare biurko, leżanka i sterta papierów. Jeden szlaban, jeden urzędnik i już wyjechaliśmy z Mauretanii. Po stronie Mali tradycyjnie kilka służb musimy odwiedzić. Uiszczamy opłatę właściwie nie wiadomo za co i ruszamy dalej. Żandarm tłumaczy że w najbliższym mieście musimy załatwić jakieś zezwolenia na motocykle ale nie mamy zamiaru znowu płacić. Odjeżdżamy kilkanaście km i rozbijamy namioty tradycyjnie blisko drogi.
Następnego dnia ruszamy na podbój Mali. Krajobraz jakby od razu się zmienił chociaż zmieniał się przez ostatnie 100km. Pojawiają się normalne drzewa, samotnie stojące wielkie baobaby, jakieś pola uprawne, jeziorka i rzeki. Jest zupełnie inaczej niż w Mauretanii. Widzę ludzi zajętych pracą na polu, zbierających jakieś uprawy lub pilnujących bydło. Kobiety w niewielkich jeziorkach robią pranie a kolorowe ubrania suszą się na krzakach.

Miasteczka i wsie pełne są małych targów z owocami a domy ulepione z gliny. Jest bardzo mało śmieci i jest znacznie przyjemniej bo tylko 35 stopni. Na drogach jest mnóstwo małych motocykli więc przestajemy się martwić o benzynę. Na pierwszym punkcie kontrolnym zostajemy zatrzymani a raczej zaproszeni do kontroli bo zatrzymaliśmy się w pobliżu szukając miejsca gdzie wymienimy pieniądze. Okazuje się że zezwolenie, które mieliśmy wykupić to Carnet De Passage albo ja to tak odebrałem i jest w Mali niezbędne. Według , tym razem chyba policjantów, mamy wielki problem i nigdzie dalej nie pojedziemy. Przychodzi tłumacz i zaczynamy rozmowy po angielsku. Po jakimś czasie tłumacz staje się naszym adwokatem a problem znika. Jednak możemy jechać i tylko jemu zapłacić parę euro za pomoc. Nie protestujemy bo ta była w tym momencie niezbędna. Postanawiamy kolejne punkty kontrolne mijać udając że ich nie widzimy. Taktyka sprawdza się doskonale i tylko czasem słyszę gwizdki za plecami. Punkty kontrolne w Mali często połączone z punktami opłat za przejazd po drogach zazwyczaj wyglądają jak targowiska. Na nich muszą zatrzymywać się autobusy i ciężarówki a do nich podbiegają szybko drobni handlarze z wodą, napojami, owocami, pieczywem, kartami do telefonów czy gotówką na wymianę. Jest wszystko od ręki i wszystko trwa chwilę, autobus rusza a stragany znowu zamierają. Robi to na mnie niesamowite wrażenie. Kierujemy się w stronę stolicy. Zatrzymujemy się jeszcze po drodze na arbuza i mam okazję przekonać się że w Mali jest mnóstwo dzieci. Sympatycznych, ciekawskich i chociaż biednych to radosnych dzieciaków. Rozdaje koszulki i wszystko co mam zbędne. Arbuz nie zachwyca nas smakiem, jest zwyczajny i mniej słodki niż te kupowane w Polsce. Do Bamako docieramy koło 16. Kierujemy się w stronę hotelu „Śpiący wielbłąd”. Ma być tanio no i oczywiście ma być Internet. Dojeżdżamy, wielki mur okalający hotel i malutkie drzwi w metalowej bramie dają do myślenia. Idę negocjować cenę i wydaje mi się że jest tanio ale Ernest stwierdza że się nie dogadałem bo podobno są w tym hotelu tańsze pokoje. Nie pamiętam ile płacimy ale nie wychodzi chyba więcej niż 40zł na głowę. Po wrzuceniu gratów do pokoju pierwsze co robimy to siadamy do komputerów. Udaje mi się porozmawiać chwilę z Żoną. Przebieramy się i lecimy zrobić zakupy czyli standartowo woda, cola i pieczywo. Bamako nocą robi jeszcze większe wrażenie niż w dzień. Oczywiście mnóstwo jednośladów, które poruszają się na specjalnie wydzielonych pasach. Sporo samochodów ale najwięcej taksówek i popularnych u nas jeszcze parę lat temu busów mercedes 207. 207-ki to tutaj komunikacja publiczna. Nie mają szyb i bocznych drzwi a w środku jak sardynki jadą ludzie. Na miejscu drzwi pasażera obok kierowcy wisi mężczyzna, który na światłach i przy grupkach czekających ludzi wykrzykuje dokąd jadą. Przy drogach mnóstwo kobiet ubranych kolorowo, w długich spódnicach z tacami na głowach pełnymi owoców. Wszystkie kobiety są raczej starannie ubrane i nie widać tu chińszczyzny i tandety, wyglądają zupełnie inaczej niż w europie. Mnóstwo straganów gdzieś na poboczach, na których handel odbywa się przy minimalnym oświetleniu. Gdzieś w oddali widać duże banki z pięknymi neonami. Po powrocie jeszcze rozmowy z rodziną i w moim przypadku dosyć wczesny sen. Następnego dnia jest plan żeby wyjść do miasta i wymienić pieniądze oraz zrobić zakupy na drogę. Decydujemy też że już pora na zmianę opon. Moja tylna już się kończy ale przede wszystkim mamy dosyć wożenia ich na siedzeniu. Ostatecznie Ernest stwierdza że nie ma czasu bo musi coś zrobić na facebook’u więc na zakupy udaję się sam. Zachwycam się ponownie życiem na ulicach Bamako. Po powrocie powoli się pakuje i zaczynam zmianę opon. Jest trochę równego placu i przede wszystkim możliwość umycia się po zabiegu. Ernest stwierdza że szkoda mu czasu na szarpanie się z oponami i później skoczy wymienić w jakimś lokalnym, przydrożnym warsztacie za parę groszy. Ja zaczynam już widzieć dno w portfelu więc nie biorę tego pod uwagę. Jednak po pewnym czasie Ernest idzie w moje ślady i oba motocykle stoją bez kół na deskach, kamieniach i wszystkim co było pod ręką.

Zostawiamy opony i od razu jest lżej. W międzyczasie podchodzi do nas właściciel hotelu, okazuje się że również zapalony motocyklista. Rozmawiamy sobie o Afryce, o naszych transalpach i o wszystkim. Wtedy właśnie pyta dokąd jedziemy i jest pierwszą osobą, która ostrzega nas o niebezpieczeństwach północnego Mali. Opowiada o swoich gościach, którym odradzał podróż w tamtą stronę a oni go nie posłuchali i jedyne informacje jakie do niego dotarły to że jeden został zabity a reszta gdzieś tam utknęła. Ernest traktuje te opowieści z przymrużeniem oka a mi zaczynają się kłębić w głowie nieciekawe myśli. Pytam Ernesta czy to jedyna droga ale on odpowiada że przecież od początku umawialiśmy się że odwiedzimy górę „dłoń Fatimy”. No tak, umawialiśmy się ale nie było mowy o tym że jest ona w jakimś niebezpiecznym rejonie. Po czternastej zostajemy grzecznie poproszeni o opuszczenie pokoju więc szybko pakujemy motocykle i ruszamy. Jadę a w głowie myśli o tym co usłyszałem. Przecież jestem tu dla przyjemności a nie dla ryzyka, przecież jak wpakuję się w kłopoty na własne życzenie to nie daruję sobie tego że nie wrócę szybko do mojej Córci. Od tego momentu przestaję się aż tak zachwycać Afryką. Patrzę na wszystko obojętnie i tylko czasem coś mnie odrobinę interesuje.


Za Bamako musimy pokonać odcinek kilkunastu kilometrów remontowanej drogi. Jest to szeroka szutrowa droga z bardzo dużą ilością samochodów, głównie ciężarowych. Ziemia w Mali to coś jakby czerwona glinka, która kiedy jest sucha strasznie się kurzy. Mój motocykl chociaż lżejszy kiepsko prowadzi się na luźnej nawierzchni, jakby miał jakieś luzy, przód jedzie sobie a tył sobie.

Miejscami widoczność w tym kurzu spada do kilkunastu metrów. Odjeżdżamy jeszcze trochę, może ze 150 km i szukamy miejsca na nocleg oczywiście gdzieś w krzakach co lubię najbardziej. Najpewniej czuję się właśnie z dala od ludzi. Znajdujemy coś w rodzaju opuszczonej żwirowni, jest równo i bez kamieni więc rozbijamy namioty. Wieczór jak zwykle mija nam wesoło, jemy, pijemy odrobinę alkoholu zakupionego jeszcze na promie. Następnego dnia mówię że nie chcę jechać na te uznane za niebezpieczne tereny. Ernest proponuje że jeśli mam obawy to mogę przecież pojechać sam do Wagadugu inną trasą i tam na niego poczekać. Tam jest przecież już zupełnie bezpiecznie. Tylko że ja już i tak strasznie tęsknię za swoimi dziewczynami i nie uśmiecha mi się biwakować kilka dni gdzieś w Burkina. Ja czerpię przyjemność z jazdy i kiedy stoję to najzwyczajniej się męczę. Tym bardziej że dał mi jasno do zrozumienia że chce zostać dłużej w Afryce. Wygląda na to że nam obu wyjdzie to na zdrowi. Odrzucam więc propozycję i oznajmiam że chcę wracać, pojadę tylko jeszcze trochę, tak długo jak będę się czuł bezpiecznie. Powoli dzielimy się gratami po równo tak żeby każdy z nas mógł sobie radzić sam. Mimo wszystko jedzie się bardzo fajnie i nie odczuwam jakiegoś dyskomfortu, nie widzę nic niepokojącego. Dopiero jak dobrze pamiętam w Segou spotykamy miejscowego, który świetnie zna angielski i ostrzega nas o niebezpieczeństwach. Robi to bardzo przekonywująco, tłumaczy po co są te porwania i proponuje miejscowego przewodnika. Traktujemy go raczej jak kogoś kto szuka sposobu na zarobienie pieniędzy i ruszamy dalej. Na następnym skrzyżowaniu zatrzymuje nas policja bo pojechaliśmy pod zakaz. Robi się nieciekawie bo straszą wysokim mandatem ale pojawia się nasz „znajomy” i zaczyna pomagać jako tłumacz. Targuje się z policjantami w naszym imieniu i kończy się na kilku euro płaconych do ręki. Nasz nowy znajomy nie chce nic za pomoc co odrobinę mnie dziwi. Jeszcze raz ostrzega i życzy nam powodzenia. Dalej jedzie się fajnie, nie ma problemów z benzyną chociaż miasteczka co raz mniejsze.

Pod koniec dnia zaczynają krążyć deszczowe chmury i postanawiamy poszukać miejsca na nocleg troszkę wcześniej. Tym bardziej że ma to być nasz ostatni wspólny nocleg na tej wyprawie. Znajdujemy bardzo klimatowe miejsce pomiędzy trzema baobabami. Kolejny wieczór spędzamy w bardzo fajnej atmosferze. Ernest wydaje się rozumieć moje powody i chociaż uważa to za nielogiczne, nie próbuje mnie przekonywać żebym jechał dalej. Rano bardzo wolno się pakujemy. Ja próbuję połatać jakoś, przebitą na mauretańskiej kolczastej ziemi, moją matę samo-pompującą a Ernest przygotowuje bagaże do dalszej samotnej podróży. Nagrywamy video relacje, w której mówimy o naszym rozstaniu.


Ruszamy niespiesznie i chcemy jeszcze wspólnie zwiedzić wioskę Djenne i gdzieś za nią się rozstać. Po kilkudziesięciu kilometrach w pobliżu Mopti, stajemy odpocząć i zrobić zdjęcia. Wtedy niemalże z piskiem opon podjeżdża do nas terenówka. Wysiada dwóch tubylców a za nimi jakiś biały z kamerą. Pierwsze co mówi to „co wy tu robicie?! Przecież jesteście biali!”. Na początku nie wiem o co mu chodzi ale on z uporem maniaka tłumaczy że tu jest strasznie niebezpiecznie, że robi o tym materiał dla francuskiej telewizji i że powinniśmy jechać stąd szybko gdzieś w bezpieczniejsze rejony. Ja się w tym wszystkim pogubiłem a Ernest nie zwracając na francuza uwagi oddala się żeby robić zdjęcia. Nie rozumiem czemu on się tak nami podnieca, robi wywiad, kręci dokładnie nas i motocykle ale już po powrocie zrozumiałem. Sympatyczny reporter był chyba przekonany że będziemy kolejnymi uprowadzonymi turystami a on ma z nami materiał. Dopiero wtedy zrozumiałem o co mu chodziło kiedy chciał nagrać jak „ostatni raz” odjeżdżam motocyklem.


Po tym spotkaniu zupełnie odechciewa mi się dalszej jazdy. Jeszcze kilkanaście kilometrów jadę z Ernestem ale zatrzymują go w pewnym momencie i mówię że zawracam. Jest bardzo zdziwiony a ja po prostu myślę już tylko o rodzinie. Nie widzę sensu w dalszym oddalaniu się od domu w miejscu gdzie nie czuję się dobrze. Podajemy sobie ręce nie zsiadając nawet z motocykli, życzymy powodzenia i ruszamy w przeciwnych kierunkach. Bez żalu, bez złości. Ja wiem że spełniłem swoje marzenie a nawet zrobiłem więcej niż bym rok temu pomyślał a Ernest wie że nie będę ograniczał go w spełnianiu znacznie śmielszych marzeń.
Wracam
Chociaż z Ernestem jechało mi się naprawdę dobrze i uważam go za świetnego kierowcę to samemu jedzie mi się dużo lepiej. Bardzo lubię jeździć sam. Od razu zaczynam planować trasę tak żeby pokonywać km najszybciej jak to możliwe.

Planuję dolecieć tego dnia aż za Bamako i gdzieś tam przenocować w krzakach. Wiem że prawdopodobnie będę jechał odrobinę po zmroku ale tylko posterunki mnie martwią, na drogach jest raczej mały ruch w nocy. Niestety przed Bamako jest ten odcinek remontowanej, zakurzonej drogi, na który oczywiście trafiam po zmroku. Ruch duży, kurz, światła w oczy i dziury. To wszystko po zmroku wymaga sporego skupienia i zajmuje trochę czasu. Bamako pokonuję koło 20-21 ale moja nawigacja prowadzi mnie pięknie jakimiś ekspresowymi obwodnicami i stolica Mali szybko zostaje gdzieś za mną. Jadę dalej powoli rozglądając się za noclegiem. Nie jestem zmęczony ale nie chcę jeździć w nocy. Gdzieś za Bamako dojeżdżam do dużego punktu kontrolnego i już z daleka widzę jak żołnierze machają do mnie latarkami ale nie mam zamiaru się zatrzymywać, szkoda mi czasu i nie chcę spędzić nocy przy posterunku. Słyszę gwizdki i już w lusterku widzę jak wybiegają za mną na drogę, chyba pierwszy raz naprawdę chcieli mnie zatrzymać ale troszkę więcej gazu i cały posterunek znika w oddali. Pochylam się z myślą żeby nie przyszło im do głowy strzelać. Robię jeszcze koło 100km i skręcam w jakąś szutrową drogę. Kilkadziesiąt metrów i znajdują bardzo fajne miejsce na rozbicie namiotu. Oczywiście najpierw kręcę się z godzinę przy moto żeby ocenić czy nie ma kogoś w pobliżu ale jest spokojnie. Śpię na materacu bez powietrza, na szczęście ziemia jest ciepła i w miarę miękka. Wstaję dwie godziny przed świtem, tego dnia chcę już pokonać granicę. Jadę tą samą trasą czyli Diema – Nioro – Ayoun. Trasą, na której kilka dni później zostaje uprowadzony kolejny francuski turysta… chyba jednak mam szczęście. Praktycznie nie zatrzymuję się po drodze, tylko na tankowanie i żeby dokupić wodę do picia. Kilometry uciekają bardzo szybko i tego dnia udaje mi się pokonać granicę z Mauretanią. Bez żadnych problemów i dodatkowych opłat. Po drodze wszyscy pytają o drugiego motocyklistę ale odpowiadam z uśmiechem że zwiedza Burkina Faso. Zatrzymuję się jeszcze na ostatnie zdjęcia i wjeżdżam do Mauretanii. To samo przejście ale po Mauretańskiej stronie inny urzędnik, który wygląda jakby pracował tu od dziś chociaż wiek i gwiazdki na pagonach wskazują co innego. Pomagam mu wypełniać dokumenty i jakoś w miarę szybko idzie. Tym razem żadnych opłat .
Tego dnia udaje mi się dojechać aż za miejscowość Kiffa. Jedno z większych miast na trasie, w którym jest benzyna. Kilkanaście km za miastem zjeżdżam z asfaltu i znowu ten sam rytuał. Noc mija spokojnie i znowu wstaję przed świtem. Planuję dojechać tego dnia do Nawakszut i to najwcześniej jak się da żeby dobrze przygotować się do dalszej drogi. W oberży „Sahara” czekają nasze ciepłe ubrania i inne pozostawione tam graty. Po drodze jeszcze mam pewną misję do spełnienia. Nasz przyjaciel Daniel dał nam piłkę, którą mamy przekazać ubogim dzieciakom gdzieś w Afryce. Wspólnie z Ernestem uznaliśmy ze damy ją właśnie w Mauretanii. Nie było to łatwe zadanie bo kiedy tylko zatrzymywałem się przy dzieciach te od razu w popłochu uciekały. Jednak w końcu jakoś mi się to udało ale tylko dlatego że trafiłem na dzieci sprzedające przy drodze maluteńkie owoce rosnących tu krzewów. Kupiłem od nich butelkę z małymi kuleczkami płacąc dziesięć razy tyle ile chciały i do zyskuję ich zaufanie. Ja robię zdjęcia a dzieciaki dostają piłkę i nawet uśmiechają się do mnie czego nie udało mi się uchwycić na zdjęciach.

Jadę dalej i oczywiście jest strasznie gorąco ale nie żebym narzekał, bardzo lubię ciepło i 40 stopni bardzo mnie cieszy bo wiem że jeszcze zmarznę na tym wyjeździe.


Do Nawakszut docieram koło 16 co daje mi sporo czasu na przepakowanie się, opranie i przygotowanie do dalszej drogi. W oberży spotykam parę anglików podróżujących na BMW F650. Rozmawiamy wieczorem o tym skąd, dokąd i dlaczego. Oczywiście robią wielkie oczy dowiadując się ze jadę z Mali bo „przecież tam jest tak niebezpiecznie”. Oni jadą motocyklami do Gambii o ile dobrze pamiętam i stamtąd wracają już innym transportem do Anglii.
Wstaję znowu wcześnie, kilka godzin przed świtem. Około 6 wyruszam z Nawakszut i kierują się w stronę granicy z Maroko. Rano jedzie mi się świetnie, prawie zerowy ruch i tylko niewielki wiaterek. W takich warunkach robię jakieś 150 km czyli mniej więcej do wschodu słońca. Paliwa mam ze sobą do granicy na styk ale wiem od sympatycznych anglików że 250km od granicy jest stacja z benzyną. Na wszelki wypadek postanawiam że tam zatankuję. Około 10 robi się jakoś dziwnie szaro, słońce gdzieś znika ale nie są to chmury i zaczyna wiać. Wieje mocno a widoczność gwałtownie spada ale nie jest jeszcze tak źle wiec jadę z nadzieją że za chwilę warunki się poprawią. Zużycie paliwa wzrasta niesamowicie i to co mam w zbiorniku wystarcza tylko do stacji benzynowej. Po tankowaniu ruszam już w strasznych warunkach. Wieje bardzo silny wiatr niosący ze sobą ogromne ilości piasku, widoczność spada do kilkunastu metrów i z trudnością utrzymuję motocykl na dosyć wąskiej drodze. Wiatr wieje z prawej strony bardziej w bok motocykla ale i tak czuję że powoduje ogromny opór. Po pewnym czasie drętwieje mi szyja i nie mam siły utrzymywać głowy walcząc ciągle z siłą wiatru więc opieram kask o ramię i z przechyloną głową jadę dalej. Mija w ten sposób 180 może 200 km i kończy mi się paliwo w zbiorniku, które normalnie wystarczyłoby spokojnie na 300 km. Mam na szczęście zapasowe 5 litrów w kanistrze a do granicy już blisko. Jednak wlanie paliwa przy takiej sile wiatru i piasku fruwającym wszędzie jest wielką sztuką. Paliwo zamiast lecieć w dół jak zawsze, leci do góry i dopiero lejek z butelki zrobiony tak żeby obejmował kanister rozwiązuje problem. Zamykam zbiornik, wkładam kluczyk do stacyjki i …. nie mogę go przekręcić. Pewnie nawiało piachu i coś się zablokowało. Raz, drugi, trzeci, dziesiąty, setny, próbuję i nic. Ciągle wieje niesamowicie, tak że ciężko ustać na nogach, dookoła nic nie widać. Co robić, rozbierać stacyjkę w takich warunkach to nierealne, czekać aż ustanie? A co jeśli nie ustanie? Zdejmuję kask żeby zajrzeć pod kierownicę, dmucham ustami w stacyjkę, stukam i modle się żeby zadziałała. Trwa to z 10 minut ale dla mnie jakby z godzinę. Piach niesiony z ogromną siłą wiatru uderza w twarz sprawiając ból, wciska się wszędzie. Zrezygnowany, próbuję ostatni raz a kluczyk po prostu się przekręca i motocykl odpala. Szybko zakładam kask i … zdejmowanie go było złym pomysłem, jest pełny piachu. Piasek dostał się nawet pomiędzy podwójną szybę czyli tzw. pinlock . Zaciskam zęby i ruszam. Do granicy jest już blisko i o dziwo wieje tam znacznie słabiej. Odprawa mija mi błyskawicznie bo dokładnie pamiętam co gdzie trzeba załatwić. Zdecydowanie ale grzecznie odmawiam „pomocy” „majfrendom” na co jeden z nich mówi że on chce pomagać za darmo. Opowiada że często pomaga motocyklistom i ma pensjonat, do którego zaprasza. Oczywiście nie potrzebuję pomocy ani noclegu ale humor znacznie mi się poprawia. Bez problemu pokonuję pas ziemi niczyjej bo jednak dużo lżejszy motocykl lepiej prowadzi się w terenie.
W Maroko czy właściwie Saharze Zachodniej również mocno wieje lecz tym razem wiatr nie niesie piasku. Jadę blisko oceanu i zamiast piasku wiatr unosi bryzę, drobne kropelki wody osiadają na szybie kasku, na motocyklu, wszędzie. Szyba po jakimś czasie robi się mleczna od soli a oczy pieką strasznie. Motocykl ciągle pali dwa razy tyle niż przy oszczędnej jeździe chociaż nie przekraczam 100km/h. Na szczęście nie ma już problemu ze stacjami benzynowymi. Tego dnia udaje mi się dotrzeć aż za Dakhlę i znowu rozbijam namiot na malowniczym klifie. Wieje całą noc tak bardzo że wszystko co mam chowam do namiotu żeby nie odleciało. Następnego dnia nic się nie zmienia, dalej wieje. Ruszam tradycyjnie tuż przed świtem i jadę licząc kilometry, planuję zrobić 1000km tego dnia. Kilometry mijają w miarę szybko, robi się znacznie chłodniej a co chwila przelatują ciemne chmury kropiąc deszczem. Na którymś z tankowań stwierdzam że motocykl dostał strasznie w tyłek. Po przygodzie z „burzą piaskowąâ€ część lakieru jest matowa, zmatowane kierunkowskazy, dosłownie wypiastowana przednia felga i przód prawego kufra, nawet z gaśnicy zniknęły napisy. Wszystko pokryło się rdzą od soli z oceanu. Ciągła jazda pod wiatr spowodowała też bardzo szybkie zużycie opony i łańcucha, zaczynam się martwić czy dojadę na nich do domu… Na kolejnym tankowaniu staję blisko dystrybutora, ucinam sobie pogawędkę z obsługą i ruszam energicznie w dobrym humorze. Nagle uderzam o coś z prawej strony a motocykl ładnym ślizgiem leci na lewą. Nie wiem za bardzo o co chodzi ale obsługa pokazuje słupek – zderzak osłaniający dystrybutory, o który zaczepiłem kufrem. Podnoszę motocykl, jest dużo lżejszy i nie sprawia mi to problemu i z uśmiechem pokazuję że nic się nie stało. Chyba byłem po prostu zmęczony. Tego dnia dojeżdżam do Guelmim i pokonuję zaplanowany dystans. Namiot rozbijam już po zmroku czyli po dwudziestej gdzieś w pobliżu drogi, nie chce mi się nawet odjeżdżać dalej od miejscowości. W nocy dalej mocno wieje a temperatura spada do około 10 stopni.

Wiatr szarpie namiocikiem i nie daje spać. Następnego dnia zaczynam oddalać się od oceanu i w końcu wieje słabiej. Jedzie mi się rewelacyjnie i tylko odgłosy wyciągniętego już łańcucha nie dają mi spokoju. Do Tangeru mam około 1000km w większości autostradami więc podejmuję decyzję że właśnie tego dnia opuszczę Afrykę. Jadę trochę szybciej i momentami przekraczam 120km/h. Zatrzymuję się tylko na tankowania i smarowanie łańcucha co specjalnie już nie pomaga. Jest już strasznie wyciągnięty i hałasuje tak jakby połowa ogniw się zapiekła. Do portu docieram około 19 bo sądziłem że o 19,30 mam prom. Jednak podałem Żonie niepełną nazwę linii i prom był ale o 22. Dwie godziny oczekiwań minęły szybko chociaż zacząłem już marznąć.
Europa – zimno.
Do Algeciras dobiliśmy chyba przed 1 w nocy. Szybko pokonałem puste miasto i wyskoczyłem na bezpłatną autostradę a z niej w pierwszą lepszą drogę serwisową. Znalazłem jakąś łączkę chyba w pobliżu ogródków działkowych i rozbiłem namiot. Zimno i wilgotno, to czego nie lubię najbardziej, rosa. Wstaję tym razem o świcie i zwijam mokry namiot. Dziurawy materac nie stanowił żadnej izolacji i tylko dzięki dobremu śpiworowi jakoś przespałem noc. Całe szczęście że Ernest namówił mnie na jego zakup.

Jazda przez Hiszpanię sprawia mi dużo przyjemności, widoki są piękne chociaż nie jest już ciepło. Jeszcze na początku mijam jakieś palmy, drzewka pomarańczowe ale już po kilkuset km robi się zimno i jesiennie. Po 16 zakładam mufki na kierownicę, ogrzewane elektrycznie kalesony i wszystko co mam ciepłe. Temperatura spada do 4 stopni ale jedzie mi się bardzo dobrze, mimo tego że późno się położyłem to jestem wyspany i wypoczęty. Kasia nalega żebym tej nocy zatrzymał się w jakimś hotelu ale mi oczywiście szkoda na to kasy. Niestety gdzieś po drodze musze jeszcze oddać 40 euro policjantom za wyprzedzanie na ciągłej linii. Nie pomaga tłumaczenie że ciężarówka zrobiła mi miejsce dając znak migaczem. W ten sposób pozbywam się ostatniej gotówki i z dziesięcioma euro w kieszeni wjeżdżam do Francji już po północy. Chciałem jechać dłużej ale straszna mgła zmusiła mnie do postoju. Zjeżdżam na przydrożny asfaltowy parking. Jest pusto i znajduję kawałek trawnika gdzie rozbijam namiot. W nocy około 4 stopni i coraz bardziej odczuwam brak maty.

Wstaję o świcie i ruszam, mam do pokonania Francję z płatnymi autostradami na które nie mam kasy więc czeka mnie długa jazda i mozolne nawijanie kilometrów. Mam zaproszenie do Darka ale decyduję że będę kierował się od razu w stronę Siedliska i Paryż jest mi jakoś nie po drodze. W dzień robi się pięknie, widoki wspaniałe i prawie tak ładnie jak na mazurach jesienią tylko do tego o wiele ładniejsze małe miasteczka. Jest słonecznie a temperatura dochodzi do 20 stopni. Mam zamiar pokonać całą Francję za jednym podejściem nawet jeśli mam jechać w nocy. Jednak po 21 spaliła się żarówka w przednim świetle. Zatrzymuję się na jakimś leśnym parkingu, od kilku godzin jadę po zmroku jakimiś bocznymi drogami i właściwie nawet nie wiem gdzie jestem. Wiem że do Daniela w Siedlisku mam 1200km, dobrze by było ujechać z tego jeszcze 200km. Jednak wymiana żarówki zajmuje mi sporo czasu i chociaż czuję się bardzo nieswojo na tym leśnym parkingu postanawiam rozbić namiot. W nocy znowu robi się bardzo zimno a z krzaków dochodzą jakieś dziwne odgłosy. Wymieniam jeszcze mniejszą zębatkę i naciągam łańcuch. Zasypiam ale budzik nastawiam na 4. Nie wysypiam się bo chociaż śpiwór ciepły i zrobiłem legowisko z ubrań to jednak chłód od ziemi powoduje że co chwila budziło mnie drżenie z zimna. Zwijam namiot i ruszam przed 5. Jest zimno, cztery stopnie i oczywiście straszna mgła. Niezbyt dobrze jedzie mi się wąskimi, leśnymi drogami ale jakoś mozolnie pokonuję Francję i już w dzień wjeżdżam na niemiecką autostradę. Niestety dalej jest zimno a nawet coraz zimniej. Temperatura spada najpierw do dwóch stopni a potem do zera. Jadę przez jakieś niewielkie góry i widzę że dookoła jest biało, temperatura spada do -2 stopni ale asfalt jeszcze jest ciepły. Do Daniela planuję dotrzeć na osiemnastą i trafiam idealnie. Tuż przed siedliskiem znowu pojawia się gęsta mgła. Przy minusowej temperaturze wilgoć osiada na wszystkim i zamarza. Mam lód na mufkach, na deflektorze, na kombinezonie i nawet na szybie kasku. Powoli dojeżdżam do siedliska i we mgle znowu muszę prosić Daniela żeby po mnie wyjechał bo nie mogę trafić.

Jestem w Polsce i chociaż jest zimno i mgliście to czuję się świetnie. Wieczorem z Danielem i jego przyjaciółmi zasiadamy do oglądania zdjęć i filmów. Tych pierwszych mam bardzo mało bo kiedy zawsze Ernest biegał z aparatem to mi się zwyczajnie nie chciało bo wiedziałem że mam dużo u niego. Zajadając się przepysznymi parówkami opowiadam o swojej przygodzie, o decyzji jaką podjąłem. Jest mi bardzo ciepło i nie dlatego że pali się w kominku ale dlatego że po kilku dniach zupełnej samotności jestem wśród wspaniałych przyjaciół. Następnego dnia przygotowuję się na przejazd przez Polskę. Naciągam już do końca regulacji łańcuch, który i tak ciągnie się prawie po ziemi. Opona ma jeszcze ze 3 mm bieżnika ale wiem że w takich warunkach będzie zużywała się bardzo powoli a poza tym jestem już prawie u siebie. Do domu tylko 500 km. Ruszam koło 10 ale niestety nie zrobiło się ciepło. Temperatura około zera, mgła i grzechoczący łańcuch zmuszają mnie do wolnej i ostrożnej jazdy. Dopiero w okolicach Olsztyna robi się cieplej. Kiedy temperatura wzrasta do 5 stopni robi mi się tak gorąco że wyłączam ogrzewane kalesony. Mniej więcej w tym samym momencie na jednym z zakrętów czuję jak coś szarpnęło motocyklem a z tyłu dobiegły niepokojące dźwięki. To łańcuch prawdopodobnie nie trafiał równo na zębatkę ale na szczęście nie spadł. Ostatni 70 km pokonuję bardzo wolno a w zakręty wchodzę dosłownie pionowo. Do domu docieram przed dziewiętnastą. Przed wjazdem do garażu jest trochę błota, dodaję ostro gazu i spada łańcuch, jakby wiedział że już może. Idę do domu. Radość jest ogromna. Dziewczyny są przeszczęśliwe że wróciłem cały i zdrowy a w dodatku dużo wcześniej. Córka Karolina dosłownie skacze z radości bo jak się okazało strasznie przeżyła ten mój wyjazd. Moja trzylatka myślała że tatuś ją po prostu zostawił a całą winą obarczyła swoją mamę i podobno nie pomagało żadne tłumaczenie. Tym bardziej cieszę się ze swojej decyzji i nie żałuję niczego.
Było super chociaż cały wyjazd pochłonął znaczne ilości czasu, energii i pieniędzy. Spełniło się moje marzenie i jak to określił Danek z forum TA, „wyszedłem z domu, wsiadłem na motocykl i pojechałem do Afryki”, pojechałem i wróciłem tym motocyklem do samego domu. Po powrocie wielu krytykowało moją decyzję ale nie robiło to już na mnie żadnego wrażenia. Pojechałem tam nie dla gadżetów od sponsorów, nie dla sławy i popularności a tylko i wyłącznie dla siebie. Chciałem udowodnić sam sobie że dam radę i spełnić młodzieńcze marzenie – jak to mówiąâ€Ś kryzys wieku średniego?
Na koniec chciałbym podziękować wszystkim, którzy mi pomogli. Bez nich nie dojechałbym tak daleko, nie pokonałbym tak komfortowo afrykańskich upałów i europejskich mrozów. Dziękuję!
Dziękuję Ernestowi za to że namówił mnie na ten wyjazd, za wspólne kilometry i za wszelką pomoc w przygotowaniach. Dziękuję!
Dziękuję swojej kochanej żonie Kasi za to że zniosła prawie rok mojej „nieobecności” i wspierała mnie w trudniejszych momentach. Dziękuję rodzinie i najbliższym za wsparcie.
Dziękuję Wam wszystkim za miłe słowa, śledzenie przygotowań i samego wyjazdu.
Dziękuję za uwagę 
__________________
http://pozytywniedoprzodu.blogspot.com/
remi jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 23.08.2013, 23:30   #3
czosnek
 
czosnek's Avatar


Zarejestrowany: May 2008
Miasto: Kraków/Brzozów/Gdańsk/Zabrze
Posty: 2,968
Motocykl: RD07a/1190r
czosnek will become famous soon enough
Online: 11 miesiące 6 dni 12 godz 49 min 50 s
Domyślnie

Piękny wyjazd choć wyczuwa się trochę negatywnych emocji w relacji
__________________
Wiesz... taki kuter...

czosnek jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 23.08.2013, 23:40   #4
remi
 
remi's Avatar


Zarejestrowany: Mar 2009
Miasto: bartoszyce
Posty: 24
remi jest na dystyngowanej drodze
Online: 12 godz 35 min 18 s
Domyślnie

Faktycznie tak jest. Relacje pisalem na gorąco zaraz po powrocie kiedy to na fejsie sporo osób jechalo po mnie za moją decyzję. Postanowiłem już tego nie zmieniać, było jak było i niech tak zostanie.
__________________
http://pozytywniedoprzodu.blogspot.com/
remi jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 24.08.2013, 00:27   #5
graphia
 
graphia's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2008
Miasto: Gdynia teraz
Posty: 3,435
Motocykl: kryzys.
Przebieg: 48 lat
Galeria: Zdjęcia
graphia jest na dystyngowanej drodze
Online: 3 miesiące 2 tygodni 11 godz 25 min 57 s
Domyślnie

Dzięki remi. Fajnie się czytało Twoją relację.... Emocjonalna, esencjonalna, prywatna i na wskroś prawdziwa
graphia jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 24.08.2013, 12:04   #6
jagna
 
jagna's Avatar


Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,783
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
jagna jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 17 godz 9 min 57 s
Domyślnie

Dzięki za fajną i nieupiększaną relację. Daje do myślenia...
Chyba każdy, kto pojechał gdzieś dalej / niebezpieczniej / odludniej miał dylematy tego typu.

Poza tym - piękne zdjęcia!
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą
jagna jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 24.08.2013, 12:07   #7
Ludwik Perney
 
Ludwik Perney's Avatar


Zarejestrowany: Dec 2009
Miasto: Bielsko-Biała
Posty: 1,371
Motocykl: RD07
Galeria: Zdjęcia
Ludwik Perney jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 dni 9 godz 15 min 18 s
Domyślnie

Aha, ciekawie było przeczytać taką relację - odbiega własnie nastrojem, podejściem od standardowych :-) W Kubusiu Puchatku dostałbyś rolę Kłapouchego :-)))
Ludwik Perney jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 24.08.2013, 12:16   #8
cheniek
 
cheniek's Avatar


Zarejestrowany: Jul 2008
Miasto: Pszczyna
Posty: 866
Motocykl: CRF1100L DCT + KTM640 ADV
Przebieg: 30237
cheniek jest na dystyngowanej drodze
Online: 4 miesiące 2 tygodni 6 dni 17 godz 2 min 52 s
Domyślnie

Dzięi remi, tak jak Jagna napisała, fajna prawdziwa relacja która zawiera emocje, tęsknotę ... po prostu rzeczywistość.
cheniek jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 24.08.2013, 13:11   #9
dopra
 
dopra's Avatar


Zarejestrowany: Mar 2010
Miasto: Poznań
Posty: 628
Motocykl: DR650SE
Galeria: Zdjęcia
dopra is an unknown quantity at this point
Online: 2 tygodni 1 dzień 14 godz 52 min 55 s
Domyślnie

super, fajnie się czytało, powiedz tylko kiedy wyjechałeś i wróciłeś? bo nie doczytałem.
dopra jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 24.08.2013, 17:59   #10
Sub
 
Sub's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Południe
Posty: 991
Galeria: Zdjęcia
Sub jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 1 godz 26 min 9 s
Domyślnie

Bez blichtru, pudru i picu... Nie zawsze wszystko w życiu jest takie jak na fejsie... Odsłoniłeś przestrzeń, która w domysłach i ocenach mogła być dla Ciebie krzywdząca...
__________________

*INCA RIDE 2024*
Sub jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz


Zasady Postowania
You may not post new threads
You may not post replies
You may not post attachments
You may not edit your posts

BB code is Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wł.

Skocz do forum

Podobne wątki
Wątek Autor wątku Forum Odpowiedzi Ostatni Post / Autor
Slajdowiska Wagadugu_2012 czyli moja "Odyseja po Czarnym Lądzie" - Zaproszenie Neno Kwestie różne, ale podróżne. 35 10.03.2014 08:09
"Helpfl Staf", czyli technologia rejli w służbie Lejdis ucek Lejdis 25 15.09.2010 21:52


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:28.


Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.