10.09.2013, 23:55 | #21 |
Mam przerąbane :)
Zarejestrowany: Oct 2008
Miasto: WTA
Posty: 1,656
Motocykl: RD07a
Przebieg: stoi
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 miesiąc 14 godz 55 min 9 s
|
Kurde i tak po prostu se do Iraku wjechali? Ale cohones! Zajebiście znaczy.
__________________
Motto nr 1: Uważać na mokre pieńki i siekiery |
11.09.2013, 12:35 | #22 | ||
Zarejestrowany: May 2012
Miasto: Warszawa
Posty: 62
Motocykl: osioł
Przebieg: -666
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 dzień 2 godz 36 min 19 s
|
Cytat:
Cytat:
Dzieki za miłe słowa |
||
11.09.2013, 14:02 | #23 |
Banned
Zarejestrowany: Feb 2013
Posty: 468
Motocykl: RD03
Online: 2 tygodni 1 dzień 9 godz 17 min 5 s
|
.........
Ostatnio edytowane przez mazeno : 07.03.2014 o 17:42 |
12.09.2013, 22:12 | #24 |
Gość
Posty: n/a
Online: 0
|
Zaprawdę, za każdym razem, gdy zakładałem te germańskie ciuchy wstyd mi było za siebie!......za ten tekst już CIE lubie nawet bardzo!
|
12.09.2013, 22:34 | #25 |
Zarejestrowany: May 2009
Miasto: Stalowa Wola/ MIELEC
Posty: 1,064
Motocykl: TransAlp+Multistrada + Cagiva Elefant
Przebieg: hohoho
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 1 dzień 14 godz 1 min 59 s
|
fajna ta relacja ...
__________________
https://www.facebook.com/PAKVENTURE2021 https://www.facebook.com/pages/Proje...91516340945760 https://www.facebook.com/himalaje2018/ High Riders - Himalayan Story 2018 |
23.09.2013, 00:38 | #26 | |
Zarejestrowany: May 2012
Miasto: Warszawa
Posty: 62
Motocykl: osioł
Przebieg: -666
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 dzień 2 godz 36 min 19 s
|
Silope - Zakho - Amedi - Soran - Rawanduz - granica irańska - Rawanduz - Sulejmanije - Halabdża - Kirkuk - Arbil - Mosul - Silope [7 dni]
Wybaczcie długą przerwę, ale sami wiecie jak chujowo żyje się w mieście i jaka niechęć potrafi człowieka najść do wszystkiego (z pisaniem włącznie), kiedy się tu się przebywa. Wiedzcie też, że już trochę zapomniałem co i kiedy my w tym Iraku robiliśmy, ale mimo to może coś uda mi się napisać ;-) Wydaje mi się, że jeszcze w Gruzji ustaliliśmy, że zwalimy się na głowę jakimś lokalsom wytropionym za pośrednictwem CouchSurfingu żeby dowiedzieć się jak to w tym Iraku się naprawdę żyje. Wiedzieliśmy, że jakiegoś strasznego hardkoru nie ma, bo trochę ludzi już na miejscu było i wróćiło w jednym kawałku (na HUBB są jakieś mini relacje; była też jakaś Polka razem z niemieckim partnerem w drodze dookoła świata), ale jak się tam żyło na co dzień, czym zajmowali się ludzie, czy wojna jakkolwiek do nich docierała czy nie, tego nie wiedzieliśmy. Zwalenie się na głowę wyglądało to tak, że do każdego kto nie wyglądał na wariata lub samotnego faceta po 40-tce wysyłaliśmy ten sam tekst, z którego wynikało, że jesteśmy mega zajebiści, więc poświęcony nam czas nie będzie straconym (o tym, że to kłamstwo wiedzieliśmy tylko my ;-)). Na pierwszy ogień poszło przygraniczne Zakho. Dahlia, nieźle mówiąca po angielsku, zapowiadała się zachęcająco (w sensie merytorycznym oczywiście), bo miała nas umówić z kimś, kto wie wszystko o historii Kurdystanu i będzie mógł nam opowiedzieć dawne i bieżące dzieje tego kawałka świata. Po cichu liczyliśmy też, że oszczędzimy na hotelu, bo Dahlia zabierze nas do siebie. Nie wiem czy to przez nasze blade ryje, mizerną tężyznę fizyczną, mało wypasione motocykle czy z powodu jakiś mniej ujmujących dumie przyczyn tak się nie stało i wylądowaliśmy w hotelu w centrum miasta. To było jedyne co mogła dla nas zrobić. Później, gdy już wyjeżdżaliśmy z Iraku okazało się, że miała jakieś problemy rodzinne. Mieliśmy nadzieję, że następnym razem pójdzie lepiej. O hotelu warto napisać tylko jedną rzeczy: gościli w nim zaskakująco ciekawi Arabowie ze Szwecji, którzy prezentowali bardzo ekscytujący, dla takich korpoluchów jak my, sposób życia (w wielu sensach będący jego odwrotnością, a więc naszym mniej lub bardziej skrytym marzeniem). Ale o tym za chwilę. Pierw miasto, bo jako że było pierwsze i mieliśmy dzień odpoczynkowy to się chwilę po nim poszwędaliśmy. Po pierwsze spokojne. Żadnych strzałów, płomieni na horyzoncie, ludzi z mordem w oczach czy nadmiaru czekpointów. O tym, że jesteśmy w Iraku przypominały tylko wiszące gdzieniegdzie flagi kurdyjskie, małe oddziały patrolowe z długą bronią oraz niemiłosierny upał. Gdyby nie to, mógłby to być dowolny inny kraj regionu. Samo Zakho było typowo bliskowschodnią, pozbawiona smaku mieścina z chaotyczną, niedokończoną zabudową, często w stanie surowym. Z rynsztokami na wielu mniejszych uliczkach, górami śmieci w rzece, wśród których brodzą dzieci oraz krawężnikami wysokimi na 30 cm. Ot, standard w tych częściach świata. Ciekawiej natomiast wyglądały zachowania ludzi. Tu bowiem po raz pierwszy wyodrębniliśmy jednostkę chorobową, którą nazwaliśmy "syndromem kurdyjskim" (Amerykanie już pisali do nas z prośbą o dokładniejszy opis, bo jako że choroba rozprzestrzenia się na coraz to nowe kraje, chcą ją dodać do DSM VI). Jako że był Ramadan to w ciągu dnia było w miarę pusto, a życie zaczynało się na dobre koło 19:30, kiedy to kończył się post, najwięcej chorych mogliśmy obserwować w nocy, kiedy ludzie wylegali na ulice. Na podstawie tych obserwacji udało nam się stworzyć listę objawów osiowych. By stwierdzić obecność "syndromu kurdyjskiego" u chorego muszą występować przynajmniej trzy objawy: 1) Jeżeli chory ma auto porusza się tylko autem. 90% czasu poruszania przypada nie na jazdę, ale na w o ż e n i e s i ę. 2) Po wyjściu z auta chory nie jest w stanie przejść więcej niż 10 metrów. 3) Chory jest w stanie parkować jedynie na wprost knajpy, sklepu lub innego przybytku, który chce odwiedzić. 4) Jeżeli nie ma akurat wolnych miejsc parkingowych chory będzie jeździć w kółko aż takie znajdzie lub zużyje całe paliwo. 5) Chory, nawet poruszający się dobrej klasy autem terenowym/SUV, zwalnia poniżej 10km/h nawet przy pokonywaniu niewielkich (do 15 cm wysokości) progów zwalniających. Według naszych estymacji zarażonych w samym tylko Kurdystanie jest około 60% ludności, a jeżeli chodzi o Polskę póki co choruje podobno tylko 40 osób (dziwnym trafem wszystkie z nich grają w "serialu" "Miłość na bogato"). I dzięki Allahowi, bo efekt epidemii był taki, że wieczorem niewiarygodne korki robiły się nie tylko w dużych miastach (Zakho jakby nie było jakieś 200 000 ludzi liczy), ale w zwykłych łańcuchowych wsiach, gdzie przy drodze stało kilkanaście sklepów. Wszyscy powoli niczym w transie krążyli po jedynej ulicy szukając wolnych miejsc (których oczywiście nie było), czekając aż ktoś wyjedzie z zajmowanego miejsca parkingowego (co oczywiście trwało bardzo długo) albo unikając zniszczenia zawieszenia przy pokonywaniu nadzwyczaj niebezpiecznych zwalniających. Niestety my nie byliśmy zarażeni i dla zachowania chorych mieliśmy niewiele zrozumienia (czytaj: chcieliśmy im wyrwać nogi z dupy przy samej głowie). No, ale dosyć tych medycznych wypocin, bo tego pierwszego dnia nigdzie nie jeździliśmy. To znaczy jeździliśmy, ale nie motocyklami. Dwóch wcześniej wspomnianych Arabów (nie zdradzę ich imion na wypadek, gdyby Interpol regularnie inwigilował forum AT ;-)) wzięło nas na przejażdżkę na kolację swoimi BWM 530, którym przyjechali ze Szwecji by je opchnąć na miejscu. I to nie tyle w Iraku, co w Bagdadzie. Oczywiście, gdyby nie fakt, że mieli naprawdę szerokie plecy nie dojechaliby nawet do stolicy, bo zachodnie blachy działają na tutejszych terrorystów (czytaj: biznesmenów - bo porywa się głównie dla kasy) jak magnes na opiłki żelaza i gdyby nie udało się dostarczyć okupu nasi znajomi skończyliby na półce u jakiegoś kolekcjonera głów. No, ale że takie znajomości mieli to jechali do Bagdadu (tak naprawdę, to mieli znacznie lepsze znajomości niż tylko to, bo znali i ludzi z kontrwywiadu/antyterrorki i z terrorki, czyli z Armii Mahdiego i z rządu). A w zasadzie mieli pojechać, bo na razie czekali na eskortę i cholernie się w Zakho nudzili. Szczególnie jeden z nich, który na dodatek, gdy nie kopcił zioła, bo był bardzo impulsywny i na herbatce wygadał nam się z czego żyje w Szwecji. Dla mnie, jako dla człowieka, który nigdy nigdzie nie był i żadnego większego przestępstwa nigdy nie popełnił (nie licząc przemytu narkotyków) były to opowieści wielce pasjonujące i podniecające mą wciąż młodą wyobraźnię. No bo jak można się nie zachwycać ludźmi, którzy kradną auta, a potem wjeżdżają nimi w wystawy sklepowe żeby ukraść to, co nie zostało zniszczone. Albo skimmują karty magnetyczne na bezobsługowych stacjach benzynowych. Albo napadają z plastikową bronią w ręku na punkt dystrybucyjny papierosów i zgarniają towar warty 1 milion dolców. Zupełnie jak w filmie, tyle że w tym wypadku główny bohater siedział przede mną, stawiał nam kebaby i herbaty :-) Tak nas wkręcił swoją opowieścią, że zaczęliśmy skrycie marzyć, żeby przemycili nas ze sobą do Bagdadu (wyobrażacie sobie? To by dopiero były wakacje i odpoczynek od korporacyjnej rzeczywistości ;-))). Na marzeniach się niestety skończyło, bo późną nocą przyjechał po chłopaków typ z dosyć nieprzyjemną facjatą i zabrał ich do stolicy. Nie pozostało nam nic innego jak powłóczyć się jeszcze po mieście i zająć piciem (soków!) na sępa. Wyglądało to tak, że wystawaliśmy pod sklepem i czekaliśmy aż ktoś nas zaczepi i zacznie rozmowę. Jako że było gorąco szybko wysychało w gardle i wtedy delikwent pytał nas czy nie chcielibyśmy czegoś do picia. A że się oczywiście chcieliśmy, to sami wiecie co było dalej :-) Na usprawiedliwienie dodam, że nie sępiliśmy świadomie, ale jakoś samo tak wyszło. Następnego dnia ruszyliśmy dalej. Celem była granica irańska, bo gdzieś wyczytałem, że niejaka âdroga Hamiltonaâ lecąca tamże z miejscowości Rawanduz nie dość, że jest nadzwyczaj malownicza (nie była) to jeszcze jest niesamowitym osiągnięciem inżynieryjnym (nie wyglądał na taką - i powiem wam więcej: Brytole zawsze umieją ładnie pisać o swoich pseudo wyczynach). Żeby nie było za nudno postanowiliśmy pojechać przez góry. Przed Rawanduz chcieliśmy zahaczyć o Amedi, czyli uroczo wyglądające na zdjęciach miasto położone na płaskim jak stół wierzchołku a la Góry Stołowe albo południowo-amerykańskie tepui. Ale, żeby i taka przejażdżka nie była zbyt nudna chcieliśmy odbić w jeszcze mniejszą drogę lecącą blisko tureckiej granicy. Ta niestety była nieprzejezdna, bo żołnierze nie chcieli nas puścić twierdząc, że dalej to siedzą partyzanci Kurdyjskiej Partii Pracy (raczej prawda) i że by nas wystrzelali (raczej nieprawda). Jako, że wyjątkowo nie planowaliśmy odwiedzać partyzantów tym razem nie naciskaliśmy i grzecznie pojechaliśmy inną drogą. Tak wyglądało ta całe Amedi, czyli jak w życiu bywa nie warte było funta kłaków. I jeszcze szeroki plan z miejsca, gdzie zjedliśmy chyba najdroższy posiłek podczas tego wyjazdu, bo kosztujący $15 na łebka (tak tak moi drodzy, Irak do tanich miejscówek nie należy). Było tak drogo, bo znaleźliśmy się w lokalnym âkurorcieâ :-) Iracki kurort przydrożny wygląda tak, że mamy jakiś szeroki żlebik, którym płynie woda. A jak woda to i zielona trawa (rzadkość w tym kraju) i normalne drzewa (też rzadkość, bo większość jest sucholubna). Czasem z miejsca tego roztacza się na coś widok (tak było w tym wypadku), a czasem nie (tak było koło Rawanduz). W miejscu takim wyrastają restauracje, wokół których nawet w czasie Ramadanu tętni życie. A to powoduje wzrost cen. Tu tylko uwaga o jedzeniu w knajpach w czasie postu. W Turcji i w Iraku rozwiązali to tak, że przybytki, w których można grzeszyć mają zasłonięte okna. Z jednej strony od razu wiadomo, gdzie można zjeść, a z drugiej strony osoby słabej woli, które postu przestrzegają nie są wystawiane na pokusę, której nie byłyby w stanie się oprzeć. I mułła syty i żołądek pusty, jak to mówią u mnie w mieszkaniu ;-) Jak już pisałem samo Amedi okazało się pomyłką. No bo wiecie, rejon w którym cywilizacje (cywilizacje, a nie byle pastuchy) istnieją od tysięcy lat, kolebka ludzkości i takie idealne miejsce na osadę! Pionowe ściany, ujęcie wody, aż się prosi by wybudować tam osadę i lać po łbach każdego, kto wyciągnie rączki po nasze dobra. Logicznym więc wydaje mi się oczekiwanie (wiem, wiem - usprawiedliwiam się), że będą znajdowały się tam jakieś zbytki, piękne ruiny i takie tam. A tam co? A nico. NICO. Nic starszego niż kilkanaście lat. Nie udało nam się ustalić czy to sprawka Saddama czy też prawdą jest to, o czym niektórzy przebąkiwali, że Kurdowie to naród pastuchów, który nie wie co to znaczy "kultura". Reszta dnia minęła nam na jeździe przez takie tereny. Dużo zakrętów, miejscami dobry asfalt, mały ruch (poza wsiami dotkniętymi "syndromem kurdyjskim"). Czego chcieć więcej (poza fajnym szutrem)? Zwróćcie uwagę na fragment rzeki, w którym odbija się słońce. Widać tam typa spływającego na dętce :-) Nocleg wypadł na zaśmieconym kawałku płaskiej ziemi pomiędzy drogą a rzeką. Ta ostatnia, a szczególnie szare, wymyte przez wodę kamienie przypominały mi z jakiegoś powodu moje wyobrażenie o górnym biegu Nilu. Brakowało tylko krokodyli, które by się na tych skałach wylegiwały. A tak prezentował się fragment "słynnej" i "niezwykłej" âdrogi Hamiltonaâ. No dobra, ten był akurat ładny w przeciwieństwie do reszty. Szkoda tylko, że stanowił jakieś 2% długości całej trasy, bo ciągnął się całe 5 km pomiędzy Soranem a Rawanduz. Niestety my o tym nie wiedzieliśmy i trochę bez sensu zajechaliśmy aż na granicę irańską. Przy kanionie dopadli nas lokalni chłopcy. Artur ostentacyjnie uciekł gdzieś robić zdjęcia, bo nie miał na gości siły, ale ja broniłem polskiego honoru pozując do zdjęcia i próbując dodać się do ich znajomych na fejsie (na szczęście się nie udało). To już Sulejmanija, jakieś 300 km dalej na południowy-wschód i 380km od Bagdadu. Obowiązkowy bazar. Jak jak ja i ich kurwa nienawidzę! Słowo! Nic a nic nie czaję z tego podniecania się "wschodnimi bazarami", które wyglądają jak siedliska tandety, która nawet za ofertą Tesco nie nadąża. Powiem wam też, że widziałem tylko jeden ładny bazar życia w życiu. Na zdjęciach w jednym z afgańskich muzeów. Znajdował się mieście Taszkurgan. Niestety w czasie interwencji radzieckiej został karnie zrównany z ziemią przez myśliwce bombardujące. Czterej pancerni tylko psa brakuje. Zjedli czy co? - fragment jakiejś ściany przy bazarze. W Suli, jak mówią lokalesi, wreszcie trafił nam się ktoś z CouchSurfingu, kto był chętny nas przenocować. Ale żeby nie było za dobrze okazało się, że gość był Irakijczykiem z Mosulu, który na dodatek studiował w Dubaju. Siłą rzeczy o sytuacji w Kurdystanie wiele nie mógł nam powiedzieć (albo był złośliwy i nie chciał), bo przeprowadził się tutaj pół roku wcześniej. Uratowało go tylko to, że opowiedział nam coś o pobliskim Kirkuku. A mianowicie, że niestabilna sytuacja tamże (dla niewtajemniczonych: bomby wybuchają tam dosyć często) jest dziełem kurdyjskich służb specjalnych, które celowo sieją tam zamęt. Po co? Ano po to żeby powiedzieć w pewnym momencie: "patrzcie u was co tydzień bomba wybucha, a u nas, raptem dwa kilometry dalej, w Kurdystanie cisza jak makiem zasiał. To może wiecie, warto pójść po rozum do głowy i przyłączyć się do autonomii kurdyjskiej?". Tak się jakoś bowiem składa, że Kirkuk siedzi na gigantycznych złożach ropy naftowej (według niektórych wydobywana tu ropa stanowi 50% irackiego eksportu). Tyle jego wersja - Kurdowie bowiem twierdzą, że chcą odzyskać Kirkuk tylko dlatego, że to ich ojcowizna, ziemie historyczne (nieprawda, bo przybyli tam w znacznej liczbie dopiero po 1930, bo boomie naftowym - wcześniej były to ziemie irackich Turkemenów) i tylko na tym im zależy. A ropę to może sobie rząd centralny zatrzymać. Podobno nawet trwają w tej materii jakieś rozmowy, ale gdyby nie przyniosły rezultatów to peszmergowie stacjonujący w pobliżu (jakieś 2km od rogatek miasta) są gotowi ponieść kolejną ofiarę i wyzwolić swoich pobratymców spod okupacji irackiej. Tyle o pobliskim Kirkuku. Nim jednak odejdę od polityki przedstawię wam jeszcze jedną teorię. Tę opowiedzieli nam szefowie drugiej największej w kraju agencji reklamowej, u których Yousif (czyli Józek) pracował. Ci goście akurat byli Kurdami i jako że spędzili prawie całe życie w Londku mówili świetnie po angielsku (oczywiście nie tak dobrze jak my, ale mimo to pozwoliliśmy im grzać się w wibracjach naszych über brytyjskich akcentów). No więc jedziemy z tematem pod tytułem: po co Amerykanom wojny na bliskim wschodzie, których nie potrafią wygrać i wydawałoby się nic z nich nie mają? Ano mają i to sporo, ale nie widać tego na pierwszy rzut oka. W wielkim skrócie historia idzie tak: Cytat:
Tyle o polityce. Więcej w tej relacji o niej pisać już nie będę (no chyba, że zmienię zdanie). Oprócz tego X i Y opowiadali nam trochę o kulisach robienia biznesu w kraju, który według nich jest "nowymi emiratami arabskimi" i jest właściwym miejscem do zarabiania milionów dolarów. No, ale nie będę was zanudzał takimi pierdołami ;-) Kto bowiem chciałby robić naprawdę poważne pieniądze? Przecież wszyscy jesteśmy obrzydliwie bogaci i wiemy jakie to nudne. Ale, jeżeli lubicie się nudzić zapraszam na PRIV (pobieramy tylko niewielki procent, jeżeli uda się wam zrobić biznes za pomocą naszych wskazówek i kontaktów! Tylko poważne oferty!). Pomyślicie skąd w Iraku pieniądze i jak można robić miliony w kraju trzeciego świata, w którym toczy się wojna, a ludzie umierają z głodu na ulicach? Po pierwsze, Kurdystan dostaje część zysków ze sprzedaży irackiej ropy (o ile się nie mylę jakieś 14%?). Po drugie tutejsze ceny ziemi i nieruchomości poszły w ciągu ostatnich lat w górę o jakieś 2500% (to nie pomyłka). Po trzecie jako, że cały kraj to jedna wielka nicość, zwykły człowiek, który wzbogacił się na sprzedaży ziemi nie bardzo ma na co te pieniądze wydawać. Ale przecież nie każdy ma ziemię, prawda? Ano. Ale o takich powtórzę wam historię naszych ludzi od agencji reklamowej, którzy będąc ludźmi bogatymi chcieli kiedyś pomóc jakiemuś pucybutowi i dać mu robotę na imprezie dla klientów. Nie wiem ile kasy koleś sobie zażyczył, ale trochę musieli się zdziwić, jak zaczął im pokazywać na swoim iPhonie 5 zdjęcia z wakacji w Nowym Jorku i mówić, że za tyle, co mu oferują to mu się nie chce, bo dziennie to on $100 wyciąga, a w najlepsze dni - np. w Eid [koniec Ramadanu] - to i $1000 może w noc zgarnąć. Ale jak pisałem, ja nikogo do robienia za naszym pośrednictwem milionów złotych nie namawiam, bo to okropnie nudne! Wiecie już dobrze, że nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zrobili czegoś głupiego. Tym razem autorem głupstwa był Artur. To znaczy oryginalnym byłem ja, jeszcze w Polsce, ale na miejscu debilny pomysł reanimował Artur. Halabdża. Kojarzycie Chemicznego Alego? Gość wsławił się dowodzeniem atakami chemicznymi na ludność kurdyjską pod koniec wojny iracko-irańskiej (bo Kurdowie licząc na wywalczenie swojego państwa byli piątą kolumną). A jego najsławniejszym dziełem była właśnie Halabdża. W Polsce pomyślałem, by się tam przejechać, ale widać nędzę w miejscach już odwiedzonych stwierdziłem, że to strata czasu. Niestety Artur nie mógł wysiedzieć na dupie (owsiki?), więc pewnego dnia pojechaliśmy do tej żałosnej miasto-wsi, w której mieli mieć muzeum rzezi ze świetnymi zdjęciami. Nie mieli, bo muzeum było oczywiście rekonstrukcji. W zamian szefuncio muzeum jeżdżący nowiutkim Land Cruiserem skierował nas do "miejsca śmierci" (brawa dla tego, kto wymyślił tę nazwę!). Jakie wspaniałe miejsce to było zobaczcie na zdjęciach. O tym, że przejażdżka była całkowitą pomyłką nie muszę chyba wspominać ;-) Plus był tylko taki, że okazało się, że da się bezkarnie ignorować czekpointy. Na jednym z nich koleś nas chciał shaltować by "sprawdzić dokumenty", ale Artur się nie skapnął, a ja go olałem. Koleś był nieco zdziwiony, ale nie strzelał. Słowo o czekpointach: jebana upierdliwość! Są na rogatkach każdych miast albo ważniejszych skrzyżowań. Typy oczywiście chcą z reguły zobaczyć paszport i zapytać o jakieś pierdoły. Niczego w 90% przypadków nie kontrolują, nawet wizy nie sprawdzają po zobaczeniu, że paszport jest z Europy. Ale zatrzymać się trzeba, otworzyć/zdjąć kask, sięgnąć do kieszeni, itp. Niby nic, ale przy temperaturze powietrza rzędu 45* jest to jednak trochę wkurwiające. Sposobu na to raczej nie było (nie mogliśmy raczej wszystkich czekpointów olać), więc znalazłem na to sposób. Może nie powinienem o tym pisać (wybacz Arturze! ;-)), ale zawsze robiłem tak, żeby podjeżdżając do czekpointu być z prawej strony, bo typ stał z lewej. A z lewej jechał Artur. Więc to on otwierał kask i pokazywał paszport. Ja po prostu siedziałem na motku jak gdyby nigdy nic i tylko przebierałem palcami po manetkach. Z reguły było bowiem tak, że koleś zadowalał się pomęczeniem Artura i mogliśmy jechać dalej :-) Boiska do piłki nożnej na środku pustyni :-) To już w stolicy Kurdystanu, czyli Arbil. Na motocyklu Samir, na którego kanapie rozwaliliśmy się. Artur metaforycznie, ja dosłownie, bo mnie choróbsko dorwało. Tak więc o stolicy wiele wam nie powiem (ale lokalesi by wam powiedzieli, że to drugi Dubaj). Jak chcecie coś wiedzieć, pytajcie Artura. Mi powiedział, że nic poza korkami tam nie ma. A jedyne "miejsce do zobaczenia", czyli cytadela było w typowo irackim stylu po prostu zamknięte na cztery spusty (że niby trwała renowacja). Tutaj kilka słów o Irańczykach i alkoholu. Samir jako chrześcijanin (niewierzący) z Libanu pracował w dużej hurtowni trunków. Okazało się, że dużą część ich klientów stanowią właśnie Irańczycy. Niby teraz był Ramadan, miesiąc postu, więc ruch w interesie powinien być mniejszy, ale paradoksalnie był taki, że dupę urywał. Czemu? Bo cwaniacy przemycali teraz na potęgę trunki przez granicę licząc na to, że w czasie Ramadanu kontrole są mniej dokładne (w końcu strażnicy też pościli). Pozwalało to w miarę bezpiecznie zgromadzić zapasy na resztę roku. Ścisłe centrum kurdyjskiego Dubaju. Wiem, że to lamerstwo, ale przez cały wyjazd polowaliśmy na taki znak, więc nie mogłem go tu nie wkleić :P Traf chciał, że napotkaliśmy taki dopiero ostatniego dnia. Powiem wam, że ta okolica była nieprzyjemna. O ile przejazd obok Kirkuku był zupełnie luzacki (choć miasto było zaraz pod nami), o tyle w okolicach Mosulu już nie czułem się już komfortowo. Może za sprawą nie do końca wyleczonej choroby, a może przez niezbyt przyjazne twarzy ludzi w miasteczkach, w których zatrzymywaliśmy się na trunki? Jak dla mnie wyglądali na takich, co przy pierwszej okazaji ożenili by nam kosę... Było to dziwne, bo zdecydowanej większości miejsc ludzie byli przyjaźni. Może nie jakoś bardzo wylewni, ale jednak przyjaźni, zaciekawieni i pozytywnie nastawieni. Jakoś jednak ten Mosul ominęliśmy i przed opuszczeniem kraju czekało już tylko obowiązkowe tankowanie przed granicą. Tu trafiła nam się przyjemna gościnność w wykonaniu tureckich Kurdów (z mych wspomnień wychodzi, że zawsze byli dla nas bardziej przyjaźni niż iraccy Kurdowie). Byli to tirowcy, którzy zaprosili nas na herbatkę. Oczywiście rozmawialiśmy (a raczej Artur rozmawiał) z nimi po niemiecku, bo jak na dobrych obywateli Turcji przystało bywali nie raz "na saksach". Dowiedzieliśmy się, że czeka ich jeszcze przynajmniej kilka dni oczekiwania, bo po stronie irackiej czeka się na wyjazd po 10-12 dni. Człowiek dostaje numerek jak na naszej poczcie i czeka grzecznie na swoją kolej. Nie powiem, żebyśmy nie mieli nadziei, że nam pójdzie szybciej. Ruszyliśmy więc czym prędzej ku granicy, tym bardziej, że zbliżała się noc (choć oczywiście w planach było rozbicie się z dnia). Na granicy panował lekki chaos. W zasadzie nie wiedzieliśmy gdzie się udać, więc podjechaliśmy tak blisko Turcji, jak się dało. Czyli do samego mostu na Tygrysie, pod którym auta stały nieruchomo, a jacyś ludzie twierdzili, że Turcy zamknęli granicę o 14:00 i nikogo nie puszczają. Nie wiedzieli czemu i jak długo miało to trwać. Nie traciliśmy jednak animuszu, bo wiadomo, że status gościa pomógł już niejednemu w gorszych sytuacjach. W okół motocykli szybko zebrali się gapie, wśród nich chyba też jacyś funkcjonariusze, bo prosili nas o dokumenty (ale jak tu często bywa byli w cywilu, więc nie bardzo mieliśmy pewność kim tak naprawdę byli). Po chwili okazało się, że brakuje nam jakiś dokumentów, które powinniśmy byli otrzymać na wjeździe. O co chodziło tego nie udało się ustalić, bo po krótkiej dyskusji stwierdzono, że to nic takiego, więc prostu podeszliśmy do jakiś nieoznaczonych okienek, pokazaliśmy na chybił-trafił papiery. Ku naszemu zdziwieniu powiedziano nam, żeby jechać dalej. Co było robić. Jako głupie pachołki Berlina, przyzwyczajone do wykonywania rozkazów, wsiedliśmy na motocykle i między autami przedzieraliśmy się ku tureckim szlabanom. Nie muszę chyba dodawać, że przepuścili nas bez problemów, bo granica działała normalnie. O co chodziło z tym zamknięciem granicy do dziś nie wiem, bo nasi rozmówcy wydawali się znać angielski. Na marginesie dodam, że wjazd z Iraku do Turcji był jedynym momentem, kiedy ktoś sprawdził nasze bagaże (co prawda tylko rentgenem, ale zawsze). No i szczerze mówiąc tego Iraku byłoby na tyle. Nie był to jednak koniec wyjazdu i naszych planów. Jako, że Azadi Kurdystan rozczarował nas trochę (ciężko było znaleźć kogoś sensownego do rozmowy, do zobaczenia niczego tam nie było, a tereny choć nie najbrzydsze, to jednak urodą niepowalające) stwierdziliśmy, że wracamy do Gruzji, bo może przestało tam wreszcie padać (przyznaję, byliśmy naiwni). Do końca urlopu mieliśmy jeszcze 12 dni i pojawiło się naturalne pytanie jak ten czas najlepiej wykorzystać? Potrzebowaliśmy 2 dni na przejazd przez Turcję, potem jakiś 4 dni na powrót, zostawało więc 6 dni do swobodnego wykorzystania. Do wyboru mieliśmy Swanetię, Chewsuretię i Tuszetię. Szybko zdecydowaliśmy się na to ostanie, zakładając, że będzie tam najmniej turystycznie, jako że do Omalo biegnie słynna szutrowa droga, którą transport publiczny nie jeździ. A jeżeli na miejscu okazałoby się, że da radę przez góry przebić do Szatili, to tym lepiej. Przejazd na motocyklu przez jakąś dziką przełęcz powyżej 3000 metrów to byłoby coś! Ale żeby o tym myśleć pierw musieliśmy przejechać przez Turcję i 3/4 Gruzji. A że w Turcji byliśmy dopiero po 22:00, to tego dnia daleko już nie zajechaliśmy. Planowana droga do Gruzji miała prowadzić przez Hassankeyf (jedna z najstarszych osad ludzkich, którą Turcy niedługo pogrążą pod wodą nowego zbiornika retencyjnego), okolice Batmanów i innych Erzurumów. Przejścia wjazdowego do Gruzji jeszcze w tym momencie nie znaliśmy, bo mieliśmy ochotę na coś jeszcze mniejszego niż Posof, czyli zadupie, którym tylko psy z kulawą nogą przechodzą. Jak z tym jest sami wiecie: generuje to atrakcje, ale o tym może w następnym odcinku? Silope - Halabdża - Silope, około 1200 km. Ah, rzeczywista trasa nie obejmowała tej pętli poniżej punktów B, C, D, F, ale według Googla nie ma pomiędzy nimi drogi. Ostatnio edytowane przez Tofel : 23.09.2013 o 12:06 Powód: literówki |
|
23.09.2013, 11:57 | #28 |
Zarejestrowany: May 2012
Miasto: Warszawa
Posty: 62
Motocykl: osioł
Przebieg: -666
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 dzień 2 godz 36 min 19 s
|
Nie martw się, ja spóźniam się codziennie, choć akurat nie ze względu na relację :-)
EDIT: A jednak ten Kurdystan aż tak w 100% bezpieczny nie jest: http://www.aljazeera.com/news/middle...017834732.html Ostatnio edytowane przez Tofel : 30.09.2013 o 12:10 Powód: Terroryzm |
18.04.2014, 20:21 | #29 |
Zarejestrowany: May 2012
Miasto: Warszawa
Posty: 62
Motocykl: osioł
Przebieg: -666
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 dzień 2 godz 36 min 19 s
|
Silope - Hasankeyf - Erzurum - Sarp - Achalciche - Omalo - Warszawa [8 dni]
No dobra, teraz to naprawdę już nic z wyjazdu nie pamiętam. W sumie, gdyby nie zdjęcia i tekst w bieżącym numerze Świata Motocykli (5/2014) miałbym trudności w uwierzeniu, że kiedykolwiek wyszedłem z domu w innym celu niż udanie się do pracy ;-) Ale może to i lepiej? Stwarza to szansę, że pominę wszystkie mało istotne epizody i epizodziki, które zajmują przestrzeń, a nic wartościowego nie wnoszą. Jak już pisałem w Turcji wylądowaliśmy po ciemku. Do Hasankeyf mieliśmy jakieś 160 kilometrów, więc żeby nie jechać zbyt długo wypatrywaliśmy po drodze dogodnego miejsca na rozbicie namiotu. Gdzie nie spojrzeliśmy rozciągały się jednak jakieś pola i wsie. A jak akurat było pusto to albo kamienisto albo rzeczno-błotniście. Dogodne miejsce trafiło się dopiero po jakiś 80 km, przy malutkiej asfaltowej drodze. Pod rozłożystym drzewem, między wulkanicznymi głazami (zdjęcia brak). Góry na granicy iracko-tureckiej (co prawda tak wyglądają 300 km na wschód od Silopi w okolicach Yüksekova, ale cóż poradzić?). Następnego dnia rano dotarliśmy do Hasankeyf, ktore szczególnego wrażenia na mnie nie zrobiło. Może dlatego, że widziałem w swoim życiu 789 zabytkowych budynków? Wyczerpało to moje zdolności zdumiewania się czymkolwiek. Na marginesie powiem wam, że nastąpiło to chyba w okolicach budynku numer 612, ale pewny nie jestem. Siostra zjadła mi notatki... Ale może to wszystko bujdy i senne Hasankeyf nie oplotło mnie swoim urokiem, gdyż przebiegłe Turczyny zamknęły dostęp do najciekawszych zabytków? Cwaniacy doszli bowiem do wniosku, że to najlepszy sposób żeby zamknąć usta przeciwnikom projektu (którego realizacja pogrąży Hasankeyf pod wodą). Skoro nie ma czego odwiedzać, to może nie ma tam niczego wartościowego, a w związku z tym nie warto walczyć o przetrwanie takiego miejsca ? Tak przynajmniej o rozumowaniu Turczynów wypowiadali się spotkani na miejscu Słowacy. Uwierzyłem im, choć wiedziałem, że Słowacy nie są prawdziwymi ludźmi, bo Słowacja nie jest prawdziwym państwem. Znałem bowiem skłonnych do niecnych knowań Turczynó z poprzednich wyjazdów. Co w takim razie zostało do zwiedzania biedakom, którzy w płonnej nadziei zapędzili się do Hasankeyf? Kilka niezbyt starych budynków, w większości kompletnych ruin - zarysów fundamentów, fragmentów ścian - oraz trochę starożytnych, a wydrążonych w miękkiej skale jaskiń, których całkiem współcześni hasankeyfczycy używali jako zagród dla kóz. Pełne więc były nie tak starożytnych bobków, resztek siana i innej nieznanej mi paszy. Wikipedia głosi, że zanim jamy zajęły kozy były one zamieszkiwane przez ludzi i to dosyć wiekowych. Pierwsze zapiski o Hasankey poprzedzają wzmianki o synie Józka Cieślaka o jakieś 1800 lat. Tak zwaną siłą rzeczy teren obfituje w rozmaite smakołyki archeologiczne. Ale powiedzmy sobie szczerze: po chuj one komu? Co było wartościowe przebiegłe Turczyny pewnie już dawno wykopały, a cała reszta to pewnie podrzucone przez podłych Ormian, Kurdów albo innych Asyryjczyków spreparowane w chińskich warsztatach "dowody" albo poddające w wątpliwość fakt, że Turcy żyli w tych regionach jeszcze przed dinozaurami albo rzucające cień na wielkość Ataturka. Nikt o zdrowych zmysłach nie stwierdzi chyba, że takie "znaleziska" są więcej warte niż 1,2 MW energii rocznie (choć to tylko 1/20 mocy takiej na przykład Tamy Trzech Przełomów) albo możliwość regulowania szerokości strumyka z pitną wodą, która trafia do Iraku... Przecież to już nawet Kaczyński wie, że najbliższe wojny będą raczej toczyć się o wodę a nie złoża węglowodorów (bo te np. daje się już pozyskiwać z upraw pewnych gatunków glonów). Tygrys na wysokości Hasankeyf. Podpory XII-wiecznego mostu - najbardziej spektakularnej atrakcji miasteczka. Fragment cytadeli oraz jaskiń zamieszkałych przez proto-Turczynów od około 253 milionów lat. Niektóre z nich w czasach znacznie nam bliższych gościły meczety i kościoły - tak, jak choćby w Kapadocji. Pozostałości jednego ze średniowiecznych meczetów albo nawet i medresy. Uczeni w kamieniach wciąż się o to kłócą. I jeszcze raz widok na "stare miato", mostek oraz umieszczoną na szczycie klifu cytadelę. Dalsza droga poprowadziła nas przez mniejsze i większe góry, które z każdą setką (or so) kilometrów stawały się coraz bardziej przyjazne i po prostu zielone. Przejście klimatyczne od pustyni do strefy umiarkowanej byłoby płynne, gdyby nie to, że w Erzurum zdzieliło nas prosto między oczy. Choć może nie byłoby się to było stało, gdybyśmy częściej czytali wikipedię? Wschodnia Anatolia słynie z ostrego klimatu, "syberyjskie" przymrozki rzędu -40*C nie są tu niczym niezwykłym w zimie, więc nie powinno dziwić, że i w lecie temperatura potrafi nieco spaść. No, ale dziwiło. Zresztą, pal licho temperaturę. Wiatr! Był to prawdziwie zimny i przeszywający szubrawiec. Jakby tego było mało nawierzchnia drogi pokryta była na dużej części trasy małymi kamyczkami, które wydaje się, że Turcy uważają za skończoną nawierzchnię. Jeżeli są dobrze wprasowane w asfaltowe podłoże wtedy nie ma problemu, ale gdy świeżo je wysypano i auta nie zdążyły ich rozjeździć wtedy zamieniają się we wspaniałą powierzchnię dryftolubną. Nocleg wypadł nam na jakiejś łące kilka kilometrów za miastem (zdjęcia brak, zresztą jak i z całego następnego dnia). Mimo świszczącego wiatru i pary unoszącej się nam z ust (co w połączeniu z niemytymi od lat zębami tworzyło zabójczą atmosferę...), a może właśnie dlatego, spaliśmy jak zabici. Ranek rozczarowywał. Zarówno nas jak i okolicznych chłopów chowających się przed chłodem i nieustającym wiatrem w wąskich, zasranych przez krowy uliczkach pobliskiej wsi. Chłopi nie mieli wyboru - byli już na zewnątrz, ale my mieliśmy ciągle możliwość zostania w namiocie i udawania, że noc nie dobiegła końca. Przynajmniej teoretycznie, gdyż w realizacji planu przeszkadzały burczące żołądki i chcąc niechcąć krótko po 7-mej rano byliśmy znów w drodze. Rozpoczęło się Wielkie Ramadańskie Poszukiwanie Śniadania. I bynajmniej nie był to jakiś lamerski rajd po okolicznych knajpach, w których stoły uginały się od nadmiaru orientalnego jadła, a jedynymi cerberami broniącymi do nich dostępu były wredne kasjerki. Co to, to nie. Nie dość, że góry przez które jechaliśmy były słabo zaludnione i po prostu brakowało jakichkolwiek lokali, to gnębione przez pogodę, rozmaite rejzy i inwazje okoliczne ludy uodporniły się przez wieki na przeciwności losu i takie luksusy jak jedzenie nie wydawały się im zbytnio potrzebne. A podróżni? Cóż... zostali postawieni przed takim samym wyborem jak ich przodkowie: dostosować się albo zginąć. Po drugie lub trzecie jako, że kontakt z przyrodą zwiększa szanse na pojawienie się odczuć duchowych, to okolica pełna była homo religiosus owładniętych misją zbawiania innych. Więc dla naszego dobra w coraz to kolejnych lokalach odmawiano nakarmienia nas. Przyznam, że nie wiem jaką wiarę wyznawali lokalni fanatycy, ale na pewno nie był to islam. Nie wiedzieli oni bowiem tego, co nawet Polscy chłopi na Polesiu wiedzą, a mianowicie, że wędrowcy są z definicji mili Allahowie, ich los jest bowiem wystarczająco trudny i w związku z tym ten 28-dniowy ramadański post ich nie obowiązuje (co prawda powinni go odbyć w innym terminie, ale to nieistotne didaskalia). Fakt był faktem, że świętoszkowate Turczyny pozostawały nieczułe na muzykę naszych jelit i lodówki pełne wyszukanych kebabów, falafeli, rozmaicie przyprawionego ryżu oraz wiader świeżego ajranu nie zostały dla nas otwarte. Przyznam, że przyjęliśmy to ze złością i niedowierzaniem. Stereotyp bowiem nakazywał mi poprzednio uznawać biorących się za łby z powodów (przynajmniej deklaratywnie) religijnych Irakijczyków za dużo bardziej ortodoksyjnych niż rzekomo laicka i ciążąca do Europy Turcja. Być może tak rzeczywiście jest w Istambule, ale na pewno nie w leżących na wschodnich rubieżach górskich wsiach. Ostatecznie od śmierci głodowej uratował nas po dwóch godzinach jazdy jakiś brat w bezbożu, który w przy-stacyjno-benzynowej knajpie napoił nas ciorbą z torebki zagęszczoną kawałkami chleba. Założę się, że nie był tamtejszy... Jako przeciwwagę dla chłodnych i głodnych klimatów tego poranka wrzucam fotkę z okolic Hasankeyf. Jak widać upał dokuczał tam nie tylko ludziom :-) Słitfocie gdzieś z drogi pomiędzy Hasankeyf a Erzurum. I jeszcze wspominek z Hasankeyf nr 1 odnaleziony w szafie: widok na Tygrys. I wspominek z Hasankeyf nr 2 odnaleziony w szafie: owe starożytne jaskinie, o których mowa była wcześniej. Ta znajdowała się w samym Hasankeyf i dlatego zamieszkiwali w niej ludzie, a nie kozy. Mimo, iż nie mamy żadnych zdjęć na poparcie tej tezy (zapis z wariografu zjadła tym razem ciotka) musicie nam wierzyć, że jazda dobrym asfaltem, po krętych drogach prowadzących wąwozami, górskimi zboczami oraz skalnymi półkami, jaka była naszym udziałem tego dnia była bardzo, bardzo przyjemna. Końcowe odcinki przed dojazdem do Borcka, gdzie droga łagodnie opadała, a zakręt gonił zakręt sprawiały, że czułem się jak w jakiejś orientalnej wersji rajdu Monte Carlo. W swej wyobraźni byłem nieco kalekim, ale jednak, Jamsem Bondem mknącym może nie po dachach budynków, ale po wymagającej pewnej uważności krętej szosie. Kalectwo tego mnie-Bonda objawiało się zresztą nie tylko w strefie fizycznej, ale i mentalnej. Przez jakiś czas żyłem bowiem w przekonaniu, że w Murtali uda nam się przekroczyć granicę mimo, że z mapy nie do końca to wynikało. To znaczy: droga leciała na przestrzał do Gruzji, ale znaczka przejścia nigdzie na niej nie było. Rozumiałem jednak, że mapy też tworzą ludzie i zwyczajnie zapomnieli go tam narysować. Nie zapomnieli. Po raz pierwszy od 23 lat (ostatni raz miało to miejsce 15 lipca 1991 roku o godzinie 06:32) popełniłem błąd. Zamiast obiecanego przyjścia granicznego był tylko opuszczony plac w środku zapomnianej przez świat wioseczki, polna droga obstawiona przez brzydkie znaki przedstawiające sceny przemocy z użyciem broni maszynowej oraz pełne niedowierzania spojrzenia wieśniaków. Ich oczy zdawały się mówić "tych to chyba konkretnie pojebało, skoro tu z własnej woli przyjechali", choć ustami wypowiadali frazy bardziej brzmiące jak "enszuldingung, hier keine grenze...". Stało się wtedy dla nas całkowicie jasne, że w tej opanowanej przez wnuków wspierających nazistów Turczynów nie mieliśmy czego szukać i aby uniknąć zdemaskowania naszego słowiańskiego podczłowieczeństwa czym prędzej zawróciliśmy w kierunku głównej drogi na Sarp. Tam na uwięzionym pomiędzy piętrzącymi się złowrogo górami, a grzmiącym morzem, przejściu granicznym spotkała nas miła niespodzianka w postaci niewielkiej kolejki oraz mniej miłych, ale spodziewanych strug deszczu oraz rozpychających się tureckich kierowców. Po mniej więcej 20 minutach byliśmy z powrotem w Gruzji. Nie od wczoraj wiedzieliśmy, że Gruzin to jednak nie jest zły Turczyn i zjeść podróżnemu pozwoli. Niestety! Okazało się, że turczynowatość podła w jakiś tajemniczy sposób promieniuje przez granicę i w knajpie prowadzonym przez grube baby o utlenionych włosach próbowano nas otruć niebotycznie drogą i niezjadliwą strawą nazwaną zapewne przez pomyłkę szaszłykiem. Głodni i źli pomknęliśmy dalej. Przez góry. Ku Achalciche. Mimo lejących się z nieba strug wody - a może dzięki nim? - jazda była nadzwyczaj przyjemna. Aż do Khulo (Hulo? Chulo?) wyglądającego na lokalne wanna-be Zakopane ciągnął się dobry asfalt, wiec niewiele się działo. Co jakiś czas droga wspinała się wyżej i czasem w przerwach między chmurami po prawej stronie otwierała się głęboka dolina, co podnosiło nieco ciśnienie krwi w żyłach, bo spadek był dosyć konkretny, a barierek zapomnieli postawić. Przyznam się wam z pewnym wstydem, że w swej naiwności myślałem momentami, że asfalt może lecieć aż do samego Achalciche, jednak po wjeździe do Khulo, okazało się, że jeżeli nawet kiedyś leciał, to już dawno temu został rozkradziony o czym świadczyły powiększające się z każdym metrem ubytki. Pierw pojawiły się małe nierówności, po kilkunastu metrach było ich na tyle dużo, że trzeba było zacząć jazdę slalomem, a po stu pozostały z niego jedynie samotne wyspy, które wygodniej było po prostu omijać. W końcu, po kilku kilometrach droga zamieniła się w śliską i mokrą polną dróżkę o szerokości jednego auta, upstrzoną mniejszą lub większą ilością obłych kamieni. Zawzięcie pięła się w górę i lawirowała po stromym zboczu, z reguły lecąc w otwartym terenie i tylko czasem wyprawiając harce w sercach wiosek. Jazda była bardzo przyjemna. Dobrze czułem motocykl i cieszyłem się, że mamy taką pogodę, że trzeba trochę bardziej uważać na śliską nawierzchnię i małe koleinki, którymi spływały niewielkie strumyki. Dopiero przed samą przełęczą zrobiło się nieprzyjemnie ze względu na gęstą mgłę i przenikliwy wiatr. Zimno, którego nie czułem od poranka ponownie zaczęło o sobie przypominać, ale kiedy stało się naprawdę nieprzyjemne grzbiet górski przełamał się i zjechaliśmy do doliny wypełnionej resztkami zachodzącego słońca. Do Achalciche dojechaliśmy równo z nadciągającym zmierzchem by zameldować się w pierwszym lepszym hotelo-burdelu. Dziwki nie grzeszyły ani urodą ani intelektem, a mimo że amatorom taniej rozrywki zdawało się to nie przeszkadzać, to z jakiegoś powodu nie tańczyli z nimi, preferując swoje męskie, znajome grono... Licząca kilkaset lat siedziba złych Turczynów - teraz pod władaniem gruzińskim. Achalciche. Kolejne zamczysko na drodze, którego nie było mi dane zobaczyć. Do dziś nie wiem czy w jakiś sposób te wiedźmy podejrzały moje myśli i rzuciły na mnie klątwę, gdyż następnego dnia nie zwracałem zbyt dużej uwagi tereny, którymi się poruszaliśmy. Całą drogę przesiedziałem wewnątrz swojego umysłu, w którym co rusz przewijał się ten sam straszliwy obraz: ubierającej się w pokoju po porannych swawolach dziwki, na którą natknąłem się bezowocnie szukając kobiety z recepcji. Ocknąłem się dopiero pod wieczór - podejrzewam, że ich moc osłabła wraz z odległością - gdy dotelepaliśmy się do Telawi. Romantyczną noc spędziliśmy wśród winnic rozłożonych na łagodnych wzgórzach spoglądających na Wielki Kaukaz, w który następnego dnia mieliśmy wjechać w drodze do Omalo. A ta zapowiadała się bardzo fajnie: z Pszaweli na przełęcz Abano mieliśmy do pokonana jakieś 2300 metrów przewyższenia. I z pewnością taka by była, gdyby rano nie okazało się, że... nie mam akumulatora. No, może nie tyle akumulatora, co elektrolitu. Działąjc instynktownie (lata służby w GROMie zrobiły swoje) porzuciliśmy wszystkie czynności pozorno-biwakowe i natychmiast oddaliśmy się rozmyślaniom dialektyczno-historycznym poszukując źródeł obecnej sytuacji. Początkowo myślałem, że dopadła nas lokalna odmiana el-czupakabry żywiąca się kwasem zamiast krwi, ale Artur - będący naszym drużynowym Szerlokiem - szybko podzielił się ze mną swoim jak zwykle trafniejszym domysłem, że elektrolit najpewniej wyparował sam z siebie w Iraku. "Każdy bowiem wie" - przekonywał - "że el-czupakabry nie żyją na wschód 10-tego południka". Na swoją obronę powiem, że uznałem jego argumentację dopiero po konsultacjach z wikipedią. Znając przyczyny zła, które stało się naszym doświadczeniem mogliśmy łatwo mu zaradzić. Jak przystało na Tataro-Czurka wskoczyłem na Artura DRkę niczym Mongoł na słonia i popędziłem do miasteczka kupić niezbędne do naprawy narzędzia: dwa kable od żelazka oraz butelkę zdemineralizowanej wody. Z tą ostatnią było trochę kłopotu, ale ostatecznie udało mi się ją dostać w... aptece. Co ciekawe kobiety od razu zrozumiały o co mi chodzi, gdy tylko wspomniałem o problemach z akumulatorem. Dopiero później okazało się, że woda musiała być jakaś kradziona, bo nie starczyła na długo. Po powrocie do Polski bateria przestała zupełnie trzymać napięcie i ku rozpaczy Prawdziwie Polskiego Koła Wielbicieli Akumulatorów Elektrolitowych nabyłem szczelnie zamknięty egzemplarz żelowy. Ale odrzućmy te wybiegi w przyszłość i wróćmy jeszcze na chwilę do Gruzji. Nie będę was dużo dłużej zanudzał swoją paplaniną i zamiast tego pozwolę mówić zdjęciom. Zanim to jednak nastąpi i dam wam odetchnąć powiem wam jedno: zapomnijcie o Himalajach, przynajmniej tych indyjskich i jedźcie do Tuszecji! Na całej tzw. Wielkiej Pętli Himalajskiej, którą podnieca się tak wiele osób (ze mną włącznie) nie ma aż tak powietrznych i eksponowanych miejsc, jak na tej trasie. To prawda, że jest wyżej, ale wcale tego wyżej nie widać - no chyba, że akurat widać gdzieś w pobliżu lodowce albo znaki drogowe o wysokości informujące. Choć gwoli szczerości wiedzcie, że w Himalajach jechałem na kosiarce z silnikiem pojemności 180 cm3, a tutaj miałem do dyspozycji tzw. prawdziwy motocykl i fakt, że mogłem się trochę przyjemniej pobawić mógł wpłynąć na moją ocenę drogi. Tańczyłem sobie bowiem na motocyklu aż miło, składałem się w 180* zakrętach i podskakiwałem na wyrwach i kamieniach. A czasem spotykała mnie nawet satysfakcjonująca niespodzianka wynikająca z faktu, że tym razem to nie mój motocykl zaliczał gleby... ;-) Jeden z kilku małych strumyczków pod drodze. Widok z górnych części drogi. Tu chyba dobrze widać "powietrzność" ścieżki. Słitfocie na szczycie przełęczy. Góry w oddali to już Czeczenia. Omalo jednocześnie świeciło pustkami i było pełne turystów, w sposób w jaki potrafią to tylko totalne zadupia. W powietrzu czuło się mieszanie dwóch rodzajów powietrza: dzikości, wolności i odosobnienia oraz rodzącej się powoli turystyki i przychodzących z nią pieniędzy. Póki co jest to jednak całkiem przyjemny kawałek szybko komercjalizującego się kraju i chyba warto tam pojechać nim dotrą tam inni. Widok ku Czeczenii z jedną z kilku wież obronnych górujących nad Omalo. Widok ku dziczy z fragmentem wież obronnych. No i same wieże. Kolejne motocyklowe słitfocie. Droga w kierunku przełęczy Abano od strony Omalo. Sama przełęcz ukryta gdzieś za górami. "Pierwszy krok w chmurach" podczas powrotu z Omalo. Zbliżamy się do Stepanatsmida. Tutaj w zasadzie zakończyła się nasza przygoda z Gruzją, gdyż gnani niezrozumiałą i atawistyczną potrzebą powrotu do domu pomknęliśmy czym prędzej na północ. Późnym wieczorem byliśmy już pod rosyjską granicą, którą przekroczyliśmy następnego dnia. Podpuszczeni prawdopodobnie przez przebiegłych Turczynów Rosjanie próbowali mnie zabić na obwodnicy Nalczika sprowadzając na mnie telepatycznie senność, która spowodowała kilkukrotne przyśnięcie, ale nie mogłem im mieć tego za złe. Byłem wszak przedstawicielem narodu, który już niecały rok później miał próbować pokrzyżować ich plany przejęcia wschodniej Ukrainy. Ich reakcja była więc całkowicie zrozumiała, aczkolwiek nie zdołała usunąć mnie z tego świata. Przez jakiś czas po powrocie do Polski żałowałem nawet, że im się nie udało, ale postanowiłem nic z tym nie robić, gdyż wykoncypowałem lepsze rozwiązanie. Przez Krym przemknęliśmy szybko, chyba zbyt szybko, bo nie wpadliśmy nawet na słynny Kazantip seksem i pochodnymi fenyloetyloaminy słynący, tylko przez Cherson pomknęliśmy prosto na Kijów, Lublin i Warszawę. I wszystko to, po to by szybko przekonać się, że słowa współczesnego wieszcza nominowanego w zeszłym roku do Nike, są mi nadzwyczaj bliskie: "... Chopina nienawidzę i wierzb płaczących, i tych przerażających, pleśnią chmur przykrytych równin, gdzie każdy konar kusi człowieka: do mnie przywiąż pętlę stryczka, utrzymam cię łagodnie i miękko". Długość odcinka: ok. 4300 km Link do trasy. (Google nieprawidłowo zaznaczył przeprawę promową przez Morze Azowskie, ale cóż poradzę) I to już koniec opowieści, którą zakończyć sobie pozwolę ogłoszeniem parafialnym. Żeby owego przywiązywania pętli stryczka uniknąć na stałe wynoszę się do innych krajów, do których KLRa ze sobą nie zabieram. Chętnie oddam maszynę w forumowe ręce (można liczyć na zniżkę z tego tytułu). Więcej o niej poczytać można w ogłoszeniu na otomoto. Ostatnio edytowane przez Tofel : 19.04.2014 o 16:29 |
Tags |
bliski wschód , dr 650 , irak , klr 650 , kurdystan |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Wizyta z Filipin | sambor1965 | Kwestie różne, ale podróżne. | 5 | 06.09.2010 17:47 |